Spotkanie z „Jankowskim"

Życie Warszawy/Tadeusz Witkowski/a.

publikacja 22.05.2006 11:58

Spodziewałem się, że mój tekst o współpracy ks. Czajkowskiego z SB wywoła burzę. Nie sądziłem jednak, że okaże się on największym kataklizmem lustracyjnym sezonu - napisał w Życiu Warszawy Tadeusz Witkowski, który kilka dni temu na łamach tej gazety zarzucił ks. Czajkowskiemu, że był agentem SB.

Po cichu liczyłem, że bohater artykułu zademonstruje więcej odwagi i zdobędzie się na słowa prawdy. Stało się inaczej. Rozumiem, że komuś, kto ponad 20 lat musiał przestrzegać instrukcji nakazujących zachowanie tajemnic zawodowych, niełatwo jest wejść w rolę penitenta i „autodemaskatora”. W wywiadzie dla Życia Warszawy z 17 maja (w tym samym numerze, w którym pojawił się mój tekst) ks. Czajkowski zaprzeczył ujawnionym faktom i zarazem przekazał informację, która potwierdza, iż to on jest postacią występującą w czterech tomach dokumentów pod pseudonimem Jankowski. Nawiązując do epizodu związanego ze staraniami o paszport, powiedział: „Nigdy nie zabiegałem o paszport w inny sposób, niż pisząc oficjalne podanie do władz. Wiedziałem zresztą, że paszport otrzymam. Mój proboszcz ze Świdwina, prałat Eugeniusz Kłoskowski, załatwił mi to u swego szkolnego kolegi Bolesława Podedwornego, ówczesnego wiceprzewodniczącego Rady Państwa.” Otóż fragment dokumentu noszącego tytuł „Ocena spotkania z TW ps. Jankowski z dn. 13 X 60 r.”, który przytoczyłem w moim artykule, zaznaczając kropkami miejsca skrótu, brzmi tak: »Jankowskiemu« bardzo zależy na wyjeździe na studia do Rzymu. Ma on obiecane poparcie w tej sprawie ze strony pana Podedwornego, do którego ma się zwrócić w tej sprawie ks. Kłoskowski jako do swego dobrego znajomego. W sprawie wyjazdu złożył wszystkie papiery wymagane przez B.P. Zagr. Prosił, by z naszej strony przyjść mu z pomocą”. Od faktów nie da się uciec. Można co najwyżej weryfikować szczegóły wydarzeń sprzed lat. Ksiądz Czajkowski miał możliwość wcześniejszego zapoznania się z moim artykułem. Gdyby po jego przeczytaniu zaproponował mi spotkanie i spróbował przekonać mnie, że sprawy wyglądały inaczej, jestem przekonany, że redakcja gazety wstrzymałaby się z publikacją do czasu wyjaśnienia wszelkich wątpliwości. Obrał jednak inną strategię. Antylustracyjna nagonka Media zareagowały przewidywalnie. Ponieważ publiczne wystąpienie prof. Jana Żaryna z IPN potwierdziło wiarygodność dokumentów mówiących o tym, że ks. Czajkowski rzeczywiście był współpracownikiem służb specjalnych (z tego, co wiem, odnalazł się już mikrofilm zawierający odtajnione materiały z okresu współpracy księdza profesora z wywiadem PRL), niektóre media, znane z propagowania antylustracyjnych poglądów, postanowiły zająć się autorem i dyrekcją Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN. Reporterzy zaczęli prześcigać się w zadawaniu podchwytliwych pytań a luminarze dziennikarstwa przekształcać je w pytania retoryczne: skąd…, dlaczego…, jakim prawem…, ktoś niemalże prosto z ulicy, nie historyk, ale mieszkający w USA polonista, który kiedyś podważał wyniki śledztwa IPN w sprawie mordu w Jedwabnem, a dziś publikuje w skrajnie prawicowym „Głosie”, uzyskał dostęp do archiwów? Jakim prawem ktoś taki stawia się w roli sędziego? To niemożliwe, żeby nie stały za tym dzisiejsze służby specjalne… Po dziennikarzach głos zabrali przedstawiciele Kościoła, politycy (nawet wicepremier Lepper zapamiętał moje nazwisko!).

Odpowiadałem dotąd cierpliwie, więc powtórzę raz jeszcze: to, co zrobiłem, nie jest owocem spisku IPN ani moją „zemstą za Jedwabne” (jak sugerował jeden z oburzonych). Wyników śledztwa IPN w sprawie mordu w Jedwabnem nigdy nie kwestionowałem. Opublikowałem natomiast krytyczny artykuł o książce Jana Tomasza Grossa i podpisałem zbiorowy list w sprawie ekshumacji zamordowanych Żydów (nawiasem mówiąc, mam na swym kącie dwa artykuły o stosunkach polsko-żydowskich wydrukowane w „Więzi”, której ks. Czajkowski był asystentem kościelnym). Podałem do publicznej wiadomości fakt współpracy ks. Czajkowskiego z SB tylko i wyłącznie dlatego, że jest postacią kreowaną przez media na autorytet moralny, a biografie takich osób powinny być powszechnie znane. Manipulacja i dyskredytacja Akta uzyskałem w sposób legalny. Mniej więcej rok temu (jeszcze w czasach prezesury Leona Kieresa) podczas pobytu w Polsce złożyłem w IPN-ie wniosek o udostępnienie różnych akt w związku z projektem badawczym noszącym tytuł „Centrum i peryferie: przepływ i funkcjonowanie informacji niejawnej w systemie represyjnym”. Nie był to ani projekt historyka (bo nim nie jestem), ani filozofa w polskim rozumieniu tego słowa (amerykański tytuł doktora filozofii odpowiada mniej więcej polskiemu doktorowi nauk humanistycznych), ani polonisty. Wystąpiłem z nim jako ktoś, kto studiował między innymi technologię i teorię informacji i potrafi porządkować badany materiał z takiej perspektywy właśnie. W końcu prawo dostępu do archiwów przysługuje, jak rozumiem, nie tylko historykom, lecz także przedstawicielom innych dyscyplin. W korespondencji z IPN-em wyjaśniłem wszystkie wątpliwości, a materiały dotyczące ks. Czajkowskiego znalazły się na moim biurku jako jedne z pierwszych, gdyż ich sygnatura była jedną z pierwszych na ułożonej alfabetycznie liście około stu sygnatur, którą przedłożyłem. Nie ukrywam, że na wybór tematu miała również wpływ lektura moich własnych teczek wyprodukowanych przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Stołeczny Urząd Spraw Wewnętrznych oraz Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Ostrołęce. Jest to jednak osobna historia. Odniosłem wrażenie, iż reakcje oburzenia wynikały głównie z nieznajomości faktów. O złej woli mogę powiedzieć tylko w odniesieniu do sposobu, w jaki przedstawiła sprawę telewizja Polsat. Po tym, jak udzieliłem wywiadu dziennikarce tej stacji, ktoś zadzwonił, że, nastąpiła jakaś awaria fonii i jestem proszony o powtórzenie tego samego przez telefon. Co najmniej dwukrotnie tłumaczyłem, że nie uważam się za historyka, a mimo to skontaktowano się telefonicznie z Ann Arbor. Chyba tylko po to, by usłyszeć, zarejestrować i przekazać widzom dokładnie to samo. Celem manipulacji tego typu jest zazwyczaj zdyskredytowanie kogoś, podważenie jego wiarygodności, utwierdzenie telewidzów w przekonaniu, iż sprawdzana osoba to ktoś z gatunku drobnych oszustów. Zaiste, metoda godna służb, które zwerbowały księdza Czajkowskiego! W osłupienie wprowadziła mnie jak na razie tylko wypowiedź senatora Niesiołowskiego, który ujawnienie faktu, że ktoś donosi, nazwał podłością (jak w takim razie sklasyfikowałby pan senator donoszenie na bliźnich?) Sprawę księdza profesora trzeba z całą pewnością do końca wyświetlić. Mam jednak nadzieję, że media zawieszą związane z tym dyskusje przynajmniej na czas pielgrzymki Ojca Świętego. Jestem pewien, że po doświadczeniach duchowych związanych z czekającą nas wizytą moi rodacy nie pomylą wiary w Boga z wiarą w nieskazitelność sutanny.