Jałmużna nie jest obowiązkiem?

Dziennik/a.

publikacja 08.11.2007 05:53

Do widoku żebrzących kobiet z dziećmi - czy w ogóle żebraków - przyzwyczailiśmy się już chyba do tego stopnia, że rzadko kiedy zastanawiamy się, kim oni tak naprawdę są i co ich zmusiło do wyjścia na ulicę. Czasem rzucimy kobiecie dwa złote, a czasem zwyczajnie miniemy. I właśnie to w moim przekonaniu jest najlepsze rozwiązanie - napisał w Dzienniku etyk Jacek Hołówka.

Potwierdza to m.in. artykuł we wczorajszym Dzienniku o jednej z szajek ze Wschodu zajmujących się szantażowaniem matek, zabieraniem im dzieci i zmuszaniem do żebrania. Odmawiając tym kobietom jałmużny, można wyeliminować ten problem. Ale nie tylko gangów, a żebractwa w ogóle. W późnych latach 50. obowiązywał w Anglii zwyczaj, że królowa w Wielki Czwartek rozdaje jałmużnę. W1958 roku prasa pisała, że Elżbieta II dała 31 ubogim starcom po 31 pensów. Co rok datek miał wzrastać o jeden pens - i podobnie miała wzrastać liczba obdarowanych, by wyraźnie symbolizować wiek monarchini. Ten zwyczaj prawdopodobnie upadł, bo nawet dziś pomoc nie sięgnęłaby funta na osobę. A jeśli przetrwał, to i tak nikt o nim nie wspomina - i słusznie - bo dawanie jałmużny nie powinno podlegać regułom i zasadom. Trudno sobie wyobrazić, jak takie reguły miałyby wyglądać. W spójnych gminach religijnych obowiązywała niegdyś zasada: „Dawaj tyle, by zabolało”. Dobrze jednak, że porzucono tę regułę, bo pomoc ubogim nie ma być udręczeniem dla darczyńcy, tylko ratunkiem dla potrzebującego. Nie można też uznać, że właściwym wyznacznikiem pożądanego poziomu działań filantropijnych mogłoby być zadowolenie obdarowanego. Wolno podejrzewać, że żebracy potrafią być równie nienasyceni, co pozostali obywatele utrzymujący się z innych środków. W istocie rzadko się zdarza, by jakiś żebrak opuścił swoje stanowisko tylko dlatego, że dostał niespodzianie większą sumę. Przy tym zajęciu obowiązuje coś na kształt myślenia biurowego. Trzeba się odpowiednio ubrać, przyjść na czas, zdobyć wyłączność na stanowisko i wytrwać na posterunku do wyznaczonej pory. Harlan W. Gilmore opisuje klan pięciu pokoleń, które w pewnym mieście USA utrzymują się z żebractwa. Dla tej rodziny jest to zajęcie w pełni sprofesjonalizowane. Zaczęło się od tego, że pradziadek, gdy był młody, przepił majątek i tracił każdą pracę. Nie zgodził się mieszkać ze swym bratem i nie chciał korzystać z pomocy społecznej. Pił i miał wiele dzieci. Umiał się nimi opiekować tak dobrze, że żona nie była w domu potrzebna. Wysyłał ją, by chodziła po okolicy i błagała o litość. Z małym dzieckiem na rękach wyglądała przekonująco, a z wyraźną ciążą łatwiej wzruszała kobiety otwierające drzwi. Gilmore opisuję tę rodzinę tak, jakby to była jakaś zamknięta społeczność zawodowców, którzy przekazują sobie umiejętności z pokolenia na pokolenie. Ich zajęcie nie wywołuje w nich wstydu ani zażenowania. Od drugiego pokolenia wszyscy w tej rodzinie utrzymywali się z jałmużny, nikt więc nie miał poczucia utraty statusu, nikt nie był przyzwyczajony do pracy i nie dbał o naukę. Ich poziom IQ nie odbiega od przeciętnej, ale ich wiedza o świecie jest uboga, choć nie brak im zdolności perswazji. Dla nich to, co robią, jest uczciwe. Takie podejście do życia musi budzić mieszane reakcje. Źle jest zostawić człowieka na pastwę losu, ale źle jest też wyuczyć go, by był pasożytem. Kiedy zatem warto dawać jałmużnę? Z jednej strony nie chcemy być ludźmi nieczułymi na czyjąś biedę i deprawację. Z drugiej -nie chcemy wzmagać rodzinnej patologii. Czyli: dawać pieniądze czy przechodzić obok? W tej sprawie tak różni filozofowie jak Hume, Smith i Kant mieli zadziwiająco zbieżne poglądy. Gdy poruszy nas litość, nie musimy się hamować; ale gdy litość zmieni się w nawyk, powinniśmy się opamiętać.

Dawanie jałmużny nie jest nakazem moralnym - pisali ci autorzy - tylko jest niezupełnym, czyli niedoskonałym obowiązkiem. Trzeba go czasem wykonywać, ale nikt nie może ustalić, jak często, w jakich okolicznościach i w jakim celu. To w ogóle nie jest działanie celowe, tylko ćwiczące cnotę i uczucia. Hume pisał o oddźwięku uczuciowym: „Wziąwszy pod uwagę zasady natury ludzkiej, tak jak jawią się one w codziennym doświadczeniu i obserwacji, musimy uznać a priori za niepodobieństwo, iżby istota taka jak człowiek mogła być całkiem obojętna na powodzenie i niepowodzenie istot sobie bliźnich”. Smith odwoływał się do uczucia życzliwości: „Jak nieprzyjemny wydaje się ktoś, kogo zatwardziałe i nieczułe serce porusza się tylko tym, co jego dotyczy, jest zaś całkowicie obojętne wobec szczęścia czy nieszczęścia innych”. Kant odróżnił niezupełny obowiązek od doskonałego: „Gdybyśmy z poświęcenia własnego szczęścia dla dobra bliźnich (choćby znajdowali się oni rzeczywiście w potrzebie) uczynili maksymę i chcieli ją uczynić prawem powszechnym, to groziłaby nam tu nieuchronna sprzeczność”. Z tych zaleceń płynie wspólny wniosek. Gdy czyjeś życie, zdrowie lub inne ważne sprawy są wyraźnie zagrożone, musimy pomagać. Ale jeśli napotykamy żałosny, ale rutynowy styl życia, nie musimy go wzmacniać. Dawanie jałmużny nie jest ratowaniem życia - i nie mają tu zastosowania zasady, które obowiązują w sytuacji krytycznej i wymagającej szybkiej, jednorazowej interwencji. Prawny nakaz niesienia pomocy obowiązuje tylko w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia, zdrowia lub własności. Nie jest nakazem wspierania każdego, kto sobie gorzej radzi w życiu niż pozostali. Zresztą nawet w swym podstawowym zastosowaniu ten przepis nie jest łatwy w użyciu. W Australii pewna zdesperowana matka wepchnęła do basenu wózek z dwojgiem małych dzieci i wskoczyła za nimi do wody. Wszyscy potonęli. Obok stał ojciec, który czterokrotnie nurkował, by ich uratować. Nie wydobył nikogo. Przez sąd został skazany za nieudzielanie pomocy. Czy słusznie? Nie wiemy. Takie przypadki zawsze budzą kontrowersje i wątpliwości. Ale nie mamy powodu przypuszczać, że równie niepewna jest sprawa jałmużny. Tu nie chodzi wprost o życie, tylko o poprawę warunków życia. A obowiązek zapewnienia sobie przyzwoitego poziomu życia spada przede wszystkim na samych zainteresowanych, później na społeczeństwo i dopiero - na samym końcu - na przypadkowych przechodniów, którzy - co istotne - mają pełne prawo do niekonsekwencji. To jest w etyce rzadkie i dlatego czujemy się nieswojo, mijając kolejnego żebraka. Zwykle sądzimy, że przypadki podobne powinny być traktowanie podobnie. Jednak ta zasada nie obowiązuje w przypadku obowiązków niedoskonałych. Altruizm nie ma reguł, pozwala kierować się uczuciem, odruchem i nieprzemyślaną skłonnością. To samo twierdzi współczesny autor Norman Gillespie: „Nie musi istnieć żaden ogólny i wiążący powód, bym w tym samym stopniu wspierał wszystkich, którzy są w równej potrzebie”. Ma rację. Taki powód nie musi istnieć i nie istnieje. Bo gdybyśmy chcieli wszystkim pomagać i postanowili każdemu dawać tyle ! samo, to skończylibyśmy na 31 pensach, tak jak królowa w 1958 roku. Nie warto. Dla chrześcijanina dawanie jałmużny to nie kwestia altruizmu, tylko miłości... Wiara.pl