Nacjonalizacja emerytur

Tomasz Rożek

GN 27/2013 |

publikacja 04.07.2013 00:15

Minister finansów Jacek Rostowski przedstawił plan reformy systemu emerytalnego. Osobiście czuję się upokorzony jego manipulacjami i bezczelnością.

Nacjonalizacja emerytur Radek Pietruszka /PAP Propozycje zmian w funkcjonowaniu OFE, przedstawione przez ministów Jacka Rostowskiego i Władysława Kosiniaka-Kamysza, prowadzą w konsekwencji do likwidacji Funduszów

Przedstawienie założeń reformy systemu emerytalnego odbyło się na konferencji prasowej. Zarówno minister finansów Jacek Rostowski, jak i towarzyszący mu minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz przekonywali, że zmiany, jakie mają nastąpić, są tworzone z myślą o emerytach, i o budżecie przy okazji. I dodawali, że wcale nie chcą likwidować Otwartych Funduszy Emerytalnych (OFE). Po czym podali trzy scenariusze, z których każdy prowadzi do likwidacji Funduszów. W każdym z tych wariantów chodzi o to samo, czyli o przejęcie prywatnych pieniędzy. Mówienie o dobru emerytów jest obrazą inteligencji słuchaczy.

Raz, dwa, trzy

Pierwsza propozycja polega na likwidacji tzw. obligacyjnej części OFE. Chodzi o tę część pieniędzy, jakie OFE muszą inwestować w obligacje państwowe. To zasadnicza większość posiadanych przez Fundusze pieniędzy. Obligacyjna część OFE trafiłaby do ZUS. Reszta, czyli niecałe 3 proc. składki, OFE mogłyby inwestować wedle uznania. To rozwiązanie w praktyce oznacza likwidację prywatnych funduszy. OFE z tak małych kwot nie będzie w stanie wypłacać sensownych emerytur. Gra jest niewarta świeczki. – Intencją tego rozwiązania jest to, by wszystkie środki przekazywane do OFE szły na zasilenie prywatnej, realnej gospodarki w Polsce – powiedział w czasie konferencji minister Rostowski. No tak, ale ta propozycja odbiera OFE pieniądze (i przesyła je do ZUS-u) i zostawia tak małe kwoty, że zasilanie prywatnej gospodarki może być tylko marginalne.

Drugi wariant zakłada dobrowolność. Ale nie pełną, tylko mocno ograniczoną. Jeżeli ktoś nie wyrazi pisemnej chęci pozostania w OFE, jego pieniądze z automatu zostaną przekazane do ZUS-u. Jeżeli ktoś zechce być w OFE, na konto Funduszy odprowadzana byłaby składka na poziomie 3,5 proc. Reszta składki lądowałaby i tak na koncie ZUS-u. Z OFE w każdym momencie będzie można zrezygnować (i przejść ze swoimi składkami do ZUS), z ZUS-u zrezygnować – w myśl rekomendowanej przez dwóch ministrów propozycji – nie będzie można.

W końcu trzecia propozycja (nazwana „dobrowolność plus”) to w zasadzie to samo co propozycja druga („dobrowolność”) z dodatkową składką do OFE. Innymi słowy, na konto funduszu emerytalnego przekazywana byłaby wyższa składka, ale nie kosztem tej dla ZUS-u (który dostaje 17,52 proc. zarobków), tylko kosztem wyższej składki w ogóle. Ci, którzy zdecydują się na pierwszy i drugi wariant, będą płacili składkę takiej samej wysokości (choć w każdym z tych scenariuszy pieniądze będą inaczej rozdzielane). W wariancie trzecim, składka nie będzie wynosiła 19,52 proc., tylko 21,52 procent.

Odebrać prywatnemu

Którykolwiek wariant emerytury zostałby wybrany, wszystkie zgromadzone w OFE pieniądze 10 lat przed przejściem na emeryturę byłyby przekazywane (w ratach) na konto ZUS-u. Przez te 10 lat fundusze nie będą już mogły zgromadzonych środków inwestować. To oznacza, że pieniądze przyszłych emerytów zostaną praktycznie zamrożone w chwili, gdy powinny być inwestowane i gdy mogą przynosić największe zyski (bo kwotowo jest ich najwięcej). Im dłużej się oszczędza, tym szybciej rosną zgromadzone środki. Kiedy ich jest najwięcej? Ano w ostatnich latach przed emeryturą. I właśnie wtedy większa gotówka wędruje do ZUS-u, gdzie zostaje natychmiast wydana na bieżące potrzeby Zakładu. Pieniądze rzeczywiste zgromadzone w OFE zamieniane są na wirtualne, na zapis w jakiejś ZUS-owskiej tabelce. Argumentowanie, że to dla dobra emerytów, uwłacza ich inteligencji.

Przecież z liczbą w tabelce każdy zarządca ZUS-u może zrobić, co mu się podoba. Może np. obciąć z wpisanej kwoty jedno zero, twierdząc, że tego wymagała sytuacja budżetowa państwa. Niezależnie więc od wybranego wariantu, pieniądze emerytów wcześniej albo później i tak idą... się paść na zieloną łączkę.

A wracając do wspomnianej już konferencji prasowej. Nie trzeba być specjalistą, by od razu zauważyć manipulacje faktami i masę PR-owskich sztuczek w podanych propozycjach. Minister finansów i wicepremier najpierw zachęca, by pieniądze z OFE były inwestowane w prywatne przedsięwzięcia, po to, by chwilę później prywatnym bądź co bądź firmom te pieniądze odebrać. Ale najlepsze ma dopiero nastąpić. Przedstawione zostają trzy warianty, z których dwa umożliwiają mocno ograniczoną dobrowolność. Ta dobrowolność natychmiast zostaje jednak przez ministra Rostowskiego napiętnowana. „Kto uzna, że w interesie Polski jest powiększanie długu, ten pozostanie w OFE” – mówi Jacek Rostowski. To tak jakby powiedzieć: „ten komu leży na sercu dobro Polski, swoje comiesięczne oszczędności powinien przelewać na konto ministerstwa finansów, a nie na konto prywatnego banku”.

Za co Rostowski nie lubi OFE?

Przeciwnie, Rostowski uwielbia OFE. Bo to jest jedno z nielicznych miejsc, gdzie zgromadzona jest żywa gotówka. Nie wirtualny pieniądz, tylko prawdziwy. Całe to obrzydzanie, mówienie, jakim OFE jest obciążeniem i problemem, miało tylko jeden cel. Chodziło o to, by w miarę bezboleśnie przejąć zgromadzony w funduszach kapitał. By doprowadzić do sytuacji, w której wyciągnięcie ręki po zgromadzone w OFE pieniądze byłoby postrzegane jako troska o los przyszłych emerytów. Przekonywanie o bezsensowności, ba, czasami nawet o przestępczym charakterze OFE, nie ograniczało się zresztą tylko do sfery werbalnej. W reformie emerytalnej mieszało wielu polityków, ale ostatni cios zadał jej właśnie minister Jacek Rostowski. Zreformował fundusze, m.in. obniżając ilość przekazywanych im pieniędzy. Dzięki temu mógł powiedzieć prawdę, że z OFE będą niskie emerytury. Wcześniej OFE zobowiązano do inwestowania w państwowe papiery skarbowe. Dzięki temu można dziś mówić, że OFE zwiększają państwowe długi. Te długi były jednym z głównych argumentów za tym, by OFE zlikwidować.

Premier Donald Tusk mówił, że bez OFE dług publiczny wynosiłby 38 proc. PKB, a teraz wynosi 55 proc. PKB. To jest piramidalna manipulacja. Przecież państwo drukuje obligacje nie dlatego, że potrzebują ich OFE, tylko dlatego, że budżet potrzebuje pieniędzy. Innymi słowy, gdyby nie OFE, państwo pożyczałoby od kogo innego. Dług byłby identyczny. Często podawana jest także informacja o horrendalnych zarobkach funduszy emerytalnych. Na konferencji padła kwota 17 mld złotych. Nikt nie wspomniał, że to zarobek kilkunastu funduszy przez... 14 lat. Utrzymanie ZUS-u kosztuje wielokrotnie więcej. Manipulacją jest także mówienie o niskich stopach zwrotu. A jak mają być wyższe, skoro OFE muszą inwestować w niskooprocentowane obligacje państwowe?

Po co to wszystko?

Dzisiaj sytuacja jest dramatyczna. Dziura w budżecie państwa nie pozwala łatać powiększającej się dziury w ZUS-ie. Zakład od lat pożycza więc pieniądze w bankach komercyjnych, bo inaczej nie wystarczyłoby na wypłatę bieżących emerytur. Ale to oczywiście problemu nie rozwiązuje. To go pogłębia. Bo odsetki powiększają tylko i tak gigantyczną wyrwę w budżecie. Bez końca tego stanu nie da się kontynuować. Niedokończone reformy dotyczące służb mundurowych i emerytur górniczych powodują, że dziura sama się nie zatka. Chwilową ulgę przyniesie zastrzyk większej gotówki. Na przykład pieniędzy z OFE. Zmiany w OFE mają na celu chwilowe załatanie budżetu. Problem za moment powróci, ale wtedy będzie pewnie już inny minister finansów i inny premier. W 2010 roku premier Tusk mówił w Sejmie: – Dajmy ludziom satysfakcję z życia tu i teraz, a nie satysfakcję doktrynerom albo wyłącznie przyszłym generacjom. „Tu i teraz” oznacza: „weźmy to, co zgromadzili przez lata, i wydajmy to teraz”. O przyszłość nikt w tej ekipie się nie martwi, więc brak satysfakcji „przyszłych generacji” jest jak w banku. Przynajmniej to się udało.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.