Katecheza nie dla baranów

Andrzej Macura

Wydaje się, ze bardzo ważnym postulatem dla katechezy byłoby podjęcie takich działań, by nie porzucenie wiary, a opowiedzenie się za nią stały się wyrazem rozumności i niezależności.

Katecheza nie dla baranów

Nowy rok szkolny jak zwykle owocuje dyskusjami o religii. Tym razem najgłośniej wypowiada się środowisko „Więzi”. Na blogach o katechezie pisali Zbigniew Nosowski, ks. Andrzej Draguła czy Ewa Karabin.  Ważnym bodźcem  do jej rozpoczęcia stał się komunikat  Komisji Wychowania Katolickiego KEP, w którym przypomniano, że „uczestnictwo w zajęciach z etyki nie spełnia w żadnym zakresie wymogu przygotowania do sakramentów i nie może być respektowane przy podejmowaniu decyzji o wyrażeniu zgody co do ich przyjęcia”. Szczerze mówiąc jestem zaskoczony skąd pomysł, że mogłoby być inaczej. Widać jednak i takie pomysły się pojawiają, więc trzeba jakoś reagować. Przy okazji jednak autorzy wskazują na niedostatki szkolnej katechezy i apelują o dyskusję na temat jej funkcjonowania. Chciałbym więc do tej dyskusji dorzucić parę kamyczków.

Wydaje mi się, że dyskusja na temat czy lepiej w szkole czy lepiej w salce przy kościele nie ma już sensu. Katecheza jest w szkole i to nad problemami związanymi z funkcjonowaniem katechezy w szkole trzeba się zastanawiać, a nie ślepo wierzyć, ze powrót do rozwiązań obowiązujących dwadzieścia parę lat temu przyniósłby błogosławione skutki. Bo w tej kwestii możemy tylko gdybać. Społeczeństwo w ciągu minionych dwudziestu trzech lat mocno się nam zmieniło i mogłoby się okazać, że powrót katechezy do salek mógłby się okazać katastrofą. Nie wyklucza to oczywiście możliwości zorganizowania dodatkowej katechezy przy parafii.

Wydaje mi się też, że dyskutując nad  szkolna katecheza trzeba koniecznie zauważyć, że jej problemy są pochodną kryzysu, jaki przeżywa współczesna polska szkoła. I nie chodzi tylko o gimnazja, wymysł ideologów pedagogiki, którzy za nic mieli prawidła znane z psychologii rozwojowej. Chodzi o ciągle rosnącą tendencję do dehumanizacji procesu nauczania. Tak, dehumanizacji. Nauczyciel przestaje być kimś, kto odkrywa przed swoimi podopiecznymi nowe horyzonty, a staje się egzaminatorem i producentem dokumentacji. Zaś w procesie nauczania jest sprowadzany do roli inicjatora zastosowania tej czy innej metody, która to metoda już sama wleje uczniowi wiedzę do głowy. Katecheta, owszem, może i powinien być dla swoich uczniów kimś, kto będzie ich prowadził do Chrystusa. Zwłaszcza gdy uczy młodzież. Ale jest  przy tym zmuszony do wychodzenia z roli, którą mu narzuca cały szkolny system. To bardzo trudne wyzwanie.

Trzeba przy tym pamiętać, że wedle obowiązujących zasad katecheta ma przekazywać wiedzę i także wiedzę ma oceniać. Próbowaliście kiedyś odkręcić śrubę 14 mając do dyspozycji tylko klucz 17? Domaganie się od niego, by przekazując wiedzę, sprawiedliwie oceniając, do tego prowadząc dokumentację tak, by pokryła się z oderwanymi od życia planami jakiegoś metodyka jednocześnie porywał sobą do Chrystusa, to stawianie mu mniej więcej takiego samego zadania. Owszem, będą wirtuozi, którzy te sprzeczne cele będą umieli pogodzić. Ale większość katechetów to zwyczajni ludzie. Lepiej czy gorzej przygotowani rzemieślnicy, a nie artyści.

Jeszcze o jednej rzeczy nie sposób w komentarzu na temat katechezy wspomnieć. Wiadomo że wiara nie jest tożsama z religijną wiedzą, którą wystarczy człowiekowi wlać do głowy. Nie jest też trwaniem przy jakiejś tradycji, w którą trzeba człowieka wdrożyć.  Wierzyć znaczy mówić Bogu „tak”. Jeśli chcemy wychowywać do wiary, powinniśmy dawać młodym jak najwięcej okazji do tego, by to swoje „tak” mogli wyrazić.

Tymczasem co mamy? Pierwszą komunię, do której pójść wypada. Odkładane na coraz późniejszy wiek bierzmowanie, które też tylko wypada przyjąć, żeby nie było gadania i by nie mieć problemów ze ślubem kościelnym. Młodzi w tym wszystkim często nie czują się podmiotami, które podejmują suwerenne decyzje, ale nierozumnymi baranami, które mają iść tam, gdzie stado. Powiedzenie „nie” urasta wtedy do rangi deklaracji rozumności i niezależności. Czy nie można by ich „przechytrzyć”?

Na przykład bierzmowania udzielając znacznie młodszym. Wszak sakrament ten jest jednym z sakramentów inicjacji chrześcijańskiej. Jeśli jest nazywany czasem sakramentem chrześcijańskiej dojrzałości, to dlatego, że ma pomóc w dojściu do owej dojrzałości, a nie dlatego, że ma być jej świadectwem. Bardzo by się przydał młodym wchodzącym w trudny wiek dorastania. Starszym zaś można by zaproponować nigdzie nie dokumentowane, całkowicie dobrowolne, publiczne, ale będące wyrazem rozumności i niezależności wyznanie wiary. Niekoniecznie w ramach Wigilii Paschalnej. Nie byłoby tak lepiej?