publikacja 09.03.2006 09:42
Wierni wybaczą to, że poszczególni księża okazali się zbyt słabi, ale nie wybaczą ukrywania faktów i manipulowania procedurami - napisał w Gazecie Wyborczej były prowincjał polskich dominikanów Maciej Zięba OP.
W artykule zatytułowanym "Kościół wrzucony w lustrację" o. Zięba napisał m. in.: Chcąc nie chcąc, musimy więc podjąć w Kościele temat lustracji. Podstawową bowiem silą Kościoła jest zaufanie doń ludzi, jest nasza wiarygodność. Wierni z pewnością wybaczą to, że poszczególni ludzie okazali się zbyt słabi lub wręcz zaparli się swego powołania. Nie wybaczą rozcieńczania prawdy, ukrywania faktów i manipulowania procedurami. Ucząc innych, że należy żyć w prawdzie, ukazując im życiowy sens niekoniunkturalnych wyborów oraz podkreślając prymat etyki, nie możemy tych zaleceń nie zastosować do siebie. Jak słusznie zauważył Władysław Barto-szewski: „Ksiądz to jednak nieco inny zawód niż dentysta. Od tego drugiego oczekuję jedynie znajomości fachu i nie zastanawiam się, czy jest szlachetny, wierzący i bardzo dyskretny”. Powiem więcej. Jeżeli ktoś, zwłaszcza będąc księdzem, współpracował świadomie i dobrowolnie, to bez wątpienia ma zdeformowane sumienie. Zapewne i z takim sumieniem można sprawnie urzędować czy budować, ale jak taki kapłan może uczyć moralności, słuchać intymnych zwierzeń i sekretów, udzielać porad duchowych? Jeszcze więcej. Jestem przekonany, że niektóre teczki nadal dziś „pracują”, służąc co najmniej agenturze wpływów. Najważniejsze materiały, a przynajmniej ich kopie, zabrali oficerowie prowadzący, a z pewnością obszerne archiwum polskich dokumentów znaj duje się za granicą naszego kraju. Ich posiadacze mogą więc dziś generować działania, które nie służą ani Kościołowi, ani Ojczyźnie. Słyszę często, że jeśli się budowało kościół lub pragnęło paszportu, to nie dało się z „nimi” nie rozmawiać. Nie jestem pewien aż tak ostrej tezy. Tym bardziej że biskupi - właśnie dla ułatwienia życia księży - wydali oficjalny zakaz kontaktowania się z szeroko pojętymi „służbami” oraz nakaz, by w razie takiego kontaktu zgłosić to swemu ordynariuszowi. Na pewno jednak rozmawianie z SB pomagało. Jest jednak różnica między uprzejmym i zdawkowym odpowiadaniem na pytania esbeka w biurze paszportowym a szerokim rozwodzeniem się nad - niekiedy bardzo intymnymi - problemami zakonu czy diecezji, i to jeszcze podczas libacji w hotelu. Tak jak istnieje gigantyczna różnica pomiędzy współpracą pod wpływem zastraszenia czy szantażu a kolaboracją z powodu chorobliwej ambicji lub chęci zysku. Tu dochodzimy do istotnego przekłamania w debacie lustracyjnej. Najwięcej mówi się w niej - i najczęściej ze współczuciem - o losie tajnych współpracowników. Ostatnio trochę więcej mówi się o sprawcach, o tych, którzy szantażowali, zastraszali i werbowali. Mówi się też - często nader krytycznie - o pokrzywdzonych. Bardzo rzadko mówi się jednak o dotąd anonimowych ofiarach, których prywatność w archiwach SB została brutalnie złamana.
Prawdziwymi ofiarami są bowiem również ci liczni ludzie - najczęściej tego nieświadomi - o których agenci dostarczali SB informacje. Wiele z tych informacji wygląda z pozoru niewinnie, choć, jak powtarza mi często - i coraz lepiej go rozumiem - znajomy ze służb: „Ojcze, dla nas nie ma nieważnych informacji”. Większość z nich jednak jest po prostu „brudna”, opowiada w prymitywny jednostronny sposób o ludzkich słabościach, przywarach i potknięciach, o podziałach i kłótniach, o podłościach, intrygach i ambicjach. Takie bowiem tematy głównie interesowały oficerów prowadzących i w takich kierunkach „zadarniowali” swych agentów. Co gorsza, ogromna większość tych informacji jest prawdziwa. Studiując tysiące stron materiałów IPN w różnych sprawach, również swojej własnej, i w różnych miastach, jestem coraz bardziej daleki od naiwnie wyznawanego przeze mnie ongiś sądu o produktach „ubeckiej fantazji” czy wewnętrznej dezinformacji. System krzyżowych weryfikacji współpracowników w danej sprawie, okresowego przeglądu kadr oraz stałej kontroli przez przełożonych działał beznamiętnie, bez cienia ideologii i nader sprawnie. Bez porównania sprawniej, niż się spodziewałem. Jednak jeżeli akta „wytworzone” przez SB dla samej siebie są znacznie bardziej wiarygodne, niż sądziłem, to nie ufałbym i dziś ich „producentom”. Oni nadal są „w grze”. Co najmniej z własną przeszłością. Wtedy byli pewni swej anonimowości i bezkarności. Dziś sytuacja jest radykalnie odmienna. Dlatego ich oświadczenia przed sądem, kto był, a kto nie był agentem, przyjmuję ze skrajną nieufnością. Powróćmy do „brudnych” informacji. To chyba najtrudniejszy problem lustracyjny. Ludzie, na których donosili agenci prowadzeni przez Służbę Bezpieczeństwa, staną się dopiero dziś, jeśli ujawni się zasoby IPN, jej prawdziwymi ofiarami. Dlatego też tak ważne jest utrzymanie - domagającego się, rzecz jasna, reformy - sądu lustracyjnego po to, by istniała niezależna instancja, która ma prawo badania dowodów i ferowania werdyktów, ale zapobiega „dzikiemu” wypływowi danych naruszającemu dobra osobiste osób trzecich. Obawiam się bowiem poważnie, że jeżeli orzeczenia IPN będą kwestionowane (a z pewnością będą), to jedyną obroną IPN będzie dowiedzenie swej rzetelności przez udostępnienie pełnej zawartości teczek. Konieczny jest także znacznie szerszy dostęp do sądu lustracyjnego, by każdy mógł starać się o ochronę swego dobrego imienia.