W tajemnicy nawet przed paulinami

Nasz Dziennik/a.

publikacja 05.11.2007 06:06

Z księdzem infułatem Józefem Wójcikiem, proboszczem parafii pw. św. Andrzeja Apostoła w Suchedniowie (diecezja radomska), który w 1972 r. uwolnił aresztowaną przez komunistów kopię Obrazu Matki Bożej Jasnogórskiej, rozmawiał Nasz Dziennik.

- Rozpoczął Ksiądz studia w seminarium duchownym w latach stalinizmu, gdy Kościół w Polsce przechodził największe prześladowania. Dla wielu osób mogło się to wydawać wtedy krokiem bardzo ryzykownym i niebezpiecznym. Co zdecydowało, że mimo takich przeciwności skierował Ksiądz swoje kroki do seminarium w Sandomierzu? - Decydujące było środowisko, w którym dorastałem. Miałem bardzo religijnych i patriotycznych rodziców. Mój ojciec Władysław uczestniczył w wojnie 1920 r. i w wojnie obronnej w 1939 roku. Pamiętam też jego ogromny kult dla Matki Bożej. To przeszło i na mnie. W tej atmosferze było niemożliwe, abym pozytywnie przyjął komunizm, zniewolenie, jakie Sowieci narzucili Polsce. - Czy duży wpływ na Księdza miała wojna? - Bardzo duży, choć gdy wybuchła, miałem raptem pięć lat. Pochodzę z Gałek Krzczonowskich koło Opoczna. W naszej wsi stacjonował oddział majora Henryka Dobrzańskiego "Hubala". Gdy miałem sześć lat, wieś spacyfikowali Niemcy właśnie w odwecie za pomoc dla hubalczyków. Widziałem, jak mordowano ludzi, widziałem ludzką krzywdę w czasie wojny i po wojnie. W domu uczono mnie, abym był dobrym człowiekiem, zrobił coś dobrego dla Ojczyzny, Kościoła, ludzi, abym próbował wynagrodzić Bogu i ludziom za zło. Podczas swojego życia, kapłaństwa starałem się być wierny tym zasadom. - Czas powojenny, komunistyczna rzeczywistość, walka z Narodem, Kościołem, nie sprzyjały jednak budowaniu takich wartości... - Miałem to szczęście, że rodzice nie posłali mnie do państwowej szkoły, ale wybrali katolickie gimnazjum w pobliskiej Mariówce prowadzone przez siostry zakonne. Tam wychowywano nas i uczono w duchu katolickim. W Mariówce zdałem małą maturę, potem poszedłem do Niższego Seminarium Duchownego w Sandomierzu, gdzie nauka kończyła się uzyskaniem świadectwa dojrzałości. Zdążyłem je ukończyć jeszcze przed likwidacją placówki przez komunistów, a stamtąd była już prosta droga do wyższego seminarium duchownego. - Klerycy zdawali sobie sprawę z prześladowań, jakim w latach 50. poddawano Kościół? - Tak, wiedzieliśmy o tym. Nasz ordynariusz ks. bp Jan Kanty Lorek mówił, co dzieje się w Warszawie, ostrzegał, że żyjemy w ciężkich i trudnych czasach, które mogą nam jako księżom przynieść wiele cierpienia. Ksiądz biskup chciał, abyśmy świadomie podejmowali decyzję o kapłaństwie. - Czy dużo kleryków rezygnowało z seminarium, obawiając się właśnie tych trudów? - Nie, myślę, że z tego powodu rzadko ktoś odchodził. Więcej było przypadków wykruszania się ludzi, którzy już przyjęli święcenia kapłańskie. Okazali się po prostu zbyt słabi psychicznie na te trudne czasy, zapewne też ich powołanie nie zostało dostatecznie umocnione. Dziękuję Panu Bogu, że dał mi siłę, wytrwałość, że wysłuchał moich modlitw i przyjął moją ofiarę. Święcenia przyjąłem 15 czerwca 1958 r., w przyszłym roku będę obchodził złoty jubileusz kapłaństwa. - A potem przyszła pierwsza placówka parafialna i pierwsze kłopoty z komunistycznymi władzami... - Ksiądz biskup Lorek skierował mnie do Ożarowa, gdzie zostałem wikarym. Już na początku roku szkolnego doszło tam do walki o krzyże. Władysław Gomułka postanowił wtedy wyrugować religię ze szkół, wyszło rozporządzenie o świeckości szkoły, co oznaczało wyrzucenie z niej nauki religii i usunięcie krzyży. Robiono tak w całej Polsce, także w Ożarowie. Wtedy podczas niedzielnej Mszy św. zaapelowałem do dzieci i rodziców, aby się na to nie zgodzili. "Polska to nie Rosja" - powiedziałem, argumentując, że nawet Konstytucja PRL gwarantuje swobodę wyznania. Na drugi dzień dzieci odmówiły wejścia do szkoły, a ich matki przyniosły krzyże, młotki i gwoździe, i krzyże znowu zawisły w klasach. Władze oczywiście potem je usunęły, a mnie aresztowano, bo uznano, że to ks. Wójcik jest prowodyrem całej akcji. - Jak wyglądało przesłuchanie i pobyt w więzieniu? - Jeden ze śledczych powiedział, że posiedzę ze dwa lata. Odpowiedziałem: "Wy sobie dwa lata jeszcze liczycie?". Zawieziono mnie do więzienia w Kielcach, tego samego, gdzie po wojnie więziono akowców. W magazynie, gdy więźniowie zobaczyli mnie w sutannie, zapytali: "Proszę księdza, dużo tam jeszcze ludzi na wolności zostało, bo jak już się za księży biorą...". - A czy współwięźniowie Księdzu dokuczali?

- Nie, choć miałem takie obawy. Gdy wszedłem do celi w drelichu, drewniakach, z aluminiową miską, pozdrowiłem dwóch uwięzionych w mojej celi słowami: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Jeden z nich powiedział wtedy: "Patrz, pobożny złodziej, chyba okradł kościół". Nie wierzyli, że jestem kapłanem. Dopiero jak zobaczyli brewiarz, to ich przekonało. "Proszę księdza, my wiemy, że ksiądz jest księdzem, my jesteśmy starzy ministranci" - stwierdził jeden ze współwięźniów. W tamtych latach w brewiarzach były modlitwy po łacinie i ci więźniowie nawet odmawiali ze mną modlitwę "Suscipiat". - Dostał Ksiądz wtedy surowy wyrok? - Miesiąc więzienia, odsiedziałem cały wyrok. Podczas procesu pozwoliłem sobie na pewną ironię wobec sądu. Przypomniałem październik 1956 r., czasy euforii, wolności. Powiedziałem, że na polityce się nie znam, dlatego dla mnie i dla innych ludzi dobrze byłoby, aby władze powołały biuro informacyjne, które w odpowiednim momencie ogłosiłoby: "Halo, obywatele, przykręcamy śrubki!". Ale już bardziej atmosfery nie podgrzewałem, żeby nie dostać wyższego wyroku. - Przez kilka lat miał Ksiądz spokój z sądami... - Wytrzymałem do 1962 roku. Zgłosiłem się wtedy na ochotnika do pracy w parafii w Wierzbicy koło Radomia. - Parafii podzielonej, skonfliktowanej... - To był ciężki czas, zbuntował się wtedy przeciwko księdzu biskupowi wikary ks. Zdzisław Kos. Poparła go większość wiernych i władze państwowe. Prawowitego proboszcza wyrzucono z kościoła, powołana została niezależna parafia, która działała pod kuratelą państwa. Wtedy ksiądz biskup skierował do Wierzbicy księży, aby zapewnić opiekę duszpasterską wiernym nieuznającym buntu ks. Kosa. Wiadomo było, że spadną na tych kapłanów represje i dlatego poszli ochotnicy. W tej grupie byłem i ja. Mieszkaliśmy u gospodarzy, Msze św. odprawialiśmy po domach, na podwórkach. Tam spowiadaliśmy ludzi, organizowaliśmy Pierwsze Komunie Święte. Ogromnym wydarzeniem były przyjazdy biskupów. Zjawił się też u nas ks. Prymas kard. Stefan Wyszyński. Ale to były świąteczne chwile, na co dzień spadały represje zarówno na wiernych, którzy udzielali nam gościny, jak i na kapłanów. Karano nas dotkliwymi grzywnami (w wysokości kilku ówczesnych miesięcznych pensji), które zamieniano na więzienie. Msze św., lekcje religii traktowano po prostu jako nielegalne zgromadzenia. Po "wykupieniu" przez wiernych wracaliśmy do pracy. W ten sposób trafiłem osiem razy za kratki, inni księża podobnie. Sześć lat trwał ten konflikt, aż wreszcie władze ustąpiły, ks. Kos wyjechał z Wierzbicy i kościół parafialny wrócił do diecezji. - Zapewne nie brakowało niebezpiecznych momentów... - Tak, choć wspierali nas biskupi na czele z ks. Prymasem, śląc ciągle pisma do Gomułki i innych przedstawicieli władz, było nam bardzo trudno. Dochodziło do napadów, gdy zwolennicy ks. Kosa atakowali domy, gdzie przebywaliśmy. W ruch szły kamienie, wybijano szyby. Doszło nawet do porwania ks. bp. Piotra Gołębiowskiego, którego wywleczono z kurii i uprowadzono. Dopiero milicja uwolniła go z rąk porywaczy. - Jak Ksiądz myśli, gdyby władzom udał się "eksperyment w Wierzbicy", czy doszłoby w Polsce do rozbicia Kościoła na państwowy i wierny Papieżowi? - Ależ oczywiście. Po latach dowiedzieliśmy się, że podczas konferencji partyjnej w Pradze, gdzie komuniści dyskutowali nad sposobami walki z Kościołem, podawano właśnie przykład Wierzbicy jako modelowy. Nasze władze proponowały innym towarzyszom takie samo postępowanie. W Wierzbicy zjawił się jeden ze zbuntowanych księży z diecezji krakowskiej; ks. kard. Karol Wojtyła przyjechał do nas, aby go ratować, ale niewiele wskórał. Ksiądz kardynał powiedział nam wtedy, że nawet nie zdajemy sobie sprawy, o co w tym wszystkim chodzi. Myślę, że gdyby komunistom udał się ten scenariusz, to w Polsce powstałyby dwa Kościoły jak w Chinach: jeden państwowy, drugi pozostający w łączności z Ojcem Świętym. - Czy podczas przesłuchań próbowano Księdza "zmiękczać", czy namawiano do współpracy? - Były takie przypadki. Podczas jednego z pobytów w areszcie w Radomiu, w przeddzień kolejnego procesu, przyszło do mnie dwóch panów. Powiedzieli, że już wiedzą, jaki wyrok będzie nazajutrz wydany. Obiecali mi wolność, jeśli wycofam się z Wierzbicy. Nęcili mnie także możliwością skierowania na studia do Rzymu i "awansami w Kościele". Wyraziłem wtedy swoje zdziwienie: "To wy wysyłacie kapłanów na studia? Myślałem, że to zależy od biskupa. Jak załatwicie z księdzem biskupem, to mogę jechać". Wtedy zmienili ton i powiedzieli, żebym nikomu o tej rozmowie nie wspominał. - Czuł Ksiądz "opiekę" SB? - Tak, nieraz. Wiedziałem, że w pewnych okolicznościach nie można wszystkiego powiedzieć, bo oni zaraz by o tym wiedzieli. - Bał się Ksiądz o siebie?

- To dziwne, sam się nad tym wiele razy zastanawiałem, ale nie odczuwałem lęku. Byłem przecież w różnych aresztach, więzieniach, na przesłuchaniach, ale czułem zawsze taką moc, opiekę Bożą, że się nie bałem. - Największym Księdza wyczynem, jeśli można tak powiedzieć, było wykradzenie kopii Obrazu Matki Bożej z Jasnej Góry. Wiele osób może być zdziwionym tym, że ksiądz wykrada obraz, jakby nie mógł go normalnie wziąć od paulinów... - Takie to były czasy. Kopia Obrazu Matki Bożej Częstochowskiej wędrowała po Polsce w ramach obchodów 1000-lecia chrztu naszej Ojczyzny. W każdej parafii peregrynacja gromadziła tłumy i władzom to się nie podobało. Dlatego obraz został aresztowany i umieszczono go na Jasnej Górze, a po Polsce wędrowały same ramy. Gdy peregrynacja miała dotrzeć do Radomia, postanowiłem obraz wykraść. Otrzymałem na to zgodę ks. Prymasa Wyszyńskiego, który prosił, aby wtajemniczyć w to wszystko jak najmniej osób. To była bardzo skomplikowana operacja, musieliśmy zrobić dokładny wywiad, dorobić nawet klucz do krat. Pomagał mi ks. Roman Siudek oraz dwie siostry z Mariówki: Maria Kordos i Helena Trentowska. Razem z księdzem 13 czerwca 1972 r. wynieśliśmy w tajemnicy obraz z Jasnej Góry, a siostry przewiozły go swoją nysą do Radomia, gdzie został ukryty na plebanii kościoła mariackiego. - Ale po co była ta tajemnica? Nie lepiej było dogadać się z paulinami i przy ich pomocy zabrać po cichu obraz? - Ale właśnie chodziło o to, że zakonnicy nie mogli o niczym wiedzieć! Komuniści zagrozili paulinom, że jeśli komuś wydadzą obraz, to zostaną zamknięte ich cztery domy w Polsce. Dlatego nie mogliśmy ich w to wtajemniczyć. Mimo zachowania tajemnicy i tak milicja podejrzewała mnie o dokonanie kradzieży, bo ustalono po kilku dniach, że byłem wtedy w klasztorze na Jasnej Górze. Nic mi jednak nie mogli udowodnić, choć zostałem wezwany na przesłuchanie do prokuratury w Radomiu. Milicjanci nie odważyli się też na zrobienie rewizji na plebanii albo po prostu nie spodziewali się, że w tym miejscu może być ukryty obraz. Położyliśmy go zresztą w pomieszczeniu na węgiel, które nie było zamknięte. Po to, aby właśnie nikt nawet nie pomyślał, że mógł zostać tu ukryty. - Nie spotkały potem Księdza represje? - Nie, ale razem z ks. Prymasem, ks. kard. Wojtyłą i innymi biskupami zastanawialiśmy się, jak wszystko zorganizować, żeby władze znowu nie zabrały obrazu. Na własnych ramionach, wśród tysięcy ludzi, przenieśli go z plebanii do kościoła księża biskupi. Ksiądz kardynał Wyszyński zachował się jak mąż stanu. W pięknym kazaniu powiedział, że powrót obrazu na szlak nawiedzenia jest widomym znakiem normalizacji sytuacji w Polsce. Było to bardzo celne stwierdzenie, bo Edwardowi Gierkowi bardzo na tej normalizacji wtedy zależało. Potem Prymas Tysiąclecia, gdy się żegnaliśmy, zażartował, że nigdy tak nie narozrabiał jak podczas tego kazania. - Rok później został Ksiądz proboszczem parafii w Suchedniowie... - Przez pięć lat byłem tak naprawdę tylko administratorem parafii. Nie byłem bowiem przez ten czas uznawany przez władze wojewódzkie w Kielcach. Dla nich nie istniałem, a to oznaczało, że nie mogłem załatwić wielu niezbędnych spraw, jak zakup materiałów na remont kościoła czy budynków parafialnych. To był na pewno odwet za moje wcześniejsze dokonania. Ale potem klimat polityczny się zmienił i władze wojewódzkie uznały mnie za proboszcza, zresztą pod naciskiem Urzędu ds. Wyznań, gdzie w mojej sprawie interweniował Sekretariat Episkopatu Polski. - A Ksiądz w "podzięce" przyjmuje kilka lat później w Suchedniowie Lecha Wałęsę... - Przewodniczącego "Solidarności" zaprosiłem z rodziną do Suchedniowa, ale wybuch stanu wojennego przekreślił te plany. Gdy Wałęsę wypuszczono z internowania, zadzwonił z pytaniem, czy zaproszenie jest wciąż aktualne. Gdy potwierdziłem, ustaliliśmy, że przewodniczący przyjedzie z rodziną na najbliższe ferie zimowe. - Czy udało się to utrzymać w tajemnicy przed SB? - Nie. Dla rodziny Wałęsów zamówiliśmy pokoje w hotelu w Suchedniowie. Pracująca tam córka kościelnego ostrzegła mnie, że SB zamontowała podsłuchy we wszystkich pokojach. Lech Wałęsa, co zrozumiałe, nie chciał tam zamieszkać, więc cała jego rodzina musiała się gnieździć w wikariacie. Ale SB nie ustępowała. Wtedy zima była dość ostra, z silnym mrozem. Koło plebanii przepływa nieduża rzeka, która była skuta lodem. Tymczasem co kilka metrów stał tam człowiek, a w zasadzie esbek, z wędziskiem. Śledzono też nas podczas wycieczek po Górach Świętokrzyskich. - Dla ludzi obecność Wałęsy była na pewno ogromnym wydarzeniem... - Oczywiście, przychodził do kościoła na Msze św. i choć nie zabierał wtedy głosu, to i tak gromadziły się tłumy. Z tego powodu miałem nawet wizytę pułkownika SB Adama Pietruszki, tego samego, którego potem skazano za udział w zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki. Pietruszka powiedział mi wtedy, że parafianie ponoć skarżą się na mnie. Odpowiedziałem, że ci parafianie to zapewne ubowcy i ormowcy. Na to Pietruszka wyciągnął argument, że wywyższam Wałęsę ponad Boga. Odpowiedziałem, że strasznie się cieszę, iż dożyłem chwili, że pułkownik ludowego wojska ujął się za Bogiem. - Czy ta wizyta miała jakiś szerszy oddźwięk?

- Tak, japońska telewizja zrobiła film, który potem pokazywano w wielu krajach. Ksiądz arcybiskup Bronisław Dąbrowski opowiadał, że film prezentowała również włoska telewizja. Oglądał go także Papież Jan Paweł II ze swoimi współpracownikami. Gdy pojawiłem się na ekranie w towarzystwie Lecha Wałęsy, ktoś powiedział: "To chyba ksiądz Jankowski?". A wtedy Ojciec Święty odparł: "Józia nie poznajecie?". To było bardzo miłe, że Papież mnie pamiętał. - W latach 90. Polacy rozczarowali się Wałęsą. Nikt z parafian nie wypominał potem Księdzu tej wizyty? - Nie, nie spotkałem się z takimi zarzutami. Ale gdy w 1995 r. prezydent Wałęsa wręczał mi Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski, w swoim przemówieniu przypomniałem prezydentowi, że wielu ludzi się zawiodło, bo oczekiwali innej Polski. - W Księdza zbiorach widać fotografie ze spotkań z Pawłem VI, obecnym Papieżem Benedyktem XVI. Ale najwięcej jest oczywiście tych z czasów pontyfikatu Jana Pawła II. Osoby, które spotykały się z Papieżem Polakiem, opowiadają potem często różne anegdoty z tym związane. Ksiądz też ma takie wspomnienia? - Oczywiście, kiedyś poszedłem na spotkanie w pełnej gali, w sutannie infułata, z dwoma odznaczeniami, jakie wtedy miałem: oprócz polskiego dostałem także odznaczenie Cavalliere della Repubblica Italiana od prezydenta Włoch. Gdy Papież mnie zobaczył, powiedział ze śmiechem: "Józefie, i ty z tymi krzyżami siedzisz jeszcze w Suchedniowie?". Ja wtedy nie mniej żartobliwie odpowiedziałem: "A od kogo to zależy?". Na to Ojciec Święty trącił mnie w bok i jeszcze bardziej się roześmiał. Ciekawa była historia mojego pierwszego wyjazdu do Włoch i audiencji u Pawła VI. Władze oczywiście przez wiele lat odmawiały mi paszportu. Pragnąłem jednak spotkać się z Papieżem. Pawłowi VI powiedział o tym ks. bp Dąbrowski. Ojciec Święty odparł wtedy, że on sam mnie zaprasza do Watykanu i takie zaproszenie zostało oficjalnie wystawione. Wówczas władze nie mogły już zakazać mi wyjazdu, ale zobowiązały ks. Dąbrowskiego, żeby mnie "pilnował" i nie pozwalał na żadne "polityczne wystąpienia". - Czym zasłużył sobie Ksiądz Infułat na odznaczenie od prezydenta Włoch? - W ten sposób podziękowano mi za wkład w rozwijanie przyjaźni włosko-polskiej. - Ma zapewne Ksiądz Infułat ogromny sentyment do Włoch... - Mam wielkie nabożeństwo do św. Alojzego Orione, założyciela zgromadzenia orionistów. To święty, który bardzo kochał Polskę i Polaków. Gdy w 1939 r. wybuchła wojna, ks. Orione organizował Msze św. i modlitwy w intencji naszej Ojczyzny. W Tortonie, w dawnej celi ks. Orione, na ścianie wisiała polska flaga i ryngraf Matki Bożej. Ta flaga leżała jako obrus na ołtarzu podczas Mszy św. w intencji Polski. Ksiądz Orione prosił potem zebranych, aby ją całowali. Flaga znalazła się w pokoju księdza, gdzie modlił się on o naszą wolność. Ta historia mnie zafascynowała; jak ją usłyszałem, złożyłem przysięgę, że gdy Polska będzie już wolna, wybuduję w Polsce kościół pod wezwaniem św. Alojzego Orione jako wotum wdzięczności za upadek komunizmu. - Czy udało się dotrzymać przyrzeczenia? - Tak, ten kościół stanął w Ostojowie, niedaleko Suchedniowa. Jest to pierwsza w Polsce świątynia pod wezwaniem tego świętego. Potem udało się też wybudować Dom Przyjaźni Polsko-Włoskiej w Suchedniowie, z którego korzystają np. włoscy pielgrzymi przyjeżdżający do Polski. - W Księdza albumie są także zdjęcia z olimpiady w Atenach... - Byłem tam jednym z kapelanów. Cieszę się, że znalazłem się na tak wielkiej imprezie. Igrzyska to rzeczywiście wspaniałe wydarzenie. A ksiądz ma tam takie same zadania, jak na zwykłej parafii: odprawia Msze św., spowiada, rozmawia z ludźmi, stara się im pomagać. Choć warunki są inne: zamiast kościoła była kaplica, z której mogły korzystać różne wyznania. - Pozostały z tamtego czasu jakieś znajomości? - Oczywiście, znam dobrze Jacka Gmocha, który był w Atenach attaché naszej ekipy. Poznałem trenerów i sportowców, którzy do tej pory czasami mnie odwiedzają. Ostatnio, przed meczem Polska - Armenia w Kielcach był u mnie także prezes PZPN Michał Listkiewicz. - W ciągu ostatnich kilkunastu lat wiele się w Polsce zmieniło, teraz dużym problemem społecznym jest emigracja, zwłaszcza młodych ludzi. Czy dotyczy to także Suchedniowa? - Niestety tak. Ubolewam nad tym, że wiele osób wyjeżdża w poszukiwaniu lepszej pracy. Powstaje więc problem rozłączonych rodzin, ale także małżeństw mieszanych, gdy ktoś od nas zakłada rodzinę np. z protestantem. Udaje mi się utrzymać kontakt z emigrantami i widzę też bardzo pozytywne skutki ich wyjazdów. Polacy za granicą bardzo często zbliżają się do Kościoła. Częściej nawet biorą udział w Mszach św. niż robili to w Suchedniowie. Wiara jest dla nich bardzo ważna. To jest także spełnienie marzeń Jana Pawła II, że Polacy będą prowadzić akcję misyjną w Europie. - W przyszłym roku będzie Ksiądz obchodził złoty jubileusz kapłaństwa i 35. rocznicę objęcia parafii w Suchedniowie... - To rzeczywiście wspaniałe jubileusze i okazja do spojrzenia wstecz. Wydaje się, jakby to była chwila. A przecież zostałem księdzem, gdy Papieżem był Pius XII, czyli jeszcze przed soborem. Mam zresztą to szczęście, że mój jubileusz zbiega się ze 145. rocznicą erygowania parafii w Suchedniowie. W 2008 r. przypada też 250. rocznica wybudowania tu pierwszej kaplicy z inicjatywy biskupa krakowskiego Andrzeja Załuskiego. Tak to pięknie Pan Bóg wszystko zorganizował! - Nasi młodsi Czytelnicy mogliby zadać Księdzu pytanie, jak przez tyle lat być wiernym swoim zasadom, jak się nie poddać w trudnych chwilach, jak nie zwątpić? - Dla mnie recepta jest prosta: trzeba zaufać Bogu. Zawsze starałem się być wierny Chrystusowi, bo w Nim jest nasza siła i nadzieja. Jezus Chrystus nigdy mnie nie zostawił, zawsze czułem Jego pomoc i opiekę. Każdego namawiam, aby postępował zgodnie ze wskazaniami Boga, z Jego nauką. Wtedy nie zabraknie mu sił, aby dobrze przeżyć swoje życie. Ta wierność Bogu wiele razy ratowała Polskę.