publikacja 14.10.2007 17:23
W USA rodzą się pierwsi potomkowie żołnierzy poległych w Iraku, którzy przed wyjazdem na wojnę zdeponowali nasienie w banku spermy. Ta praktyka "ojcostwa zza grobu" budzi coraz większe wątpliwości moralne - donosi Dziennik.
Bank spermy "Fairfax Cryobank" wdowom po żołnierzach w Iraku każe czekać pół roku na sztuczne zapłodnienie. Kobieta, gdy dowiaduje się, że jej mąż nie żyje, a w banku spoczywa jego nasienie, może działać impulsywnie: pójść do kliniki, szybko zajść w ciążę, by mieć później w domu namiastkę ukochanej osoby. Gdy opadną emocje, łatwiej podjąć dojrzałą decyzję. Niektóre partnerki marines cierpliwie czekają. W ciągu ostatnich lat w Stanach Zjednoczonych urodziło się kilkoro dzieci, których ojcowie rok, dwa lata wcześniej polegli, budując demokrację na Bliskim Wschodzie. "Nowoczesna medycyna pozwoliła mi ociupinkę oszukać śmierć" - zdradza na łamach dziennika "USA Today" Kathleen Carroll-Smith. Jej syn Benton przyszedł na świat dwa lata po śmierci ojca. "Ma takie same błękitne oczy, blond loki i zaraźliwy uśmiech jak mój mąż" - dodaje. Żołnierze, którzy otrzymują rozkaz wyjazdu do Iraku, coraz częściej zapobiegliwie deponują swoje nasienie w bankach spermy. Tylko w zeszłym roku "Fairfax Cryobank" odwiedziła ponad setka marines. "Mężczyźni, którzy przed wyjazdem do Iraku przyjmują całą serię nowoczesnych szczepionek, obawiają się bezpłodności. Jesteśmy więc dla nich gwarancją, że gdy wrócą do ojczyzny, będą mogli mieć zdrowe dzieci" - przekonuje jeden z szefów banku. Choć Departament Obrony zapewnia, że żołnierze nie muszą obawiać się leków, których skomplikowane nazwy słyszą pierwszy raz w życiu, Amerykańskie Stowarzyszenie Weteranów Wojny w Zatoce Perskiej ostrzega przed potencjalnym ryzykiem. Organizacja przypomina, że na początku lat 90., podczas pierwszego konfliktu w Iraku, marines podawano toksyczne szczepionki. Ofiarami tak zwanego syndromu pustynnej burzy były również dzieci poczęte po wojnie. Niemowlęta rodziły się z poważnymi wadami serca, mózgu i bez kończyn. Nigdy nie potwierdzono zarzutów stowarzyszenia weteranów, wystarczyło to jednak, by wzbudzić niepokój żołnierzy. Nieoczekiwanych klientów laboratoria przyjęły z otwartymi ramionami. Okazało się, że przechowanie spermy marines to nobilitacja, ba - niemal patriotyczny obowiązek. "Fairfax Cryobank", podobnie jak inne tego typu instytucje w USA, odmawiają pobierania opłat od żołnierzy, podczas gdy zwykłego śmiertelnika zdeponowanie nasienia kosztuje 300 dolarów rocznie. W kwietniu na łamach gazety "The Washington Post" jeden z banków zamieścił całostronicowe ogłoszenie, w którym reklamuje specjalne rabaty dla armii Stanów Zjednoczonych. "Pierwszy rok za darmo, później dodatkowe zniżki" - widnieje nad zdjęciem żołnierzy rozglądających się po placu boju. "Amerykańskie banki spermy rozwinęły się dzięki marines podczas drugiej wojny światowej. Zakładano wówczas, że podczas nieobecności mężów żony będą mogły zajść w ciążę. Mimo że to religijny kraj, do kwestii kriogeniki podchodzi się tam niezwykle pragmatycznie" - przekonuje ginekolog prof. Waldemar Kuczyński z Akademii Medycznej w Białymstoku. Rzeczywiście, amerykańskie media, opisując przypadki kobiet zapłodnionych in vitro nasieniem nieżyjących mężów, starają się nie poruszać dylematów etycznych takiego postępowania. Skupiają się za to na okolicznościach, które poza śmiercią męża sprawiły, że wdowy podjęły taką decyzję. - Przed śmiercią Briana długo staraliśmy się o dziecko. Bezskutecznie. Sztuczne zapłodnienie było więc naturalnym sposobem powiększenia rodziny - przekonuje Carroll-Smith. Kobieta w dzieciństwie uległa wypadkowi, który spowodował poparzenia trzeciego stopnia blisko połowy ciała. Większość życia spędziła w szpitalach, przechodząc kolejne operacje plastyczne. W sumie było ich 80, wszystkie pod pełną narkozą. "Oczywiste było więc, że w zajściu w ciążę i urodzeniu dziecka muszą pomóc mi lekarze" - tłumaczy. Pieniądze otrzymane z Pentagonu, tak zwaną zapomogę rodzinną związaną ze śmiercią głowy rodziny przeznaczyła na inseminację. "Udało się dopiero wtedy. To też znak" - zapewnia. W porodzie towarzyszyła jej teściowa, która dziś wspólnie z ojcem Briana pomaga wychowywać chłopca. "Zastanawialiśmy się chwilę, czy taka decyzja jest słuszna, czy dziecko od poczęcia może być skazane na brak biologicznego ojca. Jednak gdy Benton przyszedł na świat, przestaliśmy mieć wątpliwości. Na święta zrobiliśmy mu zdjęcie w mundurku marynarza. Taki sam strój nosił kiedyś jego ojciec. Są do siebie tacy podobni" - cieszy się babcia.
Państwo Sutherland również mieli kłopoty z poczęciem dziecka. 37-letnia Maria za wszelką cenę chciała urodzić mężowi młodszego potomka. Umowa była taka: on jedzie do Iraku, ona próbuje zajść w ciążę metodą in vitro. Gdy jedli pożegnalną kolację, powtórzył swoją mantrę: gdy coś mi się stanie, bez wahania korzystaj z depozytu w banku spermy. "Mam na to świadków, przy stole siedziała cała rodzina" - przysięga Maria dziennikarzowi tygodnika Der Spiegel. Jakiś czas później do drzwi zapukali marines. "Stephen zginął od kuli zamachowca na przedmieściach Bagdadu. To był dzielny żołnierz. Ojczyzna nigdy mu tego nie zapomni" - mówili, patrząc jej głęboko w oczy. Maria odczekała przepisowe sześć miesięcy i rozpoczęła wykonywanie woli męża. Ich syn urodził się dwa lata po jego śmierci. "Teraz część mojego brata wróciła na ziemię" - podkreśla Tracy Sutherland. Pentagon czy amerykański wymiar sprawiedliwości nic nie mają przeciwko takim praktykom. W związku z tym, że chłopcy są synami bohaterów wojennych, z urzędu przysługują im określone przywileje finansowe. Wystarczy, że wdowy zarejestrują dzieci jako potomków swoich mężów (prawo w Stanach Zjednoczonych tego nie zabrania), a w przyszłości będą mogli korzystać z niższych składek ubezpieczenia zdrowotnego i opłat za edukację. Podczas gdy za Oceanem nie ma ustawy regulującej inseminację nasieniem nieżyjącej osoby, w Wielkiej Brytanii prawo nakłada na wdowy określone obowiązki. Kobiety muszą mieć pisemną zgodę partnerów na wykorzystanie ich nasienia, dziecko nie może zaś posługiwać się nazwiskiem ojca. Bez względu na te przepisy również tam do banków spermy zgłaszają się żołnierze wysyłani do Iraku. Już cztery lata temu dziennik The Observer poświęcił temu zjawisku obszerny artykuł. "Laboranci, którzy od zwykłych śmiertelników pobierają opłatę w wysokości 200 funtów za rok przechowywania nasienia, obsługują żołnierzy za darmo. Mężczyźni deponują spermę na trzy lata, istnieje jednak możliwość przedłużenia tego okresu. Wszyscy podpisują też niezbędne dokumenty, które pozwolą na wykorzystanie spermy w wypadku ich śmierci" - czytamy w gazecie. Choć podobnie jak w USA Ministerstwo Obrony zapewnia żołnierzy, że nie grozi im bezpłodność, organizacje weteranów są przeciwnego zdania. "To dobry pomysł. Niezależnie od tego, co się z tobą stanie, w przyszłości będziesz miał potomka" - mówił w Radiu BBC rzecznik stowarzyszenia skupiającego żołnierzy walczących w zatoce. Informacje nie wzbudzają również większych kontrowersji. Po publikacji Observera niektórzy lekarze wysyłali jedynie listy do redakcji, w których wyrażali swój sprzeciw przeciwko takim praktykom. "Stawia się nas w niezwykle trudnej sytuacji. Musimy zachować prawo do odmowy pomocy w wypadku, gdy ojciec dziecka nie żyje" - pisał jeden z nich. Jak dotąd na Wyspach urodziło się blisko 50 dzieci poczętych z nasienia nieżyjącej osoby. Żaden z tych mężczyzn nie walczył w Iraku. Polscy żołnierze jak dotąd nie zgłaszają się do banków spermy. "Szczepionki przyjmowane przez kontyngent przed wyjazdem do Iraku nie różnią się niczym od leków aplikowanych osobom wyjeżdżającym turystycznie do Azji. Nie spotkałem się też nigdy z niepokojem ze strony żołnierzy, dotyczącym ich formy po powrocie do kraju. Rozumiem jednak Amerykanów lub Brytyjczyków, którzy deponują swoje nasienie w laboratoriach kriogenicznych. Żołnierze w warunkach wojny, wszechobecnego pyłu i palącego słońca cierpią na odwodnienia, gorączki i biegunki. Gdy wracają do domu, zdarza się, że ich ogólna kondycja spada. To również wpływa na jakość ich nasienia" - przekonuje ppłk. Wojciech Wójcicki, szef szpitala operacji pokojowych w Białymstoku. Profesor Kuczyński zapewnia jednak, że jeśli już któryś z żołnierzy zdeponowałby nasienie w banku spermy, potem zaś zginął podczas służby, a jego żona chciałaby zajść w ciążę, żaden lekarz nie zgodziłby się wykonać takiego zabiegu. Mimo że przepisy tego nie zakazują. "Niedawno nie doszło do inseminacji nasieniem mężczyzny zmarłego na chorobę nowotworową. Mimo pisemnej zgody niedoszłego ojca, nikt nie chciał przeprowadzić zapłodnienia in vitro. W rezultacie zniszczono depozyt" - zaznacza Kuczyński. Wkrótce w sukurs polskim lekarzom przyjdzie prawo. W Sejmie od roku czeka ustawa zezwalająca na inseminację jedynie w wypadku, gdy dawca żyje. Stanisław Lem powtarzał, że naszą cywilizacją kieruje zasada, że jeśli można coś zrobić, to należy to robić. Aby nasze sumienie nie straciło zupełnie orientacji, potrzebne są widać ustawowe granice. Dla naszego dobra.