Fałszywa komisja rzecznika?

Nasz Dziennik/a.

publikacja 06.07.2007 06:34

Wbrew rozpowszechnianym w mediach twierdzeniom nie istniała żadna "komisja" rzecznika praw obywatelskich powołana do zbadania w IPN dokumentów dotyczących ks. Stanisława Wielgusa - napisał Nasz Dziennik.

Janusz Kochanowski nie miał żadnych podstaw do wydania oświadczenia, w którym potwierdził rzekomą jego współpracę ze specsłużbami PRL - twierdzi ND. Tym samym nie tylko nadużył swojego urzędu, ale również naruszył podstawowe zasady Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej. 21 grudnia 2006 r., na 24. posiedzeniu Senatu RP, grupa senatorów wystosowała do rzecznika praw obywatelskich pismo, w którym poprosiła o interwencję w sprawie pomówienia ks. abp. Stanisława Wielgusa przez "Gazetę Polską" o współpracę z SB. "Naszym zdaniem jest to postępowanie w myśl zasady 'uderz w pasterza, a rozproszą się owce'. Akcja ta ma na celu burzenie i rujnowanie autorytetów moralnych w Kościele rzymskokatolickim, ale jest też uderzeniem w podstawowe wartości państwa polskiego. Senatorski Klub Narodowy stoi na stanowisku, że ani dziennikarze, ani nikt inny nie ma prawa szargać dobrego imienia kogokolwiek bez przeprowadzenia obiektywnego postępowania dowodowego, bez udokumentowania zarzutów i przesądzenia o ich zasadności w trybie przepisanym prawem. Oczekujemy od urzędu rzecznika praw obywatelskich reakcji uwzględniającej fakt, iż przedmiotem wspomnianych działań niektórych mediów jest przyrodzona godność człowieka, będąca źródłem wolności i praw obywatelskich, o czym mówi art. 30 Konstytucji". Odpowiedź rzecznika nastąpiła po ośmiu dniach. W piśmie skierowanym do senatorów datowanym na 29 grudnia 2006 r. rzecznik praw obywatelskich napisał: "Publikowanie tego typu oskarżeń bez żadnego poparcia ich dowodami narusza dobre imię abp. Wielgusa, stanowiąc naruszenie jego godności. Tego rodzaju zachowanie wyrządza niepowetowane szkody zarówno Kościołowi katolickiemu w Polsce, instytucji ważnej dla znacznej większości społeczeństwa, jak i samym mediom, do których zaufanie spada, gdy nie przestrzegają one wymaganych standardów zawodowej staranności. W tym przypadku ze względu na wagę urzędu metropolii warszawskiej jest to szczególnie poruszające". W swoim liście Janusz Kochanowski zaznaczył, że ponieważ nie chce być posądzony "o zajmowanie stanowiska w tej wrażliwej sprawie bez znajomości rzeczy", postanowił zwrócić się do - jak stwierdził - "powszechnie szanowanych, cieszących się najwyższym autorytetem moralnym i naukowym" panów "o zapoznanie się z odpowiednimi materiałami, o ile takie istnieją w Instytucie Pamięci Narodowej", i poinformowanie go o ich zawartości. W tym miejscu jawi się kilka istotnych spraw. Po pierwsze, Janusz Kochanowski powołał zespół do zapoznania się z "odpowiednimi materiałami", dając jednocześnie do zrozumienia, że nie wie, czy takowe istnieją. Dlaczego więc pierwszym krokiem Janusza Kochanowskiego w tej sprawie nie było wystąpienie do Instytutu Pamięci Narodowej z zapytaniem, czy te "odpowiednie materiały" istnieją?

Po drugie, należy zadać pytanie: dlaczego rzecznik praw obywatelskich kazał czekać senatorom na swoją odpowiedź aż osiem dni i dlaczego udzielił jej akurat 29 grudnia - dokładnie w tym samym dniu, w którym Jan Żaryn "przesłuchał" ks. abp. Stanisława Wielgusa w sprawie dotyczących jego osoby dokumentów i w którym na antenie Programu III Polskiego Radia Antoni Dudek po raz pierwszy poinformował, że w Instytucie Pamięci Narodowej odnaleziono "zasadniczą część materiałów" na temat arcybiskupa? Po trzecie, Janusz Kochanowski w swoim liście napisał nieprawdziwą informację, jakoby powołał zespół "niezależnych ekspertów" w tej sprawie: prof. Andrzeja Paczkowskiego, Zbigniewa Nosowskiego oraz ks. Tomasza Węcławskiego. Otóż prof. Andrzej Paczkowski to rekomendowany przez Platformę Obywatelską były członek Kolegium IPN, adwokat stanu wojennego, który niegdyś poparł tendencyjne ustalenia końcowe śledztwa w sprawie zbrodni w Jedwabnem. Profesor Andrzej Paczkowski i Zbigniew Nosowski figurują na liście wykładowców tej samej uczelni: Collegium Civitas. Ksiądz Tomasz Węcławski, który niegdyś zasłynął jako publiczny oskarżyciel ks. abp. Juliusza Paetza, współpracował z redakcją "Więzi", na czele której stał Zbigniew Nosowski, jak również z "Tygodnikiem Powszechnym", z którym z kolei blisko związany był Andrzej Paczkowski. Trudno mieć wątpliwości, że rzecznik praw obywatelskich wybrał do tej sprawy skrajnie stronniczy skład. 4 stycznia wszystkie stacje telewizyjne i radiowe, zaś 5 stycznia niemal wszystkie środki przekazu w Polsce ogłosiły, że ks. abp Stanisław Wielgus był tajnym współpracownikiem Służb Bezpieczeństwa i wywiadu PRL. Powołano się na wynik badań komisji powołanej przez rzecznika praw obywatelskich i wydany przez tego ostatniego komunikat, który stwierdzał, że "w świetle dostępnych dokumentów nie podlega wątpliwości fakt świadomej tajnej współpracy ks. Stanisława Wielgusa ze Służbą Wywiadu (Departament I MSW) w latach 1973-1978". Była to informacja nieprawdziwa. Po pierwsze, dlatego że nie istniała żadna komisja historyczna rzecznika praw obywatelskich, na którą tak ochoczo powoływały się media. Stwierdził to wyraźnie sam rzecznik praw obywatelskich 2 stycznia na antenie TVN 24. W programie "24 godziny" prof. Janusz Kochanowski podkreślił: "Ja nie powołałem komisji, ja zwróciłem się jedynie do trzech mężczyzn, co do których żywię szacunek i zaufanie: profesora Andrzeja Paczkowskiego, redaktora Zbigniewa Nosowskiego i księdza Tomasza Węcławskiego, by pomogli mi w tej sprawie. W sprawie, która wynikła z listu Senatorskiego Koła Narodowego, które zwróciło się do mnie w obronie dobrego imienia arcybiskupa Stanisława Wielgusa".

Po drugie, owa grupa, która pomagała rzecznikowi w tej sprawie, nie przeprowadzała żadnych badań, lecz jedynie przejrzała dokumenty znajdujące się w teczce ks. Wielgusa. Mówił o tym w styczniu na łamach "Gazety Wyborczej" ks. Tomasz Węcławski, który przyznał: "My jednak nie mieliśmy dokonać oceny tych dokumentów. Poproszono nas jedynie o ich przejrzenie i przekazanie rzecznikowi opinii o ich zawartości, tak żeby mógł on podjąć decyzję, jak ma postąpić". Po trzecie, tylko na podstawie dokumentów stworzonych przez Służbę Bezpieczeństwa - zwłaszcza gdy się je tylko przejrzy - nie można stwierdzić, że dany człowiek spełnia warunki sformułowane przez Trybunał Konstytucyjny konieczne do tego, by uznać go za tajnego współpracownika. Zwracał na to uwagę sam prof. Andrzej Paczkowski na łamach czasopisma "Pamięć i Sprawiedliwość" w 2003 roku. Odnosząc się do zawartości teczek sporządzonych przez funkcjonariuszy służb specjalnych PRL, stwierdził on: "Od dawna jest wiadome - co nie znaczy, że zawsze i przez wszystkich przestrzegane - że do materiałów wytwarzanych i gromadzonych przez tego typu instytucje z kilku ważnych powodów należy podchodzić ze zdwojoną ostrożnością. (…) Badacz, który z nich korzysta, postąpi nieopatrznie, jeśli przy opisie danej osoby oprze się tylko na nich". W jednym z wywiadów, który ukazał się w Biuletynie Instytutu Pamięci Narodowej, prof. Andrzej Chojnowski, kierujący Zakładem Historii XX wieku w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, mówiąc o dokumentach wyprodukowanych przez służby specjalne, stwierdził: "My doskonale wiemy, że te dokumenty trzeba weryfikować, poddawać procedurze krytyki źródeł. Jeśli nawet te materiały policyjne mają swoją własną specyfikę, to aż tak bardzo nie odbiega ona od innych źródeł, z którymi mamy do czynienia, żebyśmy zapomnieli o elementarnych zasadach naszego zawodu". Dobrze wiedział o tym również prof. Paczkowski, który jest historykiem. Dlaczego w przypadku "badań" nad teczką przypisaną ks. abp. Wielgusowi świadomie zrezygnował z metod historycznych? Nie ulega wątpliwości, że tylko rzetelna weryfikacja dokumentów zawartych w teczce ks. abp. Wielgusa umożliwiłaby poznanie, na ile sporządzone przez funkcjonariuszy wywiadu notatki ukazują obiektywnie sytuacje w nich przedstawione. Tymczasem "zespół" powołany przez rzecznika praw obywatelskich przed wydaniem swojego "werdyktu" nawet nie podjął próby takiej weryfikacji. Nie można więc uznać "komisji" rzecznika praw obywatelskich, jak do dziś się ją niesłusznie określa, jako jakiekolwiek obiektywnego źródła informacji o sprawie. Takie postępowanie również prof. Andrzeja Paczkowskiego dyskwalifikuje jako rzetelnego historyka.

Odnośnie do zespołu rzecznika praw obywatelskich jest jeszcze kilka innych wątpliwości. Otóż Janusz Kochanowski podjął się "badania" znajdującej się w IPN teczki biskupa Kościoła katolickiego nie tylko bez jego zgody, ale nawet bez zapytania o tę zgodę, nie biorąc pod uwagę ani autonomii Kościoła, ani jego niezależności. Tego nie uczyniła nawet Kościelna Komisja Historyczna powołana przez Konferencję Episkopatu Polski! Senatorowie, którzy wystosowali pismo do rzecznika praw obywatelskich, apelowali o zapobieżenie szarganiu dobrego imienia ks. abp. Stanisława Wielgusa bez "przeprowadzenia obiektywnego postępowania dowodowego, bez udokumentowania zarzutów i przesądzenia o ich zasadności w trybie przepisanym prawem". Tymczasem Janusz Kochanowski podjął kroki, które w konsekwencji stały się podstawą do wydania kapturowego wyroku na nowym metropolicie warszawskim właśnie "bez przeprowadzenia obiektywnego postępowania dowodowego, bez udokumentowania zarzutów i przesądzenia o ich zasadności w trybie przepisanym prawem". Zespół rzecznika praw obywatelskich wydał werdykt zaledwie po dwóch dniach. Nie przeprowadzono kwerendy akt w innych archiwach. Nie przesłuchano żadnej z osób, której nazwisko figurowało w dokumentach IPN. Nie przesłuchano nikogo ze środowiska, w którym działał czy - według dokumentów - miał działać ks. Wielgus. Nie wysłuchano nawet jego samego, choć wszystko to było obowiązkiem "badaczy". Zespół Janusza Kochanowskiego nie dokonał żadnej weryfikacji tych dokumentów, nadając raportom SB charakter nieomylności i przyjmując twierdzenia komunistycznych agentów niczym prawdę objawioną. Nie dokonał sprawdzenia autentyczności dokumentów, z góry uznając je za autentyczne. Nawet gdyby dokumenty były autentyczne, wydarzenia w nich przedstawione mogły być niepełne, zafałszowane lub celowo wprowadzające w błąd. Mimo tego zrezygnowano z jakiejkolwiek weryfikacji dokumentów. Wydając oświadczenie stwierdzające, że "w świetle dostępnych dokumentów nie podlega wątpliwości fakt świadomej tajnej współpracy ks. Stanisława Wielgusa ze Służbą Wywiadu (Departament I MSW) w latach 1973-1978", rzecznik praw obywatelskich nadużył swojego urzędu, zważywszy na fakt, że na podstawie owych "dostępnych dokumentów" żaden sąd nie orzekłby takiego wyroku. Owym oświadczeniem Janusz Kochanowski uzurpował sobie funkcję nie tylko oskarżyciela, ale przejął również funkcję sądu. Nie można mieć wątpliwości, że i w tym wypadku nadużył swego stanowiska. Po raz pierwszy obywatel Polski został zlustrowany przez rzecznika praw obywatelskich, i to bez własnej prośby i zgody. Czy Janusz Kochanowski nie złamał prawa, wydając wyrok na podstawie oceny wiarygodności pomówień jednych obywateli wobec innego?