Recepta od bonifratrów

Piotr Legutko

GN 40/2013 |

publikacja 03.10.2013 00:15

Starzejemy się. Coraz więcej ludzi w Polsce będzie potrzebować pomocy społecznej. Czy jesteśmy na to przygotowani?

Jedno z najnowocześniejszych w Polsce centrów pomocy osobom niepełnosprawnym prowadzą bonifratrzy w Konarach pod Krakowem henryk przondziono /gn Jedno z najnowocześniejszych w Polsce centrów pomocy osobom niepełnosprawnym prowadzą bonifratrzy w Konarach pod Krakowem

W podkrakowskich Konarach działa, jedno z najnowocześniejszych w Polsce, centrum zajmujące się osobami niepełnosprawnymi. To kilka ściśle ze sobą powiązanych dzieł. Prowadzi je zakon bonifratrów. We wrześniu Konary świętowały piękny jubileusz – 100-lecia obecności braci. Goście mogli podziwiać nie tylko zadbane wnętrza, ale przede wszystkim przemyślany pomysł na kompleksową pomoc ludziom w potrzebie. Czy jest możliwe, by według takiego patentu, sprawdzonego przez zakon w wielu krajach, zorganizować w Polsce pomoc społeczną?

Licencja na inkluzję

Delegacja polskiej prowincji bonifratrów uczestniczyła niedawno w Niemczech w międzynarodowym kongresie dotyczącym praktycznej realizacji konwencji o pomocy niepełnosprawnym. Polska podpisała ją dopiero niedawno, bez specjalnego rozgłosu, bo też daleko nam do wypełnienia założonych w konwencji celów. – Problem pojawił się już w samych definicjach. U nas mówi się wciąż o integracji, konwencja zakłada już inkluzję, czyli pełne włączenie osób sprawnych inaczej w życie społeczne – mówi brat Eugeniusz Kret, prowincjał bonifratrów. Nikt oczywiście wejścia na to następne piętro nie kwestionuje. Cisza wokół konwencji bierze się z kosztów, jakie wiążą się z wprowadzaniem jej w życie. Nie jest jednak tak, że ten proch trzeba wymyślać. Licencja na inkluzję w Polsce już jest. Ma ją wiele organizacji społecznych i zgromadzeń. Tyle że nie traktuje się ich poważnie, a raczej zgodnie ze starą prawdą: „sami nie wiecie, co posiadacie”. – Potrzebna jest przemiana mentalnościowa urzędników, którzy wciąż dzielą domy pomocy na „swoje”, które się wspiera, i te „niepubliczne”, gdzie co najwyżej można przekazać dotację idącą za podopiecznym – mówi prowincjał. – Na Zachodzie nasi bracia są wręcz proszeni o przejęcie zadań związanych z opieką społeczną. U nas wciąż jest jakaś niezrozumiała bojaźń przed oddaniem ich kompetentnym organizacjom – potwierdza Marek Krobicki, dyrektor w kurii prowincjalnej bonifratrów, przez lata kierujący krakowskim szpitalem prowadzonym przez zakon.

Po pierwsze nie szkodzić

Wiadomo, że aby się leczyć, trzeba mieć zdrowie. Podobnie, by w Polsce zajmować się na serio pomocą społeczną, trzeba mieć stalowe nerwy. Pomysłowość ustawodawców jest bowiem niewyczerpana i co rusz zmieniają się reguły gry, według których można korzystać ze środków publicznych. Weźmy przykład warsztatów terapii zajęciowej otwieranych przy domach pomocy społecznej. Brat Eugeniusz Kret, od lat związany z Konarami, wspomina, że WTZ tworzono tu kilkanaście lat temu z myślą o pensjonariuszach domu. Stanowiły bowiem ważny element w całym systemie, który miał ich integrować ze społeczeństwem. Gdy warsztaty powstały, posłowie wpadli na pomysł, by służyły one nie tylko mieszkańcom DPS. Wprowadzono więc przepis, że połowa uczestników musi być spoza DPS. – Nie chcieliśmy robić przypadkowej łapanki, trzeba było zdiagnozować środowisko, by znaleźć faktycznie ludzi potrzebujących tego typu wsparcia. Okazało się zresztą, że takich nie brakuje – wspomina prowincjał. Ale na Wiejskiej tak się rozochocili, że zaproponowano kolejną nowelizację ustawy: niech wszyscy uczestnicy warsztatów pochodzą spoza DPS. Chciano więc wylać dziecko z kąpielą i trzeba było dopiero akcji protestacyjnej (dowodzonej przez ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego z Fundacji im. Brata Alberta), by ktoś poszedł po rozum do głowy. Stanęło na  30 proc. miejsc dla DPS.

Najwyższa forma terapii

To tylko jeden z wielu przykładów radosnej twórczości ustawodawcy, pokazujący, że brak jest nie tylko rozeznania prawdziwych potrzeb, ale w ogóle myślenia systemowego o pomocy społecznej. Warsztaty terapii stanowią bowiem niezbędne ogniwo w procesie aktywizacji i rehabilitacji osób o różnym stopniu i charakterze niepełnosprawności. Kompleks w Konarach prowadzony przez bonifratrów jest wzorcowym przykładem, jak można by to robić w całej Polsce. – Prowadzimy tu dzieła, które stanowią kolejne etapy integracji społecznej. Pensjonariusze DPS, przez Warsztat Terapii Zajęciowej i dzienny Dom Samopomocy trafiają na końcu do Zakładów Aktywizacji Zawodowej – opowiada brat Eugeniusz. Prowincjał nazywa je „najwyższą formą terapii”. Są to już w pełni profesjonalnie prowadzone firmy: ogrodnicze, pszczelarskie czy zajmujące się hipoterapią. – Podczas stulecia Konar goście mogli dosłownie kosztować owoców pracy naszych wychowanków albo oglądać profesjonalny pokaz jazdy konnej w ich wykonaniu – mówi Marek Krobicki. – Nasz cel jest prosty, jak najwięcej tych osób wypuścić w świat. I tu niestety natrafiamy na barierę, bo świat… ich nie chce. A cały pomysł zasadza się na tym, by wyszkoleni pracownicy zwalniali miejsca w ZAZ dla następnych – dodaje dyrektor.

Władza nie ma zaufania

Wiadomo, że rynek pracy jest trudny. W dodatku wciąż panuje przekonanie, że ludzie sprawni inaczej nie spełniają wymagań pracodawcy. Co nie jest prawdą. Ale rozumiejąc mentalną barierę obu stron i by tego typu osobom zapewnić łagodne wejście na rynek, wymyślono dawno temu przedsiębiorstwa ekonomii społecznej łączące dwie wrażliwości. Rehabilitacja połączona jest tam z produkowaniem dóbr i usług na wolnym rynku. – Firmy ekonomii społecznej mają już wszelkie instrumenty prawne niezbędne do działania, można nawet powiedzieć, że jest na nie pewna moda… ale to za mało, by wygrywać z konkurencją i utrzymać się na rynku – mówi prowincjał. W Niemczech ten system działa perfekcyjnie. Dlaczego u nas nie? – To kwestia przekonania, że poziom usług takich przedsiębiorstw w niczym nie ustępuje przeciętnej firmie – mówi M. Krobicki i podaje przykład znanego (wręcz „markowego”) hotelu i restauracji „U Pana Cogito”, prowadzonych w Krakowie przez osoby w trakcie rehabilitacji po zaburzeniach psychicznych. Niestety, pod Wawelem mamy też przykład dokładnie przeciwny. Firma „Laboratorium Cogito”, dokładnie według podobnego, sprawdzonego patentu, prowadziła od lat na Woli Justowskiej ośrodek „Zielony Dół” (niegdyś rządowy). Robiła to świetnie, miała sporo zamówień, ale wojewoda małopolski nieoczekiwanie rozwiązał z nią umowę. Wywołało to zrozumiałą falę protestów. Nie chodziło bowiem tylko o ludzi, którzy stracili pracę, ale o zły sygnał dla rynku. Bo skoro władza publiczna nie ma do ekonomii społecznej zaufania…

Zakon sobie poradzi

Niepełnosprawność rozumiana jest najczęściej w sposób zawężony, związany z jakimś deficytem fizycznym czy psychicznym. Tymczasem mówimy o problemie, który w Polsce już staje się masowy i dotyka wielu rodzin. – Mamy starzejące się społeczeństwo, coraz więcej osób jest zagrożonych wykluczeniem przez niepełnosprawność związaną po prostu ze starością. Już dziś trzeba myśleć, jak tym ludziom pomóc, o zorganizowaniu opieki domowej, budowaniu wolontariatu, łączeniu takiego wsparcia z pomocą medyczną – wylicza M. Krobicki. W Europie bonifratrzy prowadzą wiele takich dzieł, bo to jest właśnie ich charyzmat. To partner wymarzony, bo nie myślący o zysku, tylko o człowieku. – W prowadzonych przez nas placówkach szpitalnych i pomocowych na całym świecie zawsze jakaś część działalności nastawiona jest na pomoc osobom w trudnej sytuacji życiowej. Na przykład w Wiedniu przyjmuje się pacjentów, nie pytając o ubezpieczenie – dodaje. W Polsce wciąż dominuje myślenie: „zakon sobie poradzi”. Może czas je odwrócić, pytając, czy poradzimy sobie bez zakonów? Zainteresowane powinny być obie strony, bo jak mówi dyrektor Krobicki, to także ważny moment dla Kościoła. Nadchodzi czas, w którym ważniejsze niż nauczanie stają się świadectwa. – My chcemy pokazać, że Kościół jest przy człowieku w momentach dla niego najtrudniejszych.

Da się?

Bonifratrzy chcą być na czekające nas w przyszłości wyzwania gotowi już dziś. Dlatego założyli fundację, która prowadzić będzie dzieła ze sfery pomocy społecznej – na początek dzieła w Konarach. – Robimy to, by oddzielić działalność czysto zakonną od opiekuńczej i zapewnić dla niej przejrzystość finansową, niezbędną, by można było ją wspierać także ze środków publicznych – wyjaśnia prowincjał. Wątpiącym, czy tego typu fundacje mogą na dużą skalę przejmować zadania dotąd wykonywane przez instytucje państwowe, warto przypomnieć – znów krakowski – przykład fundacji założonej przez zgromadzenie misjonarzy, zajmującej się wychowaniem. Tak jak przed wojną ks. Kazimierz Siemaszko, tak teraz ks. Andrzej Augustyński świetnie sobie radzi z prowadzeniem domów – dziś zwanych ośrodkami socjoterapii. Dzieła ks. Siemaszki były tak solidne, że dziś zamieniono je w szpitale i wyższe uczelnie. A „Siemacha” za pieniądze publiczne otwiera kolejne świetlice w galeriach handlowych, bo tam jest potrzebująca wsparcia młodzież. Da się?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.