Aborcyjna hipokryzja

Gazeta Wyborcza/Grzegorz Pac/a.

publikacja 30.01.2008 04:23

Poglądy przeciwników legalizacji aborcji to nie zbiór religijnych zabobonów, ale logiczna konsekwencja światopoglądu, że płód ludzki jest człowiekiem - napisał w Gazecie Wyborczej Grzegorz Pac, sekretarz redakcji miesięcznika Więź.

Długo zastanawiałem się, czy podejmować polemikę z artykułem "Aborcja - czekając na referendum" (Gazeta z 14 stycznia). Wydawało mi się, że dyskusja, którą proponuje Piotr Pacewicz, przetoczyła się już dziesiątki razy - pisze Pac. - Jednak uporczywość, z jaką zwolennicy legalizacji powracają do pewnych argumentów, każe raz jeszcze na niektóre z nich odpowiedzieć. Bez odpowiedzi nie powinny pozostać także pewne nowe tezy postawione w tekście. Nim przejdę do meritum, muszę stanowczo sprostować fałsz, który Pacewicz powtarza, zapewne za innymi, dodając już od siebie ironiczne uwagi. Jan Paweł II nigdy nie wzywał zgwałconych Bośniaczek, aby rodziły dzieci wojny. List złożony na ręce arcybiskupa Sarajewa Vinco Puljicia (bo o nim tu mowa) jest w istocie apelem do społeczeństwa (zwłaszcza do katolików, zwykle Chorwatów). Papież pisze: „Kobiety te, doznawszy tak dotkliwego upokorzenia, muszą teraz spotkać się ze zrozumieniem i solidarnością ze strony swoich społeczności” i „cała wspólnota powinna zatem otoczyć opieką kobiety tak dotkliwie poniżone oraz ich rodziny, aby pomóc im w przekształceniu aktu przemocy w akt miłości i otwarcia się na nowe życie”. Zapewne papież mówiąc o otwarciu się na nowe życie, miał na myśli zgodę na dziecko i rezygnację z aborcji (słowo to w liście nie pada). Ale między apelowaniem do otoczenia, aby swym zachowaniem nie utrudniało kobiecie decyzji o urodzeniu dziecka z gwałtu (pod którym - jak sądzę - podpisać by się mógł każdy zwolennik pro choice), a wzywaniem kobiety do urodzenia jest jednak pewna różnica. Nadużyciem Pacewicza jest zabieg prezentowania Polski w kontekście innych krajów i ich stosunku do legalizacji aborcji. Redaktor Gazety odżegnuje się od dzielenia krajów i cywilizacji na lepsze lub gorsze, ale puszcza do nas oko: Urugwaj, Mozambik, Maroko, Zimbabwe, Katar - "nie mówię, że to złe towarzystwo, ale jakoś dalsze kulturowo niż Czechy czy Francja". Szkopuł w tym, że ta mapa nie wygląda aż tak jednoznacznie. Po pierwsze, choć faktycznie „z naszym zapisem »o zdrowiu i życiu « jesteśmy w Europie tylko my”, to przecież surowszy zakaz mają chyba dość kulturowo nam bliskie Irlandia i Malta. Ponadto nie tak różowo wygląda też lista krajów, w których aborcja jest dozwolona bez ograniczeń. To bowiem nie tylko Kanada, Francja, Niemcy czy Norwegia, ale także Rosja, Kuba, Chiny, Wietnam, Korea Północna. Każdy, kto wie, jak wielką patologią jest aborcja na terenach dawnego ZSRR, kto pamięta o przymusowej aborcji, która ciągle odbywa się w Chinach, ten będzie ostrożniejszy w przywoływaniu tych przykładów. Kwestię naszej bliskości kulturowej z Koreą Północnej zostawię bez komentarza. Nie po to wymieniam te kraje, aby wytykać zwolennikom legalizacji, że występują w złym towarzystwie, ale raczej, aby wykazać absurdalność użytego przez Pacewicza argumentu z kartografii. Zacytujmy tu słowa Boya-Żeleńskiego przytoczone przez autora: „Paraliżuje Komisję Kodyfikacyjną oglądanie się na mityczną »Europę «: żadne państwo nie zniosło kar za przerywanie ciąży. Polska nie może być pierwsza. (...) Wyprzedzić w tym Europę byłoby raczej zaszczytne dla Polski”. Nic dodać, nic ująć. Choć - rzecz jasna - nie mógłbym zgodzić się z poglądem Boya, to logika jego wywodu jest nieubłagana: jeśli prawo ma się zmienić na moralnie lepsze, nie ma co oglądać się na „mityczną »Europę «”. Dlatego, nie podzielając przesłanek zwolenników legalizacji, oczekuję od nich, że będą - jak Boy - konsekwentni w walce o taki model państwa, który uważają za najlepszy (o ile oczywiście nie zmienią przekonań, co - nie ukrywam - najbardziej by mi odpowiadało). Skoro postrzegają los płodu jako mniej istotny niż prawo kobiety do wyboru, ich moralnym obowiązkiem jest walka o takie przepisy, które by to sankcjonowały, choćby wszystkie bliskie kulturowo demokracje świata karały aborcję, a wśród jej zwolenników były wyłącznie krwawe reżimy.

Oczekując od zwolenników legalizacji głoszenia ich idei w porę i nie w porę, z trudem rozumiem fragment tekstu Pacewicza: „Kiedyś nawet Gazeta uważała, że spór o aborcję trzeba odłożyć, bo są ważniejsze sprawy: transformacja ustrojowa, wejście do NATO i UE. Ale to wszystko się już udało”. Sprawy ważniejsze niż los kobiet? Wolne żarty! Cynizm to, koniunkturalizm, a może po prostu element - że zacytuję sformułowanie Pacewicza - „królestwa aborcyjnej hipokryzji”. Oczekując konsekwencji od zwolenników pro choice, podobnego zrozumienia spodziewam się jednak i dla własnej postawy. Bo dla zwolenników pro life przyglądanie się mapie też nie ma większego sensu - ochrona życia człowieka w stanie płodowym jest dla nich wartością fundamentalną i decyzje Francji czy USA nie mają tu nic do rzeczy. Równie dobrze można by przekonywać przeciwnika kary śmierci, że warto ją wprowadzić w Polsce, skoro stosowana jest w tak doświadczonej demokracji, jaką są Stany Zjednoczone. Tyle że kara śmierci jest przymusowa. Aborcja nie jest obowiązkowa - mówi Pacewicz - kto uważa ją za moralnie naganną, nie musi jej przecież dokonywać, podczas gdy zakaz aborcji jest przymusem. To typowy argument zwolenników legalizacji, którzy nie bez przyczyny nazywają swój ruch pro choice. Powtórzę więc, choć wydawałoby się, że rzecz została już powiedziana setki razy: z punktu widzenia kogoś, kto płód ludzki uważa za człowieka, rzecz wygląda zupełnie inaczej. Istotą zakazu aborcji jest nie tyle ingerowanie w decyzje moralne obywateli, ile ochrona życia ludzkiego; penalizacja aborcji wynika nie z tego, że jest niemoralna (niemoralna jest wszakże i małżeńska zdrada), ale z tego, że narusza prawo do życia. To stanowisko uznać można by za pryncypialne i w kontrze przypominać, że życie i tak jest odbierane, bo aborcje i tak dokonują się w podziemiu. Efektem miałoby być - jak pisze Pacewicz - to, że obywatele prawo lekceważą, co prowadzi do jego ośmieszenia. Tyle że propozycja rezygnacji z karania jakiegoś czynu, "aby nie ośmieszać prawa" o tyle tylko ma sens, o ile sam czyn jest błahy - gdy chodzi np. o palenie w miejscach publicznych. Czy o deptanie trawników, do którego Simone Veil porównywała nieprzestrzeganie zakazu aborcji. Ale dla człowieka, który uznaje płód za człowieka, aborcja i deptanie trawników to nie to samo, niech więc Pacewicz nie dziwi się, że jego argument o psuciu szacunku dla prawa przez podziemie aborcyjne człowiek ten stanowczo odrzuci. Pacewicz proponuje referendum w sprawie legalizacji aborcji. Daleki jestem od skreślania tego sposobu, jak to robią np. niektórzy przedstawiciele Kościoła. W końcu w demokratycznym państwie decyzje jakoś trzeba podjąć. Jednocześnie rozumiem tych, którzy przypominają, że nad takimi sprawami się nie głosuje. Zapewne nie mają racji o tyle, że w demokratycznym państwie głosuje się nad wszystkim, słusznie jednak uznają, że tego rodzaju plebiscyt w sprawie aborcji byłby tego państwa porażką. Wiem, że to, co powiem, wywołać może zgorszenie niektórych, ale z punktu widzenia kogoś, kto uznaje człowieczeństwo płodu, referendum w sprawie aborcji porównać można do referendum z pytaniem, czy eksterminować jakąś grupę ze względu na kolor skóry czy orientację seksualną. Niby można je przeprowadzić, ale gdyby tego rodzaju plebiscyt odbył się w Polsce, to nad losami naszego kraju można by już tylko zapłakać. Trudno nie zgodzić się z Piotrem Pacewiczem, że dyskusja jest potrzebna, "choć kompromis się z tego nie urodzi, strony sporu pozostaną przy swoim". Co więc chciałem osiągnąć moją polemiką? Przede wszystkim pokazać, że poglądy przeciwników legalizacji aborcji to nie jakiś zbiór przesądów niewiadomego pochodzenia albo religijnych zabobonów, ale logiczna konsekwencja opcji światopoglądowej, która mówi, że płód ludzki jest człowiekiem i należy mu się ochrona. I jeśli przesłankę tę przyjąć, okaże się, że sprzeciw wobec legalizacji aborcji jest jedynym możliwym wyborem - podsumowuje Grzegorz Pac.