Problemy ze spiskiem

Dziennik/Nasz Dziennik/a.

publikacja 31.07.2007 06:39

Nasz Dziennik odkrył kościelny spisek w sprawie abp. Stanisława Wielgusa: były metropolita warszawski został zmuszony do podpisania odezwy do wiernych, w której przyznał się do współpracy z SB. Z naszych ustaleń wynika, że teza ta ma niewiele wspólnego z prawdą - pisze Dziennik.

Kto miałby zmusić byłego metropolitę warszawskiego do podpisania dokumentu zawierającego skruchę z powodu uwikłania się w kontakty "z ówczesnymi służbami bezpieczeństwa"? Tego się z sobotnio-niedzielnego Naszego Dziennika nie dowiadujemy. Ale czytamy w nim, że chodzi o ludzi, "którzy przedłożyli nowemu metropolicie ów dokument do podpisu i polecili rzecznikowi Episkopatu nagranie księdza arcybiskupa odczytującego ten tekst". Choć nie padają nazwiska, jednak wymienienie w tym kontekście osoby rzecznika Episkopatu jest jednoznacznym wskazaniem, że za całą sprawą stali księża pracujący w instytucjach kościelnych, np. z sekretariatu Episkopatu czy nuncjatury. Bo tylko oni w tych dniach mieli dostęp do arcybiskupa. Pada też teza, że Kościelna Komisja Historyczna została zmuszona do badania akt abp. Wielgusa, działała pod presją i miała na to zdecydowanie za mało czasu. Osoby duchowne uczestniczące w wydarzeniach związanych z rezygnacją abp. Wielgusa nie chcą się oficjalnie wypowiadać, jednak informacje Naszego Dziennika kwitują w rozmowie z Dziennikiem krótko: "To jakieś totalne bzdury, wysuwanie oskarżeń pod adresem ludzi Kościoła o jakiś spisek jest absolutnie niedopuszczalne". Według ustaleń Dziennika, Kościelna Komisja Historyczna działa niezależnie od sekretariatu Episkopatu czy nuncjatury i aktami abp. Wielgusa zajęła się na jego osobistą prośbę 2 stycznia, po tym jak w mediach został oskarżony o współpracę z SB. Rzeczywiście styl opublikowanej 5 stycznia odezwy do wiernych, w której przyznaje się on do kontaktów z SB, jest inny niż np. wydanego kilka godzin wcześniej oświadczenia w sprawie orzeczenia Komisji Historycznej. Jednak jest częstą praktyką, że dokumenty pisze np. sekretarz biskupa na podstawie przedstawionych przez niego tez, a on się pod tym podpisuje. Według naszych informacji - pisze Dziennik - rzecznik Episkopatu nagrał wspomnianą odezwę i umieścił ją w internecie nie z własnej inicjatywy, ale właśnie na prośbę abp. Wielgusa. Rozmówca Dziennika zwraca uwagę, że abp Wielgus rzeczywiście był bardzo zdenerwowany całą sytuacją, ale nie przeszkodziło mu to objąć archidiecezji zgodnie ze wszystkimi wymogami prawa kanonicznego, więc teza, że był w tak złym stanie psychicznym, że został do czegokolwiek zmuszony, jest daleka od prawdy. Publicysta Naszego Dziennika twierdzi, że dysponuje materiałami, które jasno wskazują, kto zmusił abp. Wielgusa do podpisania tej odezwy, ale na razie nie chce ich upubliczniać. "Niech je ujawnią, bardzo jestem ich ciekaw" - mówi jedna z osób, dotknięta podejrzeniami gazety. Ale to już kolejna taka zapowiedź gazety, dotychczas żadnego nowego dokumentu w tej sprawie nie pokazano.

W sobotnio-niedzielnym wydaniu Naszego Dziennika ukazały się dwa artykuły poświęcone sprawie abp. Wielgusa:

Medialny szturm

W sobotę, 6 stycznia, dzień przed zaplanowanym ingresem nowego metropolity warszawskiego do stołecznej katedry, wszystkie największe gazety poświęciły rzekomej współpracy arcybiskupa z SB czołowe kolumny. Media miały w tym dniu dodatkowy argument: odezwę do wiernych archidiecezji warszawskiej, w której ks. abp Stanisław Wielgus przyznawał się do współpracy ze służbami specjalnymi PRL... W sobotę, 6 stycznia br., najbardziej rzucała się w oczy pierwsza strona "Faktu", na której widniał wizerunek nowego pasterza archidiecezji warszawskiej pod wielkim nagłówkiem "Arcykapuś". Obok informacja: "Przez długie lata dzięki SB arcybiskup Stanisław Wielgus robił karierę w Kościele. Zgodził się donosić na innych księży i szpiegować ludzi walczących o wolną Polskę". Można powiedzieć, że pozostałe gazety są znacznie bardziej stonowane, choć i w nich dostrzec można było różne przejawy agresji słownej. Dziennikarze mieli teraz w rękach dodatkowy argument. Niemal wszyscy starali się wybić na czoło niekonsekwencję nowego metropolity warszawskiego, który w wydanym w piątek oświadczeniu zaprzeczył, że współpracował z SB, a po południu w odezwie do wiernych archidiecezji warszawskiej miał przyznać się do tej współpracy. Z jednej strony, pisząc o tych dwóch dokumentach, dziennikarze faktycznie pisali prawdę: istotnie tego dnia ukazały się dwa sprzeczne dokumenty, które miał wydać ks. abp Stanisław Wielgus. W rzeczywistości cała rzecz nie wyglądała tak prosto, jak przedstawiły to media. Ale do tej sprawy jeszcze wrócimy na końcu artykułu, a tymczasem przyjrzyjmy się doniesieniom największych gazet z dnia 6 stycznia 2007 roku. Wybaczcie mi! "Super Express" krzyczał tytułem: "Wybaczcie mi!". Nawiązywał on właśnie do wydanej po południu odezwy. W opublikowanym na łamach tej gazety artykule Tomasza Barańskiego można było przeczytać: "Pod presją oskarżeń popieranych przez świeckich i kościelnych historyków, tuż po formalnym przejęciu władzy w archidiecezji warszawskiej i tuż przed uroczystym ingresem, arcybiskup Stanisław Wielgus ugiął się. W specjalnym oświadczeniu przeprosił wiernych i poprosił o wybaczenie". "Skrzywdziłem Kościół" - taki tytuł ukazał się 6 stycznia br. na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej". Również on nawiązywał do opublikowanej wieczorem odezwy. Wewnątrz gazeta zamieściła zarówno ową odezwę, jak też wcześniejsze oświadczenie ks. abp. Stanisława Wielgusa, w którym zaprzeczył on współpracy z SB. W tym samym wydaniu "Gazeta Wyborcza" zamieściła rozmowę Dariusza Jaworskiego z ks. Tomaszem Węcławskim, który - wespół z prof. Andrzejem Paczkowskim i Zbigniewem Nosowskim - na prośbę rzecznika praw obywatelskich zapoznał się w Instytucie Pamięci Narodowej z aktami dotyczącymi ks. abp. Stanisława Wielgusa. Ksiądz Węcławski - powtarzając wypowiedź rzecznika praw obywatelskich - stwierdził, iż "w świetle dostępnych dokumentów nie podlega wątpliwości fakt świadomej tajnej współpracy ks. Stanisława Wielgusa ze Służbą Wywiadu (Departament I MSW) w latach 1973-1978". Przyznał zarazem, iż nie ma w dokumentach żadnych konkretów, stąd nie sposób stwierdzić, na czym miałaby polegać ta współpraca.

Dalej podkreślił: "Nie czuję się kompetentny, żeby oceniać wiarygodność tych ani innych akt tajnych służb PRL. Moja wypowiedź dana rzecznikowi nie zawiera też żadnych elementów oceny stopnia ich wiarygodności. Wypowiedzieliśmy się jedynie o ich zawartości". Na tej samej stronie znalazł się artykuł Jarosława Makowskiego pt. "Kościół musi mówić prawdę". Autor, redaktor lewicowego miesięcznika "Krytyka Polityczna", bez ogródek nazwał nowego metropolitę "zdrajcą" i "kłamcą". Pisząc o rzekomej arogancji biskupów, pouczał ich nie tylko o tym, jak mają żyć i co mają czynić, ale tłumaczył również zasady funkcjonowania Kościoła. "Gazeta Wyborcza" opublikowała również oświadczenie rzecznika prasowego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, w którym napisano: "Rektor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II zapoznał się z informacjami przedstawionymi przez Kościelną Komisję Historyczną, dotyczącymi przeszłości Księdza Arcybiskupa prof. Stanisława Wielgusa, oraz z oświadczeniem jego samego. Nie ocenia słabości człowieka, który ugiął się pod presją pracownika wywiadu. Wierzy jednak słowom Księdza Arcybiskupa. Uważa także, że rzetelne wyjaśnienie tak poważnej sprawy wymaga szczegółowego zbadania jej całego, złożonego kontekstu". W wydaniu wrocławskim "Gazety Wyborczej" pojawiła się informacja o wystąpieniu ks. abp. Mariana Gołębiewskiego, który we wrocławskim Radiu Rodzina stwierdził: "Żyłem wiele lat w PRL-u i tam też były takie nagonki na Kościół". Ksiądz arcybiskup Gołębiewski porównał obecne publikacje prasowe m.in. z "jazgotliwą propagandą" po liście biskupów polskich do biskupów niemieckich. Podkreślił, że same dokumenty wychodzące spod pióra ubeków nie dają pewności współpracy z nimi. "Ostateczną normą oceny jest nasze sumienie. Nie wiadomo, jak wyglądało to w ocenie arcybiskupa Wielgusa. A może to były właśnie jakieś uniki z jego strony, może podjął taką decyzję, bo został osaczony przez tych, którzy bardzo szkodzili Kościołowi, chciał odwrócić ich uwagę" - zastanawiał się metropolita wrocławski w rozmowie z dyrektorem Radia Rodzina ks. Cezarym Chwilczyńskim. "Jego zdaniem z publikacji medialnych wyłania się obraz grzesznika, którego trzeba ukrzyżować, a wszyscy, którzy się na jego temat wypowiadają, są aniołami" - napisała "Gazeta Wyborcza", cytując dalej metropolitę wrocławskiego, który podkreślił: "To nie jest logika Kościoła i Ewangelii". "Wrocławski hierarcha podkreślał, że młodzi dziennikarze publikujący oskarżenia pod adresem arcybiskupa Wielgusa nie biorą po uwagę uwarunkowań historycznych. Nie zdają sobie sprawy, w jakich warunkach żyli kiedyś Polacy, jak społeczeństwo 'było ubabrane w tamtym systemie'. Podkreślił, że 'podczas gdy Polacy frontalnie atakują nowego kandydata na stolicę arcybiskupią w Warszawie, to jedynym człowiekiem, który od góry go broni, jest papież Niemiec'" - napisała "Gazeta Wyborcza". Non possumus "Arcybiskup Stanisław Wielgus prosi wiernych o wybaczenie" - taki tytuł pojawił się w sobotę, 6 stycznia, na pierwszej stronie "Rzeczpospolitej". "Wszyscy wierni czekali w piątek w napięciu na deklarację arcybiskupa, w której miał się ustosunkować do zarzutów o współpracę z SB" - napisała Ewa Czaczkowska. "Agenturalną przeszłość arcybiskupa opisała najpierw 'Gazeta Polska', a dowody na nią ujawniła 'Rzeczpospolita'. Także Kościelna Komisja Historyczna, powołana przez episkopat, potwierdziła fakt współpracy abp. Wielgusa ze Służbą Bezpieczeństwa" - stwierdziła dalej Ewa Czaczkowska. Była to nieprawda. Kościelna Komisja Historyczna nie potwierdziła bowiem faktu współpracy ks. Wielgusa z SB, lecz stwierdziła jedynie, że "istnieją liczne, istotne dokumenty potwierdzające gotowość świadomej i tajnej współpracy ks. Stanisława Wielgusa z organami bezpieczeństwa PRL. Z dokumentów wynika również, że została ona podjęta". Komisja określiła więc jedynie zawartość teczki ks. Wielgusa. Czymś innym jednak może być to, co wynika z dokumentów, czymś innym zaś to, co w rzeczywistości miało miejsce, a czego bez weryfikacji dokumentów nie sposób stwierdzić. Najwyraźniej dla pani Czaczkowskiej nie miało to chyba większego znaczenia.

"Godzinę po tym jak arcybiskup wydał drugi dokument, przed pałacem arcybiskupów przy ul. Miodowej zebrała się grupa wiernych. Przez kilka godzin zwoływali się esemesami, by pod hasłem 'Non possumus' modlić się o 'opamiętanie biskupa'. Non possumus - nie możemy - napisał w liście do władz PRL w maju 1953 roku prymas Stefan Wyszyński, gdy komunistyczny reżim chciał decydować o obsadzie biskupów. Teraz non possumus powiedzieli wierni" - stwierdziła dalej Ewa Czaczkowska. Znów mamy do czynienia z manipulacją. Otóż - w odróżnieniu od Prymasa Tysiąclecia - owi "wierni", o których mówi pani Czaczkowska, powiedzieli niemal dokładnie to samo, co w tamtym czasie stwierdzili komuniści: że o obsadzie biskupów może decydować ktoś inny niż Papież. Dalsza część artykułu nie była już zaskoczeniem. Autorka stwierdza w nim m.in.: "Z sondażu GfK Polonia, przeprowadzonego dla 'Rz', wynika, że niemal połowa Polaków nie akceptuje sytuacji, w której metropolitą warszawskim zostaje człowiek obciążony współpracą z SB. Niemal co czwarty z ankietowanych domaga się rezygnacji abp. Wielgusa. Tyle samo chce, by niedzielny ingres został odłożony do czasu całkowitego wyjaśnienia zarzutów współpracy z organami bezpieczeństwa PRL. Tylko 8 proc. ankietowanych twierdzi, że abp Wielgus nie ma za co przepraszać". Ciekawe były następne zdania, w których pani Czaczkowska napisała: "Sprawa ingresu podzieliła zarówno polityków, jak i duchownych. Część z nich, jak abp Tadeusz Gocłowski, metropolita gdański, odmówiło przyjazdu na niedzielną uroczystość". Warto zwrócić uwagę, że ks. abp Tadeusz Gocłowski był chyba jedynym z biskupów, który publicznie przekonywał, że ingres nie powinien się odbyć, a nowy metropolita warszawski powinien zrezygnować. Jako jedyny, którego wypowiedzi wychodziły naprzeciw ogólnie przyjętej linii medialnego ataku, cytowany był w nich powszechnie. Podanie jego osoby jako przykład nie może więc dziwić. Warto jednak zwrócić uwagę na użycie słowa "odmówiło", co chyba miało sugerować wyraz protestu metropolity gdańskiego. W sobotnim wydaniu "Rzeczpospolitej" - podobnie jak w kilku wcześniejszych - skupiono się przede wszystkim na wyliczaniu rzekomych win nowego metropolity warszawskiego. Wśród licznego grona oskarżycieli nie zabrakło również Tomasza Terlikowskiego, który w artykule "Po ingresie choćby potop" napisał: "(…) Nie chodzi bynajmniej o to, że jeden z biskupów w odległej przeszłości dał się kupić oficerom bezpieki, ale o to, że w imię chronienia jego doraźnych interesów narusza się autorytet episkopatu, Ojca Świętego i rozmywa się jasne standardy moralne Ewangelii". I dalej: "Przekonywanie wiernych, że wieloletnia współpraca z bezpieką, podpisywanie 'umów o współpracę' czy pobieranie prezentów - nie jest przeszkodą w sprawowaniu funkcji metropolity warszawskiego - trudno odebrać inaczej niż jako podważenie wiarygodności zapewnień o chęci rozliczenia się z przeszłością zawartych w 'Memoriale'. Udawanie, że szkoleń wywiadowczych nie można traktować jako zdrady Kościoła - jest rozmywaniem nauczania moralnego Kościoła i zacieraniem granic między dobrem a złem". Tomasz Terlikowski, który w swoich publikacjach niemal tradycyjnie zamieszcza krytykę biskupów, nie pominął tego również w tym artykule. W tej kwestii nie zawahał się stwierdzić: "W pasterkowych kazaniach, broniących arcybiskupa oświadczeniach duchownych czy nawet medialnych wypowiedziach hierarchów - pojawiła się bowiem teologia, którą trudno pogodzić z tradycyjnym nauczaniem Kościoła katolickiego. Ostatnim wypowiedziom arcybiskupa Wielgusa, ale także Sławoja Leszka Głodzia bliżej jest do myślenia Adama Michnika niż do teologii moralnej katolicyzmu, nawet tej wyrażonej w i tak bardzo ostrożnym 'Memoriale' biskupów poświęconym kwestiom lustracyjnym". W innym miejscu pan Terlikowski stwierdził: "Niebezpieczny jest także zwrot ku zupełnie zaskakującej wizji Kościoła, który stanowić mają wyłącznie duchowni, a dokładniej Stolica Apostolska i biskupi. Jej najdobitniejszym świadectwem pozostaje pasterkowe kazanie abp. Sławoja Leszka Głodzia, który uznał, że publicystyczna debata nad nominacją nowego metropolity warszawskiego jest naruszeniem konkordatu, gwarantującego rozdział Kościoła i państwa. Idąc tropem intuicji teologicznej ordynariusza warszawsko-praskiego, trzeba zatem przyjąć, że Kościołem są wyłącznie biskupi, świeccy zaś pozostają państwem, które w sprawy Kościoła wtrącać się nie powinno. (...) Oczywiście można uznać kazanie abp. Głodzia wyłącznie za efekt zacietrzewienia. Problem polega tylko na tym, że podobne opinie, choć w bardziej ostrożnych słowach, formułowali także inni hierarchowie, a nawet publicyści, sugerując, że jakakolwiek dyskusja z administracyjnymi decyzjami Stolicy Apostolskiej czy wypowiedziami biskupów jest niedopuszczalna, bowiem to oni stanowią Kościół. Każdy zaś, kto przypominał, że Kościołem są tak wierni, jak i hierarchia - niemal od razu porównywany był do niemieckiego ruchu 'My jesteśmy Kościołem'".

Podsumowaniem wszystkich artykułów był komentarz Ewy Czaczkowskiej zatytułowany "Arcybiskup w mieście relatywizmu". Autorka napisała w nim m.in.: "Wbrew faktom, wbrew ustaleniom Kościelnej Komisji Historycznej, ze szkodą dla archidiecezji i całego Kościoła w Polsce, ale też dla siebie samego, abp Stanisław Wielgus został w piątek pełnoprawnym metropolitą warszawskim". Nietrudno się domyślić, że dla autorki "faktem" jest współpraca ks. Wielgusa z SB, choć nie ma na to żadnych dowodów. Chyba nieporozumieniem było również powoływanie się na "ustalenia Kościelnej Komisji Historycznej". W żadnym punkcie jednak Kościelna Komisja Historyczna nie stwierdziła, że ks. Stanisław Wielgus faktycznie współpracował z SB. To istotna różnica. "W piątkowym oświadczeniu arcybiskup przyznał, że w 1978 roku podpisał zobowiązanie do współpracy z wywiadem PRL. Po dwóch tygodniach zaprzeczeń. Czy można zatem wierzyć, że nikogo nie skrzywdził? Przecież w piątek po raz kolejny pokazał, że nie jest dla niego ważne dobro Kościoła i archidiecezji. Tak jak kiedyś ważna była dla niego wyłącznie kariera naukowa, tak teraz ważny jest urząd" - napisała dalej Ewa Czaczkowska. Znów można zapytać: kiedy ks. abp Wielgus pokazał, że "nie jest dla niego ważne dobro Kościoła i archidiecezji"? Na jakiej podstawie autorka stwierdziła, że kiedyś ważna była dla niego wyłącznie kariera naukowa, skoro twierdzeniu takiemu wyraźnie zaprzecza jego życiorys? Na jakiej podstawie stwierdziła, że "ważny jest urząd"? Chyba jest to nadużycie, zważywszy na fakt, że ks. abp Wielgus tak w 1992, jak i w 1999 roku nie chciał przyjąć godności biskupiej, do której wyniósł go Jan Paweł II, tak teraz wahał się z przyjęciem urzędu arcybiskupa warszawskiego. Ewa Czaczkowska na tym jednak nie poprzestała. W dalszej części napisała: "Samo podjęcie współpracy nie musi być dyskwalifikujące. Wszyscy grzeszymy i w Kościele możemy uzyskać przebaczenie. Ale warunkiem jest wyznanie grzechu i pokuta. W pierwszych wypowiedziach hierarchy nie było słowa przeprosin za to, że w ostatnich tygodniach zawiódł zaufanie tysięcy wiernych. Że okłamywał nas wszystkich. Padło dopiero w piątek wieczorem, gdy pod oknami pałacu arcybiskupów zaczęli zbierać się wierni, by modlić się w jego intencji. Dlaczego tak długo i mocno zaprzeczał? Prawdopodobnie dlatego, że zaprzeczał wcześniej w rozmowach z urzędnikami watykańskimi, a może i z samym papieżem". Arcybiskup Wielgus wyrządza wielką szkodę Kościołowi 6 stycznia br. w wieczornym magazynie "24 godziny" wyemitowanym na antenie TVN 24 udział wzięli: o. Tadeusz Bartoś, wówczas jeszcze członek zakonu dominikanów, oraz prof. Andrzej Friszke z IPN. "To jest przykra sytuacja, wywołana niestety przez samego arcybiskupa" - stwierdził o. Bartoś. "Jego historia życiowa, poplątana, jak dziś słyszymy, to jedna kwestia, druga, że nie wyciągnął on ze swego życia żadnych wniosków. Nadal chce zostać metropolitą, a jeszcze niedawno mówił nieprawdę. Jego wiarygodność jest teraz zerowa. A taki człowiek musi być wzorcem moralnym. Uważam, że tego ingresu powinno nie być. Mówimy o pojednaniu, przebaczeniu, ale to się nie dokonuje w kilka godzin. To jest niewiarygodne. Swój obraz, który stworzył, nie jest dobry - człowieka, który kluczy. Arcybiskup Wielgus wyrządza wielką szkodę Kościołowi. Można zrozumieć człowieka, który zbłądził, ale proces jego oczyszczenia powinien nastąpić wcześniej. Jak mógł przyjąć sakrę biskupią, nominację na arcybiskupa, przecież on wiedział, co jest w tych aktach" - mówił o. Bartoś. Również on w tym kontekście podjął krytykę Kościoła. "Dla Kościoła lustracja jest bardzo trudna do przeprowadzenia. Nie ma organizacji - oddzielnej władzy sądowniczej. W Kościele nie ma wyborów, wszystko jest z góry nominowane. To jest struktura niefunkcjonalna, fatalna" - stwierdził. Winę ks. abp. Stanisława Wielgusa starał się potwierdzić prof. Andrzej Friszke. Podkreślił on, że nawet jeśli materiały dostarczane przez arcybiskupa Wielgusa dotyczyły jedynie ogólnej sytuacji w Kościele, to i tak była to wiedza użyteczna SB: każdy szczegół był dla nich istotny. "Porównując różne rodzaje współpracy, muszę stwierdzić, że wywiad to była arystokracja. Oni nie wybierali ludzi przypadkowych. Wywiad ryzykował, wtajemniczając kogoś w swe sprawy, nawet o sposobie jego działania. Musiano mieć zaufanie do ks. Wielgusa" - dowodził prof. Friszke. Sobota, 6 stycznia br., była w istocie dniem prawdziwego medialnego szturmu na osobę ks. abp. Stanisława Wielgusa. Było to o tyle łatwiejsze, że dziennikarze mieli w rękach niewątpliwy argument. Argumentem tym była - jak powiedzieliśmy na wstępie - odezwa, w której ks. abp Stanisław Wielgus miał przyznać się do współpracy ze służbami specjalnymi PRL...

Trudna prawda

Z pewnością dla wielu ludzi ogromnym zaskoczeniem było to, co dokonało się w piątek, 5 stycznia 2007 roku. Niedługo po tym, jak ks. abp Stanisław Wielgus wydał oświadczenie, w którym zaprzeczył zarzutom o współpracy z SB, upubliczniono odezwę do wiernych Kościoła warszawskiego, w której wyraził skruchę i przyznał się do tej współpracy. Ksiądz arcybiskup Stanisław Wielgus nie był autorem odezwy, która powstała bez jego wiedzy. Dlaczego zatem nowy metropolita warszawski podpisał się pod nią? Nie był to pierwszy taki przypadek w historii Kościoła w Polsce. Znów wypada przypomnieć postać ks. bp. Czesława Kaczmarka, któremu na początku lat pięćdziesiątych zarzucono m.in. kolaborację z Niemcami i współpracę z amerykańskim wywiadem. Podczas pokazowego procesu biskup był wyczerpany do tego stopnia, że przyznał się do stawianych mu zarzutów. Wszystkie wyjaśnienia, jakie składał w czasie trwających przez tydzień rozpraw, odczytywał z maszynopisu przygotowanego przez prowadzących funkcjonariuszy Służb Bezpieczeństwa. Wróćmy jednak do sprawy, której byliśmy świadkami na początku stycznia bieżącego roku. Dlaczego ks. abp Stanisław Wielgus zgodził się podpisać pod dokumentem oskarżającym go o czyny, których w istocie nie popełnił? Odpowiedź na to pytanie znają ci, którzy przedłożyli nowemu metropolicie ów dokument do podpisu i polecili rzecznikowi Episkopatu nagranie księdza arcybiskupa odczytującego ten tekst. Odpowiedź na to pytanie zna ks. abp Stanisław Wielgus, który wkrótce z pewnością wypowie się publicznie na temat kulis tej sprawy. Zna ją również Ojciec Święty Benedykt XVI, który posiada wiedzę na temat prawdziwych twórców owej odezwy, jak też okoliczności jej opublikowania, choć wiedzy tej nie uzyskał od nich samych... Choć posiadamy dostęp do materiałów, w których zawarta jest odpowiedź na powyższe pytanie, jako dziennikarze "Naszego Dziennika" na razie nie chcemy ich upubliczniać. Podkreślamy - na razie. Po pierwsze dlatego, że nie znamy ani motywów, ani intencji owych działań i wydawanie jakichkolwiek ocen nie byłoby do końca sprawiedliwe. Po drugie, mamy przed oczyma świadectwo ks. kard. Stefana Wyszyńskiego, który zdawał sobie sprawę z faktu, że w sytuacji konfrontacji Kościoła z reżimem komunistycznym nie można pozwolić sobie na publiczne dyskusje dotyczące tematów wewnątrzkościelnych i wywlekanie wewnętrznych sporów na forum publiczne. Ktoś powie, że dziś nie mamy już do czynienia z konfrontacją Kościoła z reżimem komunistycznym. Z pewnością tak. Mamy jednak do czynienia z konfrontacją z przymierzem ówczesnych oprawców i współczesnych wrogów Kościoła, czego sprawa ks. abp. Stanisława Wielgusa była jaskrawym dowodem. Abstrahując zarówno od motywów, jak i intencji osób odpowiedzialnych za sprawę wspomnianej odezwy, nie można nie stwierdzić, że nie tylko wyrządziła ona konkretne krzywdy, ale wprowadziła ogromną dezorientację w polskim społeczeństwie. Dlatego też wyjaśnienie tej sytuacji w duchu odpowiedzialności za prawdę wydaje się sprawą priorytetową. Wierzymy, że wkrótce stanie się to rzeczywistością. Nie do dziennikarzy "Naszego Dziennika" należą jednak decyzje w tej sprawie. My wiemy na pewno to, że Ojciec Święty posiada kompletną wiedzę odnośnie do tej sprawy i dlatego o dalszy jej przebieg jesteśmy spokojni. W styczniu br. w swoim słowie skierowanym do wszystkich wiernych Kościoła w Polsce polscy księża biskupi napisali: "Kościół nie boi się prawdy, nawet jeżeli jest to prawda trudna, zawstydzająca, a dochodzenie do niej czasem jest bardzo bolesne...".