Aborcja mocno dzieli kino

Życie Warszawy/a.

publikacja 06.10.2007 06:45

Temat nagrodzonego Złotą Palmą w Cannes, rumuńskiego filmu Cristiana Mungiu, najpewniej wzbudzi w Polsce kontrowersje. Mamy bowiem z komunistyczną Rumunią wiele wspólnego. U nas, podobnie jak tam przed 20 laty, aborcja karana jest więzieniem - napisało Życie Warszawy.

W 1948 r. nowy komunistyczny rząd Rumunii zakazał aborcji. Wyczekiwano wyżu demograficznego, szykowano się na wzrost liczby urodzeń nowych obywateli nowego państwa o jedynie słusznym ustroju. Dziewięć lat później usankcjonowano prawo do aborcji. W rezultacie – głównie z powodu braku dostępu do środków antykoncepcyjnych – 80 procent ciąż zostało przerwanych. W 1966 r., za dyktatury Nicolae Ceausescu, ponownie zabroniono aborcji, a wykonywanie nielegalnych zabiegów zaczęto karać więzieniem. U Cristiana Mungiu horror tamtych czasów powraca z wielką siłą. Film ma wydźwięk uniwersalny, bowiem polityczne tło ani razu nie wysuwa się na pierwszy plan. Żadne miejskie detale nie wskazują też na konkretne miejsce akcji. Poruszająca scena zabiegu wykonywanego pokątnie w pokoju hotelowym może się więc rozgrywać wszędzie. Także i w Polsce, w której – jak powszechnie wiadomo – podziemie aborcyjne kwitnie w najlepsze, podczas gdy za bezprawne wykonanie aborcji grozi kara od trzech do ośmiu lat więzienia. Warto o tym pamiętać, oglądając ten znakomity film najbardziej zasłużonego canneńskiego triumfatora ostatnich lat. Zwłaszcza w kontekście niedawno dumnie u nas zapowiadanych nalotów na gabinety ginekologiczne i planowanych kontrolowanych prowokacji. Od 1993 r., od kiedy w Polsce uchwalono ustawę antyaborcyjną, nie powstał u nas ani jeden film, który podejmowałby temat nielegalnych zabiegów. Ani razu kobieta decydująca się na nielegalne usunięcie ciąży nie stała się u nas główną bohaterką fabuły (Ewa z nieudanego „Ono” Małgorzaty Szumowskiej umawia się na zabieg, ale w końcu decyduje się urodzić), choć na świecie nie należą one do rzadkości. Nie powstają jednak bez kłopotów – takie filmy nie opowiadają o rzeczach przyjemnych i zabawnych, więc próżno tu liczyć na wsparcie wielkiego studia filmowego. Różnie też bywa z odbiorem. Choć zwolenników prawa do aborcji jest więcej, ich oponenci bojkotują filmy krytykujące restrykcyjne przepisy zakazujące usuwania ciąży. Z tego powodu nawet tak znakomite obrazy jak „Palindromy” Todda Solondza czy nagrodzona weneckim Złotym Lwem „Vera Drake” Mike’a Leigha spotkały się z mieszanym odbiorem. „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” wyróżniono także nagrodą FIPRESCI i – co bardzo istotne – francuską Państwową Nagrodą Edukacyjną. Będzie obowiązkowo wyświetlany we francuskich gimnazjach i liceach, by pokazać młodzieży demokratycznego i laickiego państwa, do czego prowadzi pozbawianie fundamentalnego prawa do decydowania o sobie i własnym ciele. Właśnie ono znalazło się w centrum uwagi reżysera jako przedmiot manipulacji, szantażu i przetargu oraz towar. Bohaterowie są monitorowani, uważnie śledzeni, a zwyczajne czynności odnotowywane.

„4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” zaczynają się od długiej sekwencji kontemplującej poranną codzienność rumuńskiego akademika z 1987 r., na dwa lata przed upadkiem dyktatury Ceausescu. Jego mieszkańcy trudnią się rozprowadzaniem poszukiwanych dóbr konsumpcyjnych z Europy Zachodniej – kosmetyków, papierosów i słodyczy. Kamera znakomitego operatora Olega Mutu dokumentuje z pozoru nic nieznaczące wydarzenia w hipnotyzujący sposób, który przypomina ekranowe snucie się bohaterów „Słonia” Gusa Van Santa. Ten pozbawiony emocji, chłodny styl opowiadania świetnie zdaje rezultat zwłaszcza w tym filmie, w którym już sama sprawa, o której opowiada, jest wystarczająco naładowana emocjami. Bohaterkami są dwie mieszkające razem studentki. Pragmatyczna, dobrze zorganizowana Otilia (Anamaria Marinca) matkuje roztrzęsionej Gabicie (Laura Vasiliu), która jest niemal w piątym miesiącu niechcianej ciąży. By pomóc koleżance, finalizuje sprawę zabiegu i przez cały dzień stara się sprostać niespodziewanym turbulencjom, związanym także ze swoim życiem osobistym. Ale najgorsze niespodzianki wiążą się z panem Bebe (Vlad Ivanov), który ma usunąć ciążę Gabity. Ten mężczyzna w średnim wieku, mieszkający z matką, w niczym nie przypomina poczciwej i współczującej wykonawczyni tej samej profesji, tytułowej Very Drake. Pan Bebe wykorzystuje seksualnie kobiety, które płacą za jego aborcyjne usługi, ale według niego płacą... za mało. Zdaje sobie sprawę z tego, że zdesperowane kobiety będą musiały zgodzić się na jego żądania. W perfidny sposób potrafi je nakłonić agresywnym zastraszaniem. Wszystko, co dzieje się w pokoju hotelowym, to poruszający obraz brutalnego szantażu, na jaki muszą się zgodzić kobiety. Mungiu nakręcił te sceny po mistrzowsku, wyzwalając napięcie, a jednocześnie oszczędzając widzowi większości – choć nie wszystkich – drastycznych szczegółów. Od upadku komunizmu aborcja w Rumunii jest legalna, jak w przytłaczającej większości Europy, poza Irlandią, Maltą i Polską. Otilia jest centralną postacią „4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni”, idealnie pomyślaną jako ofiara – choć przedstawiona bez żadnego sentymentu – systemu uwłaczającego ludzkiej godności. Na początku filmu jeszcze ufna i otwarta, ale stopniowo i bardzo boleśnie traci złudzenia. Anamaria Marinca – zdobywczyni prestiżowej brytyjskiej BAFTY za rolę w wyświetlanym u nas, telewizyjnym filmie „Sex Traffic” Davida Yatesa – stworzyła rewelacyjną kreację kobiety pod presją. Mungiu zresztą wydobył ze wszystkich swoich odtwórców to co najlepsze. Jego zimny, zdystansowany styl obserwatora przypomina najlepsze osiągnięcia filmowe Krzysztofa Kieślowskiego z czasu przed przeładowanymi pompatyczną mistyką i symbolizmem obrazami nakręconymi we Francji. Film Mungiu spotkał się z przychylnym przyjęciem widzów wrocławskiego festiwalu Era Nowe Horyzonty. Jak odbiorą go inni Polacy, przekonamy się po premierowym weekendzie.

„Gdzie są moje dzieci?” (reż. Phillips Smalley, Lois Weber, 1916). Pierwszy w historii kina film poruszający kwestię nielegalnego przerywania ciąży. W większej części USA zakazany i niepokazywany szeroko jako produkcja zagrażająca czystości moralnej społeczeństwa. Ówczesna cenzura uznała go za film odpowiedni jedynie dla widzów dorosłych. Inspiracją była głośna sprawa Margaret Sanger, osądzonej za próbę kontrolowania urodzin dzieci. „Gdyby ściany mogły mówić” (reż. Cher, Nancy Savoca, 1996). Złożona z trzech nowelek opowieść o kobietach podejmujących decyzję o aborcji w różnych czasach: latach 50., 70. i 90. Jeden z pierwszych filmów – czyniących z aborcji główny temat – o którym mówiono, że warto pokazywać go w szkołach w celach edukacyjnych. „Kelnerka” (reż. Adrienne Shelly, 2007). Produkcja kina niezależnego, opowiadająca o Jennie, która dowiaduje się, że jest w ciąży, gdy planuje ucieczkę od okrutnego męża. Film pobudził kilka miesięcy temu w Ameryce dyskusję o tym, że hollywoodzkie filmy promują swobodę obyczajów, a nie mówią właśnie np. o tym, co zrobić z niechcianą ciążą. Dzięki tej produkcji w Stanach uznano, że tak naprawdę aborcja jest ostatnim tematem tabu, jakiego kino dla mas boi się dotknąć. „Palindromy” (reż. Todd Solondz, 2004). Trzynastoletnia Aviva nie marzy o niczym innym jak o posiadaniu dziecka. Dziewczynka zachodzi w ciążę, rodzice ostro się temu sprzeciwiają. Matka zawozi ją do kliniki, żeby wykonać aborcję, ale Avivie udaje się uciec. Trafia do domu sekty jezusowej, prowadzonej przez bogobojną Mamę Sunshine. Reżyser Todd Solondz wydał na film oszczędności życia, ponieważ żadne studio nie chciało wspomóc filmu na tak kontrowersyjny temat. „Wbrew regułom” (reż. Lasse Hallstrom, 1999). Oparta na głośnej książce Johna Irvinga „Regulamin tłoczni win” opowieść o wychowanku sierocińca, w którym wykonywane są nielegalne aborcje. Po premierze filmu wiele grup społecznych, niepopierających przerywania życia, uznało, że „Wbrew regułom”, podobnie jak powieść Irvinga, promuje aborcję jako niezbędny czynnik do właściwego funkcjonowania amerykańskiego społeczeństwa. „Vera Drake” (reż. Mike Leigh, 2004). Niewiele brakowało, żeby ten film nie powstał – tak mały miał budżet. Oprócz odtwórczyni głównej roli Imeldy Staunton, żaden z aktorów nie wiedział, że kręci film o aborcji – dowiedzieli się tego w tym samym czasie co ekranowi bohaterowie. Leigh improwizował, szukał w aktorach szczerych emocji, więc kręcił bez scenariusza (potem dostał nominację do Oscara, m.in. właśnie za scenariusz). Film wykreślono z programu festiwalu w Cannes.