Wielka mistyfikacja?

Nasz Dziennik/a.

publikacja 27.06.2007 06:20

Ksiądz arcybiskup Stanisław Wielgus nie był tajnym współpracownikiem SB. Sprawa jego oskarżenia o współpracę ze specsłużbami PRL została celowo sprowokowana - twierdzi Nasz Dziennik.

O czyny, których nigdy nie popełnił, nowy metropolita warszawski został oskarżony przez grupę osób, które postanowiły nie dopuścić do objęcia przez niego urzędu metropolity warszawskiego. Sposób poprowadzenia sprawy dowodzi, że mieliśmy do czynienia ze zorganizowanym działaniem, za którym kryły się określone cele polityczne. Nie ulega wątpliwości, że ludzie, którzy wywołali i przeprowadzili atak na ks. abp. Stanisława Wielgusa, działali z wyrachowaniem, dobrze wiedząc, jakie będą tego konsekwencje. Chodziło przede wszystkim o to, aby ks. abp Wielgus nie objął urzędu metropolity warszawskiego. Nasz Dziennik jest w posiadaniu materiałów, które niezbicie dowodzą, że w sprawie ks. abp. Stanisława Wielgusa oszukano Polaków w najgorszy sposób. Przez najbliższe dni materiały te systematycznie będziemy prezentować na łamach Naszego Dziennika - zapowiada redakcja - ukazując kulisy wielkiej mistyfikacji. Publikując te informacje, nie chcemy nikogo oskarżać. Nie możemy jednak zgodzić się na przedziwną "zmowę milczenia", która wciąż nie ma odwagi zakwestionować kłamstwa. Albowiem - tak jak rzucone pół roku temu niesprawiedliwe oskarżenie - wciąż wyrządza ona krzywdę nie tylko księdzu arcybiskupowi, ale całemu Kościołowi w Polsce. Polacy mają prawo znać prawdę. Nie tylko mają prawo do tego, by wiedzieć, kto za tą wielką mistyfikacją stał, ale również jakie były motywy tej niezwykle brutalnej ofensywy medialnej, która pod hasłami "walki o prawdę" posługiwała się kłamstwem. W minionych dniach Kościelna Komisja Historyczna zakończyła kwerendę materiałów SB znajdujących się w Instytucie Pamięci Narodowej dotyczących duchownych, którzy dzisiaj są biskupami. Dziś w Sekretariacie Konferencji Episkopatu Polski w Warszawie Komisja ogłosi specjalny komunikat w tej sprawie. Wypada mieć nadzieję, że efekty prac Komisji ułatwią wszystkim spokojne i rzetelne spojrzenie na sprawę. Tym bardziej że na przełomie 2006 i 2007 roku nie mogło się ono przebić przez zadziwiającą zajadłość dziennikarzy i samozwańczych "uzdrawiaczy" Kościoła.

Atak na Kościół

Nie było dziełem przypadku, że przeciwko nominowanemu przez Benedykta XVI nowemu metropolicie warszawskiemu wysunięto najcięższe oskarżenia, jakie można sformułować. Nie było dziełem przypadku, że wszystko przygotowano w ten sposób, aby nie mógł on skorzystać z cywilizowanych formuł procesowych. Nie tylko pozbawiono go prawa do obrony, ale nawet nie podjęto próby weryfikacji dokumentów, na podstawie których padło oskarżenie. Nie powołano biegłych. Nie przesłuchano świadków. Całą sprawę rozegrano w stylu procesów stalinowskich. Było oskarżenie, choć nie było dowodów. Była nagonka w prasie, wyrok i egzekucja. Gazeta Polska nie miała żadnych podstaw do oskarżenia ks. abp. Stanisława Wielgusa o współpracę z SB. Zwłaszcza że w chwili publikacji artykułu oskarżającego nowego metropolitę warszawskiego nie posiadała dokumentów IPN, na które się powoływała, lecz jedynie informacje o ich zawartości pochodzące od osób trzecich. Takich samych podstaw do wydania swojego "werdyktu" w tej sprawie nie miał również rzecznik praw obywatelskich. Podejmując swoje "badania" znajdującej się w IPN teczki biskupa Kościoła katolickiego, nie tylko bez jego zgody, ale nawet bez zapytania o tę zgodę, nie biorąc pod uwagę ani autonomii Kościoła, ani jego niezależności, Janusz Kochanowski nie tylko nadużył swojego urzędu, ale również naruszył podstawowe zasady Konstytucji RP. Również Kościelna Komisja Historyczna nie miała podstaw do wydania podobnego komunikatu, który został przekazany mediom 5 stycznia br., a podane w nim stwierdzenia były dużym nadużyciem. Istnieją jednak dowody potwierdzające, że dokument ten nie został jednak przygotowany przez Kościelną Komisję Historyczną, lecz powstał w innym miejscu. Wbrew temu, co powszechnie twierdzono, ks. abp Stanisław Wielgus nie przyznał się i nie potwierdził współpracy z SB. Ksiądz arcybiskup nie jest bowiem autorem odezwy, która została odczytana w kościołach archidiecezji warszawskiej 6 stycznia br. Dokument ten został napisany przez kogoś innego, bez wiedzy nowego metropolity warszawskiego. Wbrew temu, co twierdzono w środkach przekazu, Papież Benedykt XVI nie odwołał ks. abp. Stanisława Wielgusa z urzędu metropolity warszawskiego. Ojciec Święty był również przeciwny rezygnacji ks. abp. Stanisława Wielgusa z tego urzędu. Już następnego dnia po odwołaniu ingresu, 8 stycznia br., ponownie wskazał kandydaturę ks. abp. Stanisława Wielgusa na urząd metropolity warszawskiego

Osobista nominacja Benedykta XVI

Nominacja ks. abp. Stanisława Wielgusa na metropolitę warszawskiego była osobistą decyzją Benedykta XVI. Wybór ten przygotowany był przez Ojca Świętego z najwyższą starannością. Nie jest prawdą twierdzenie, jakoby Papież nie znał przeszłości nowego metropolity warszawskiego. Benedykt XVI dokładnie znał wszystkie okoliczności jego życia, również dotyczące kontaktów z SB. Wbrew temu, co zaczęto głosić w środkach przekazu, posiadał także wszelką niezbędną wiedzę o dotyczących ks. Wielgusa dokumentach IPN, o których informacje rozpowszechniały media. Dlatego też z całą świadomością Ojciec Święty powierzył księdzu arcybiskupowi misję pasterza archidiecezji warszawskiej. Fakt ten potwierdził również oficjalny komunikat Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej. Wiadomość o nominacji dotarła do ówczesnego biskupa płockiego pod koniec października 2006 roku. Jednak ordynariusz płocki, który kilka miesięcy wcześniej przeszedł poważną operację, początkowo odmówił przyjęcia nominacji. Informując o tym nuncjusza apostolskiego, jako powód podał podeszły wiek oraz zły stan zdrowia. Trudno jednak nie dopatrzyć się w tym wielkiej pokory i dystansu do zaszczytów, zważywszy na fakt, iż nie była to pierwsza taka decyzja. W 1992 r. ks. Stanisław Wielgus odmówił przyjęcia godności biskupiej, gdy Jan Paweł II wyznaczył go na biskupa sandomierskiego. W 1999 r. nie chciał przyjąć godności biskupa płockiego. Uczynił to w duchu pokory i posłuszeństwa Ojcu Świętemu. W tym samym duchu przyjął nominację Papieża Benedykta XVI na stolicę biskupią w Warszawie. Nie było dziełem przypadku, że Ojciec Święty w nim właśnie widział najgodniejszego następcę ks. kard. Stefana Wyszyńskiego i ks. kard. Józefa Glempa. Widział w nim wielką szansę nie tylko dla stolicy biskupiej w Warszawie, ale dla całego Kościoła w Polsce. Sam fakt, że zdecydował się na tę nominację nie tylko po opublikowanych przez media informacjach o znajdujących się w archiwach IPN dokumentach na temat kontaktów ks. Wielgusa z SB, ale również po oporach tegoż ostatniego wobec przyjęcia nominacji, mówi bardzo wiele. Benedykt XVI widział w nim wybitnego naukowca, wspaniałego wykładowcę, troskliwego wychowawcę i oddanego duszpasterza, który w swoim życiu i nauczaniu precyzyjnie oddzielał prawdę od fałszu i dobro od zła. Widział w nim wiernego syna Kościoła, który nie tylko nigdy Kościoła nie zdradził, ale którego osobowość gwarantowała, że za żadną cenę nie zdradzi go w przyszłości. Widział w nim wreszcie pokornego sługę Kościoła, który stronił od wszelkich luksusów, a w całym swoim życiu "dorobił się" zaledwie kilku tysięcy książek. W bulli nominacyjnej ks. abp. Stanisława Wielgusa Ojciec Święty napisał: "Jako że poprzedni Pasterz tej wspólnoty archidiecezjalnej Czcigodny Mój Brat Józef Glemp, Kardynał Świętego Kościoła Rzymskiego, Prymas Polski, złożył dymisję z urzędu kierowania nią, zwracam Moją myśl ku Tobie, Czcigodny Bracie, który wykazałeś mądrość i doświadczenie w administracji, najpierw pełniąc funkcję Rektora Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, a następnie prowadząc gorliwie po ewangelicznych ścieżkach diecezję płocką. Usilnie zachęcam wszystkich kapłanów i wiernych umiłowanej owczarni warszawskiej, poinformowanych przez Ciebie o tej mojej decyzji, aby przyjęli Cię z otwartym sercem jako swojego Pasterza".

A swoi go nie przyjęli...

Od czasów najgorszych rządów komunistycznych nie zdarzyło się, aby jakiś biskup Kościoła katolickiego był w Polsce tak publicznie oczerniany, poniżany, lżony, wyśmiewany i obrzucany wulgarnymi epitetami, jak ks. abp Stanisław Wielgus. Nawet gdyby popełnił wszystkie zarzucane mu przewinienia, nie zasługiwałby na takie traktowanie. Rzecz w tym, że biskup płocki, nominowany przez Benedykta XVI na metropolitę warszawskiego, został fałszywie oskarżony o czyny, których nie popełnił. Dlaczego do tego doszło? Wszystko wskazuje na to, że jest w Polsce grupa osób, które postanowiły nie dopuścić do objęcia przez ks. abp. Stanisława Wielgusa urzędu metropolity warszawskiego. I to nie tyle z motywów abstrakcyjnej idei lustracji, co z uwagi na fakt, że nominacja dokonana przez Benedykta XVI nie odpowiadała ich oczekiwaniom. Za pomocą kłamstwa odnieśli sukces. Próba ich ingerencji w sferę zastrzeżoną dla Papieża się powiodła. To, co nie udało się komunistom przez niemal półwiecze, na przełomie roku udało się politykom i dziennikarzom. Za cenę zniszczenia wybitnego naukowca, wspaniałego wykładowcy, troskliwego wychowawcy i wiernego Kościołowi duszpasterza. Za cenę podeptania dziedzictwa Jana Pawła II. Za cenę podważenia wiarygodności Benedykta XVI. Za cenę ośmieszenia Polski na arenie międzynarodowej... W owych dniach zapewne wszyscy wrogowie Kościoła zacierali ręce, widząc, jak Polacy zorganizowali własnemu biskupowi publiczną egzekucję. Wtedy widzieli, że w Polsce nie istnieje wspólnota wiernych, że księża gotowi są do walki z księżmi, tzw. katoliccy intelektualiści zdolni do największego kłamstwa, a "katoliccy" dziennikarze do wyjątkowej agresji i pogardy dla ludzkiej godności... Podczas kamienowania ks. abp. Stanisława Wielgusa skorzystano z barbarzyńskich metod. Fałszywe dowody, kapturowy sąd i haniebne wyroki usankcjonowano arogancją polityków, bezczelnością historyków, rykiem dziennikarskiego stada i współczesną odmianą "księży patriotów", którzy z ekranów telewizyjnych i szpalt najróżniejszych gazet serwowali wypowiedzi adekwatne do zapotrzebowania linczowników. W owych dniach kłamstwo triumfowało. Ksiądz arcybiskup Stanisław Wielgus został "skazany" na podstawie z góry ustalonego "wyroku". W myśl starej ubeckiej zasady: "dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie". Dziś można przypuszczać, że gdyby nie przychylność IPN w kwestii teczki, pewnie próbowano by go np. "rozjechać" jakimś fikcyjnym maybachem.

Bronię Arcybiskupa

Jeśli swoimi kontaktami ze Służbą Bezpieczeństwa ks. Stanisław Wielgus wyrządziłby komukolwiek krzywdę, popełniłby duży grzech. Tyle tylko, że nie ma najmniejszego śladu, iż kogokolwiek skrzywdził. Jeśli ks. Wielgus szkodziłby współbraciom w kapłaństwie, dokonałby zdrady. Tyle tylko, że nie znaleziono ani jednego dowodu na to, iż szkodził. Jeśli ks. Wielgus donosiłby na kolegów z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, to dyskwalifikowałoby go to moralnie. Tyle tylko, że nie ma żadnego dowodu, iż donosił. Wręcz przeciwnie. Wśród ludzi, których rzekomo miał skrzywdzić, trudno jest znaleźć kogoś, kto miałby o nim złe zdanie. A już najtrudniej w środowisku, któremu rzekomo miał szkodzić. Ksiądz arcybiskup Stanisław Wielgus stwierdził jasno, że nie współpracował z SB. Wierzę mu, bo jego życie wskazuje, iż jest człowiekiem prawdy. Bo ludzie uczciwi, którzy go znają, twierdzą, że to człowiek "kryształowy". Bo owoce jego pracy wyraźnie świadczą o jego całkowitym oddaniu Kościołowi. Bo na biskupa wybrał go Jan Paweł II. Bo metropolitą warszawskim ustanowił go Benedykt XVI, a to oznacza, że również dla Papieża z Niemiec spośród wszystkich kandydatów na ten urząd był po prostu najlepszy. Wreszcie - bo istnieją dowody, które niezbicie wskazują, że atak na jego osobę był zaplanowany i starannie przygotowany. Przed rozpoczęciem szczegółowej analizy jego kulisów, warto raz jeszcze przypomnieć jedno wydarzenie sprzed lat. Otóż 21 stycznia 1951 r. komunistyczne władze PRL aresztowały ks. bp. Czesława Kaczmarka, ordynariusza kieleckiego. Zarzucono mu m.in. kolaborację z Niemcami i współpracę z amerykańskim wywiadem. Podczas pokazowego procesu ksiądz biskup wyczerpany był do tego stopnia, że przyznał się do stawianych mu zarzutów. Wszystkie wyjaśnienia, jakie składał w czasie trwających przez tydzień rozpraw, odczytywał z maszynopisu przygotowanego przez prowadzących funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. 2 września 1953 r. Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie skazał księdza biskupa Kaczmarka na 12 lat więzienia. Aresztowaniu i oskarżeniu ordynariusza kieleckiego towarzyszyła wzmożona nagonka prasowa. Jeszcze przed zakończeniem jego procesu komunistyczne władze podjęły starania mające na celu nakłonienie również kogoś z tzw. inteligencji katolickiej do publicznego wystąpienia potępiającego biskupa Kaczmarka w imieniu "wzorowych katolików". Człowiekiem tym okazał się młody, ambitny działacz PAX - Tadeusz Mazowiecki, który z woli władz został redaktorem naczelnym nowego czasopisma - "Wrocławskiego Tygodnika Katolickiego". W jednym z numerów, który ukazał się 27 września 1953 r., w obszernym artykule Mazowiecki "w imieniu polskich katolików" napiętnował księdza biskupa Kaczmarka jako dywersanta działającego na szkodę Kościoła w Polsce. Sebastian Karczewski