Świecki na poważnie

Andrzej Macura

Duchowni traktują czasem świeckich jak rodzice dzieci. "Poczuj się odpowiedzialny" - mówią. Ale łatwo z byle powodu decydują za nich bez nich.

Świecki na poważnie


Rozmawia dwóch proboszczów.
-  Po co są świeccy w Kościele?
- Żeby dawać na tacę.

Ta złośliwa anegdotka przypomniała mi się, gdy przeglądałem wczorajsze doniesienia z życia Kościoła. Moją uwagę zwróciła najpierw wypowiedź kardynała Ruiniego,  który mówił o konieczności zaangażowania się katolików w życie wspólnot lokalnych. Stwierdził przy tym – moim zdaniem jak najbardziej słusznie – że czas partii chadeckich (chrześcijańskich demokratów) już się skończył.  Potem z radością przeczytałem to, co mówił nominowany na nowego sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej abp Pietro Parolin. Zwracał uwagę na nauczanie Franciszka, który chce by „wszyscy ochrzczeni byli odpowiedzialni za życie i misję Kościoła, czuli się powołanymi do wnoszenia swego wkładu życia, świadectwa i służby” i przypomina, że „nikt nie może pozostawać na marginesie, choć oczywiście odpowiedzialność jest różna”.

Jasne. Czuję się odpowiedzialny. Co jakiś czas w mszalnej prefacji słyszę przecież przypomnienie nauki z 1 Listu św. Piotra, że jesteśmy „wybranym plemieniem, królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem Bogu na własność przeznaczonym, abyśmy ogłaszali dzieła potęgi Tego, który nas wezwał z ciemności do przedziwnego swojego światła”. Ba, pamiętam nawet, który sakrament udziela chrześcijaninowi Ducha Świętego. I co z tego?

Jak w wielu innych dziedzinach naszego chrześcijaństwa teoria swoje, życie swoje. Oczywiście ślepy nie jestem. Widzę (przynajmniej trochę) młodych, którzy angażują się w swoje duszpasterstwa. Widzę całą rzeszę świeckich katechetów. Widzę rady duszpasterskie czy świeckich zaangażowanych w Kościele na odpowiedzialnych stanowiskach. Sęk w tym, że wiem też, że tych młodych, zaangażowanych w życie Kościoła traktuje się czasem jak służących. Pamiętam, że swego czasu w jednej z diecezji proboszczom oficjalnym pismem trzeba było przypominać, że katecheta nie jest wikarym, któremu można co roku wyznaczać inną szkołę.  A czytając wymagania, jakie stawiano katechetom w innej można było dojść do wniosku, że żąda się od nich porzucenia własnych rodzin. No, chyba że była to zagrywka bardziej perfidna, obliczona na wzbudzenie w nich permanentnego poczucia winy, a co za tym idzie także wdzięczności, że jeszcze mogą pracować. To tylko wypadki przy pracy?

Wydaje mi się, że nie. Problem tkwi głębiej. W mentalności. Między innymi w rozumieniu władzy, przełożeństwa. Jeśli mówi mi się, że świecki jest odpowiedzialny za Kościół trzeba pozwolić mu być odpowiedzialnym. W tym wymiarze, w tym zakresie, w jakim można. Nie powinno się mówić o odpowiedzialności, a jednocześnie z byle powodu ingerować w to, za co jest odpowiedzialny, narzucać własne wizje czy własne rozwiązania. To zresztą nie tylko problem w relacjach duchownych ze świeckimi. To częste zjawisko na linii szef – podwładny. Jednak w Kościele, który chce budować społeczeństwo zgodne z wizją Ewangelii trzeba na podmiotowość partnerów zwracać szczególna uwagę. Żeby teoretyczne „łączy nas jeden chrzest, jeden Duch i jedna Eucharystia” miało odzwierciedlenie w codzienności.