In vitro, mamy problem?

Gazeta Wyborcza/a.

publikacja 30.12.2007 19:25

Co dla państwa i polityki oznacza ostra reakcja biskupów na refundowanie zapłodnienia in vitro? Co może wyniknąć z konfliktu rząd-Kościół o dzieci z probówki? - postanowiła zastanowić się Gazeta Wyborcza.

Rząd powinien wysłuchać biskupów Dla Gazety Grzegorz Górny redaktor naczelny pisma "Fronda" Biskupi, krytykując pomysł refundacji zabiegu in vitro, zareagowali tak, jak powinni. Nie widzę tu problemu. Episkopat przedstawia po prostu nauczanie Kościoła, które w tej kwestii jest jednoznacznie i powszechnie znane. Nie wiem, czy spór o in vitro doprowadzi do eskalacji wielkiego konfliktu, czy wojny religijnej. Na razie mamy za mało przesłanek, by przesądzać w tej sprawie. Myślę, że głos biskupów powinien być wzięty pod uwagę przez rząd. To sygnał, któremu należy się uważnie przysłuchać. Nie przekonują mnie argumenty ludzi, którzy straszą państwem wyznaniowym, ponieważ in vitro nie jest sprawą stricte wyznaniową. To zagadnienie, które dotyka życia i śmierci, zatem nie dotyczy tylko osób wierzących. Podczas zabiegu in vitro wiele embrionów trzeba zamrozić lub zabić, żeby jeden mógł żyć. Rząd powinien też mieć na uwadze względy ekonomiczne. Mam znajomych w NFZ i wiem, że brakuje pieniędzy na elementarne potrzeby, a in vitro z pewnością do nich nie należy. Sądzę też, że trzeba najpierw stworzyć ramy prawne, które regulowałyby takie zjawiska jak in vitro czy inżynieria genetyczna. Trzeba wytyczyć granice, do których walczymy o życie, a gdzie zaczynamy już walczyć z życiem. Kościół chce władzy nad ludźmi dla Gazety prof. Bronisław Łagowski, filozof polityki A po co w ogóle pytać biskupów o zdanie? Kościół ma prawo swoje zasady religijne i moralne egzekwować na terenie, który jest mu właściwy - np. w konfesjonale. Tam można sprawować władzę nad sumieniem jednostki. Mam wrażenie, że wprawdzie rząd formalnie nie pytał o zdanie biskupów, ale zachowuje się, jakby pytał. Podobnie media - jak gdyby pytały Kościół, na co pozwoli, a na co nie pozwoli. A Kościół to wykorzystuje, by zaprzęgać państwo do obrony swoich wątpliwych wartości. Chodzi przede wszystkim o władzę nad ludźmi. Biskupi doskonale wiedzą, ile mogą osiągnąć swoimi religijnymi środkami. Sięgają więc po władzę poza Kościołem, wywierają presję na rząd i domagają się ustaw takich lub innych, które by Kościołowi pomagały utwierdzać zasięg wpływów religii. Konflikt wokół religii w szkole czy refundacji in vitro to oczywiście przejaw takiej ekspansji władzy Kościoła na tereny, które nie są mu właściwe. I rząd się ugnie. Ten blok polityczny funkcjonuje bowiem według zasady jedności między władzą polityczną a kościelną wykutej w trakcie zmiany ustroju. Kościół uważa się przecież za głównego sprawcę przełomu i z tego tytułu rości sobie pretensje do władzy politycznej. Z kolei aktualna władza polityczna jest bardzo mocno zabarwiona przekonaniami religijnymi. Musimy jeszcze poczekać na taki rząd, który zechce bornić swojej niezależności od Kościoła.

Potężna, niesłabnąca, rozrastająca się władza Kościoła w Polsce przynosi złe skutki. Powoduje m.in. obniżenie racjonalności w debacie publicznej. W nauczaniu szkolnym zaciera granice między wiedzą i wiarą. Powstaje też pytanie na czym kler opiera swoją pewność siebie, bo ani moralnych, ani intelektualnych podstaw do tego nie widać. Państwo powinno stać po stronie świeckości Janusz A. Majcherek, filozof, publicysta Ten spór to próba określenia miejsca i roli Kościoła w społeczeństwie pod rządami nowej ekipy. Biskupi wychodzą z założenia, że władza polityczna może się zmieniać, natomiast rząd dusz ma należeć do niego, ponieważ jest depozytariuszem nienaruszalnych prawd. Kościół przeżył rządy komunistyczne, które były otwarcie ateistyczne i antyklerykalne. Trudno przypuszczać, że boi się polskich liberałów, którzy w dodatku są dalecy od sekularyzacyjnych zapędów. Kościół po prostu chce obronić swą pozycję autorytetu i wyznacznika norm i reguł w życiu publicznym. Liberalno-demokratyczne państwo nie powinno wyznaczać obywatelom wartości ani norm. Powinno stać na straży pluralizmu wartości i systemu. Ale też stanąć po stronie świeckości, a więc uniezależnienia norm i systemów prawnych od jednego - choćby dominującego w społeczeństwie - systemu wartości. Optymalne rozwiązanie byłoby takie, że in vitro czy aborcja są prawnie dopuszczalne, ale korzysta z nich tylko ten, czyjego systemu wartości to nie narusza. Ale Kościół się na to nie zgodzi. Konflikt toczy się o charakter demokratycznego państwa. Kościół zajął pryncypialne stanowisko. Uważa, że jest tylko jeden prawomocny system wartości, którego to Kościół jest depozytariuszem. Państwo nie powinno tego przyjmować do wiadomości. Bo państwo to przecież wspólnota polityczna obywateli o różnych przekonaniach. To test dla rządu. Jeżeli ulegnie i przyjmie bezkrytycznie argumentację i żądania Kościoła, to zamknie sobie możliwość zachowania neutralności i autonomii w sprawach światopoglądowych. I stanie się w tym sensie zakładnikiem Kościoła. Moim zdaniem niestety zostanie zawarty kompromis, który niczego nie rozwiąże - np. religia nie wejdzie na maturę, ale będzie wliczana do średniej ocen, a in vitro nie będzie refundowane, ale nie zostanie zakazane. Politycy są ślepi jak kury: nie widzą, że bliskie stosunki z Episkopatem nie tylko nie dają profitów politycznych, ale wręcz prowadzą do klęski wyborczej. Po 1989 r. im kto był bliżej Episkopatu, tym gorzej na tym wychodził - mimo przeważającej większości katolików w społeczeństwie. Wygląda na to, że obywatele są dojrzalsi niż rządy, które sobie wybierają. Bo potrafią oddzielić swój katolicki światopogląd od kwestii pozycji Kościoła w życiu publicznym. Widocznie katolicy nie życzą sobie, żeby Kościół wychodził poza role wyznaniowe.