Co się działo za murem w Kazimierzu Dolnym?

Dziennik/a.

publikacja 14.10.2007 17:28

W klasztornej kaplicy zaczęto odprawiać mistyczne nabożeństwa. Msze były celebrowane w dziwnych, wymyślonych językach. Przełożona Jadwiga wpadała w ekstazę i niektórym siostrom zdawało się, że przemawia przez nią sam Duch Święty - twierdzi Dziennik.

Dla 60 kobiet eksmitowanych wczoraj z klasztoru betanek w Kazimierzu Dolnym Jadwiga Ligocka na zawsze pozostanie mateńką, a ksiądz Roman - Jezusem. Byłe zakonnice ślepo wierzą swym guru. Są im całkowicie podporządkowane. Eksperci nie mają już żadnych wątpliwości - to sekta. I pierwszy taki wyłom we współczesnym polskim Kościele katolickim. Pierwsze pogłoski o tym, że coś złego dzieje się w Klasztorze Zgromadzenia Rodziny Betańskiej w Kazimierzu Dolnym pojawiły się prawie trzy lata temu. Wieści o dziwnych nieprzystających do nauki Kościoła zwyczajach panujących w zgromadzeniu szybko dotarły do lubelskiej kurii. Kościelne władze spróbowały zdusić problem w zarodku i podjęły rozmaite dyplomatyczne zabiegi. W klasztorze coraz częściej zaczęły pojawiać się wizytacje, tym bardziej że w zastraszającym tempie rosła liczba skarg na rządy matki przełożonej. Kierująca wówczas zgromadzeniem Jadwiga Ligocka nie uznawała bowiem najmniejszego sprzeciwu. "Przemawia przez ciebie szatan" - słyszały zakonnice, które chciały próbowały żyć według trochę innych reguł niż te narzucane przez przełożoną. A „mateńka” z każdym dniem wymyślała coraz bardziej zaskakujące nakazy. O codziennym życiu w klasztorze decydowały objawienia siostry Jadwigi, których ponoć doznawała podczas prywatnych rozmów z Bogiem. W straszliwych wizjach widziała apokalipsę. Jedyną nadzieją miała być „wiosna Kościoła”, do poprowadzenia której została powołana przez Stwórcę charyzmatyczna przełożona. Matka przełożona to tajemnicza postać. Pochodzi ze świętokrzyskiego, z pobożnej rodziny. Jej brat jest księdzem. Ona też już od czasów szkolnych wiedziała, że odda swoje życie Kościołowi. Po maturze trafiła do jednego ze zgromadzeń, gdzie - jak wspominają świadkowie - wyróżniała się gorliwą wiarą, sumiennością i pracowitością. Cechy te nasiliły się jeszcze po przenosinach siostry Jadwigi do Kazimierza. To dzięki jej wysiłkom rezydencja betanek stała się jedną z najbardziej okazałych w miasteczku. Posesję przy ul. Puławskiej Rodzina Betańska otrzymała w spadku od bezdzietnego małżeństwa w latach 50. Początkowo było to kilka zaniedbanych zabudowań gospodarczych, które zakonnice bez wielkich sukcesów starały się unowocześnić. Prace ruszyły z kopyta, kiedy przełożoną została Jadwiga Ligocka, która włożyła całe serce w remont klasztoru. Jeśli było trzeba, podwijała rękawy habitu i sama nosiła cegły. Swój niezwykły dar przekonywania wykorzystywała w pozyskiwaniu sponsorów, z których najhojniejszym okazał się Roman Kluska, były właściciel Optimusa. To właśnie dzięki jego szczodrości udało się zakończyć budowę. W eleganckiej siedzibie siostra Jadwiga, po zapewnieniu odpowiednich warunków i dachu nad głową swoim podopiecznym, zajęła się ulepszaniem ich życia duchowego. W klasztornej kaplicy zaczęto odprawiać mistyczne nabożeństwa. Msze były celebrowane w dziwnych, wymyślonych językach. Przełożona Jadwiga wpadała w ekstazę i niektórym siostrom zdawało się, że przemawia przez nią sam Duch Święty. Niecodzienne obrzędy nie wszystkim jednak przypadły do gustu. Część zakonnic wyprowadziła się z Kazimierza. W końcu władze Kościoła, nie zgadzając się na zakrawające o bluźnierstwo praktyki, odwołały Ligocką. To, co miało być rozwiązaniem problemu, rozpoczęło jednakże nowy etap konfliktu w klasztorze. Z całej Polski zaczęły ściągać do Kazimierza kobiety, które opowiedziały się po stronie siostry Jadwigi.

Próby mediacji ze strony lubelskiej kurii spełzły jednak na niczym. Kazimierskie betanki swój opór tłumaczyły chęcią zatrzymania rezydencji, której wybudowanie kosztowało je wiele potu i łez. Argumentowały, że metropolita lubelski Józef Życiński, zauroczony miejscem, w którym spędzał wakacje, chce im odebrać dom, by stworzyć w nim ośrodek wypoczynkowy dla księży. W wersję taką uwierzyło wielu rodziców mieszkających w Kazimierzu zakonnic, którzy murem stanęli za córkami. Konflikt zaostrzył się do tego stopnia, że na interwencję zdecydował się Watykan. Papieska Kongregacja do Spraw Nauki Wiary jednoznacznie stwierdziła, że praktyki wprowadzone w zakonie przez siostrą Jadwigę, nie mają nic wspólnego z prawdziwym Kościołem. Zakonnice, które opowiedziały się za odwołaną przełożoną, zostały ekskomunikowane za nieposłuszeństwo. Nakazano im też opuścić rezydencję. Jednak byłe już siostry rozpoczęły trwającą niemal dwa lata swoistą okupację. W tym czasie dołączył do nich kontrowersyjny zakonnik, czterdziestoletni Roman. Joannę Ligocką, wówczas magistrantkę, poznał jeszcze na KUL, gdzie w latach 90. rozpoczął studia doktoranckie. Obydwoje fascynowali się charyzmatycznymi ruchami religijnymi i bardzo przypadli sobie do gustu. Zakonnik coraz więcej czasu spędzał za murami klasztoru w Kazimierzu. Doszło nawet do tego, że kandydatki na zakonnice były przez niego „weryfikowane” w parafii na Lubelszczyźnie, gdzie pracował. Na czym polegała ta weryfikacja? Według niektórych świadków miał w nachalny sposób dotykać kobiety, tłumacząc im, że swoimi gestami otwiera je na Boga. Zaniepokojony tymi doniesieniami Kościół wydał mu absolutny zakaz kontaktu ze zgromadzeniami żeńskimi i zesłał do odległej placówki we Lwówku Śląskim. Jednak sprytny Roman i na to znalazł sposób. Zaczął prowadzić praktyki bioenergoterapeutyczne, w trakcie których leczył przypadłości duchowe i cielesne przysyłanych przez Jadwigę Ligocką dziewcząt. Porzucił pisanie doktoratu i po rozpoczęciu buntu przez betanki przeniósł się do Kazimierza. Przełożeni zakonu franciszkanów wykluczyli go za niesubordynację ze zgromadzenia. Nie zaszkodziło to jednak w żaden sposób jego pozycji w Rodzinie Betańskiej. Za zamkniętymi murami klasztoru stał się równorzędnym z siostrą Jadwigą przywódcą zgromadzenia - czy już raczej sekty. Obydwoje rozpoczęli selekcję nowych kandydatek. Pod ich rządami do zakonu najłatwiej było dostać się dziewczętom pochodzącym z rozbitych, często patologicznych rodzin. Niezaradne życiowo łatwo poddawały się psychomanipulacji. Kobiety zaczęły tytułować byłego zakonnika Jezusem, a swoją przełożoną - mateńką. Wizerunek wspólnoty jako rodziny umacniało jeszcze niemowlę brata jednej z zakonnic, który wraz z żoną zamieszkał w klasztorze. Ligocka często trzymała dziecko na kolanach, a gdy doszło do eksmisji, próbowała użyć nawet go jako żywej tarczy przed policjantami. Siostra Joanna i brat Roman zdołali całkowicie odizolować mieszkańców klasztoru od świata zewnętrznego. Większość ekskomunikowanych zakonnic zerwała kontakt z najbliższymi. Byłe betanki przestały wychodzić na zewnątrz, przyjmować korespondencję i gości. Nie wiadomo, co od tamtej pory działo się za wysokimi murami klasztoru. Wszystko wskazuje na to, że dwoje przywódców poddało zakonnice praniu mózgu. Indoktrynacja przejawiała się na przykład torpedowaniem jakichkolwiek przejawów racjonalnego myślenia, co uzasadniano twierdzeniem, że rozum to wymysł szatana. Przywódcy wmawiali młodym kobietom, że Jan Paweł II ciągle żyje, a jego śmierć była telewizyjnym spektaklem. Eksmisja betanek nie zakończyła tego ponurego spektaklu. Wyrzucone kobiety zniknęły. Według rodzin próbują zorganizować się ponownie. W nowym miejscu chcą kontynuować swoją przerwaną misję.