publikacja 11.03.2008 06:50
- Żadnego wychowanka nie tknąłem - mówi w rozmowie z Gazetą Wyborczą ks. Andrzej, na którym ciążą zarzuty wykorzystywania seksualnego nastolatków.
Biskupi szczecińscy od 13 lat nie potrafią rozstrzygnąć, czy zarzuty o seksualne wykorzystywanie nastolatków wysuwane pod adresem jednego z duchownych ich archidiecezji są zasadne. Sprawa, którą wczoraj opisaliśmy w "Gazecie" i w reportażu w "Dużym Formacie", dotyczy księdza Andrzeja. To założyciel i pierwszy dyrektor Ogniska św. Brata Alberta w Szczecinie. O tym, że w ognisku może dochodzić do wykorzystywania chłopców, jako pierwszy w 1995 r. poinformowany został bp Stanisław Stefanek, któremu wtedy podlegała archidiecezjalna oświata. Powiedzieli mu o tym wychowawcy z ogniska. Biskup uznał ich za niewiarygodnych, a z chłopcami, którzy mieli paść ofiarą księdza, nie rozmawiał, bo "nie miał zlecenia od arcybiskupa". Na tym sprawa została wtedy zamknięta, gdyż abp Marian Przykucki zaufał ocenie Stefanka. Wychowawców napomniano, żeby nie działali przeciwko Kościołowi. Ci do sprawy jednak wrócili. W 2003 r. zeznania ich oraz pokrzywdzonych spisał dominikanin Marcin Mogielski. Dostał je abp Zygmunt Kamiński, następca Przykuckiego. Minęło pięć lat, a nie doszło nawet do przesłuchania wszystkich ofiar i wychowawców. Abp Kamiński powiedział nam tymczasem, że ofiarą jest sam duchowny, który funkcjonuje od kilkunastu lat "jako winny-niewinny". Ksiądz Andrzej uważa, że zarzuty przeciwko niemu są nic niewarte, a on nigdy nie popełnił czynów, o które jest obwiniany. Roman Daszczyński: Czy ksiądz wykorzystywał seksualnie swoich podopiecznych z Ogniska św. Brata Alberta w Szczecinie? Ks. Andrzej: Nie, absolutnie czegoś takiego nie robiłem. Od lat stawiane mi są całkowicie bezpodstawne zarzuty. Mam dość życia pod ich presją. Chcę, by ta sprawa była całkowicie wyjaśniona, bez niedomówień. - Kościół wyjaśniał ją od 1995 r. Najwyraźniej robił to nie dość gorliwie. Nie uważa ksiądz, że ta sprawa powinna być zbadana przez prokuraturę? - Tak, dziś tak uważam. Problem w tym, że minęło dziesięć lat i zarzucane mi czyny się przedawniły. Prokuratura już nie sprawdzi, co się wtedy wydarzyło. Prosiłem ludzi, którzy mnie atakowali oszczerstwami, że jestem pedofilem: idźcie do prokuratora, niech on tym się zajmie. Nie poszli i śmieszy mnie ich argument, że chcieli wszystko wyjaśnić bez wynoszenia sprawy poza Kościół. Teraz wynoszą i nie mają skrupułów? - Rozczarowali się. Od 1995 r. przesłuchano tylko dwie osoby zarzucające księdzu, że je wykorzystał seksualnie. Prysły złudzenia, że biskupi chcą tę sprawę wyjaśnić. - Biskupi postępowali zgodnie ze swoimi uprawnieniami, wiedzą i sumieniem. Ich wina miałaby polegać na tym, że nie dali wiary moim oszczercom? No to, powtarzam, trzeba było iść do prokuratury i tam sprawę dalej wałkować. Gdy lata temu poprosiłem głównego sprawcę tego zamieszania, mojego byłego współpracownika z Ogniska św. Brata Alberta - Marka Mogielskiego - by złożył doniesienie do prokuratury, to tylko wzruszył ramionami i spojrzał mi w oczy, uśmiechając się cynicznie. Sam na siebie miałem donieść? Biskupi mieli na mnie donieść? Przecież to absurd. - Relacje byłych wychowanków, zarzucających księdzu wykorzystywanie seksualne, to też absurd? - Tak, żadnego z nich nie tknąłem. Żaden nie jest wiarygodny. Na wakacyjnym wyjeździe w góry kogoś molestowałem? To były pokoje po siedem, osiem osób. Nikt nigdy nie był w nich sam. Ja nie spałem z chłopcami, tylko miałem swój pokój w zupełnie innym budynku, u bacy. Ktoś o zdrowych zmysłach może sobie wyobrazić, żebym wparował do sali, gdzie są chłopcy, i robił takie rzeczy? - Nie ma w tych zarzutach nic prawdziwego?
- Powtarzam, to nie są wiarygodni świadkowie. Ten, który twierdzi, że miałem z nim rzekomo 30 kontaktów seksualnych, był zagubionym chłopakiem po trzech próbach samobójczych, po ostrym konflikcie z ojcem. Dałem go, by przyuczył się do zawodu stolarza, to zaczął wąchać kleje. Na jednym z wyjazdów w góry dopuścił się kradzieży, zniknął na kilka dni, balował gdzieś w Krakowie. Nie wiem, za co mści się na mnie. Być może chodzi o jego matkę, z którą jest silnie związany emocjonalnie. Matkę zatrudniałem w kuchni, ale musiałem ją zwolnić, bo wynosiła jedzenie w ilościach, których nie mogłem tolerować. - A inni? - Jeden mówi, że go przyjmowałem do schroniska i wtedy miałem go dotykać. Rzecz w tym, że przyjmował go zupełnie inny wychowawca, który jest gotów to poświadczyć. Inny twierdzi, że miałem go wykorzystać w drodze do Wrocławia. Ja nawet nie kojarzę, o kogo chodzi. To prawda, że mam rodzinę we Wrocławiu i w okolicy. Prawda, że czasem jeździłem tam z chłopakami, ale zawsze brałem ze sobą dwóch, a nie jednego. Wykluczone, żebym spał z nastolatkiem sam na sam w jednym pokoju hotelowym. Zarzuty są kłamliwe. - Dlaczego mieliby kłamać przez tyle lat? - Nie wiem. Mogę przypuszczać, że to wpływ Marka Mogielskiego [były wychowawca z ogniska, brat dominikanina Marcina Mogielskiego, który spisał zeznania wychowanków] i skupionej wokół niego grupy. - Jaki miałby w tym interes? - Myślał, że zostanie kierownikiem jednej z założonych przeze mnie placówek. A nie mogłem awansować kogoś, kto wykazywał dziwne, podejrzane zachowania. Potrafił wyjść z kolacji, by podkraść się do miejsca, w którym chłopcy popalali papierosy. Nie chodziło o to, by ustalić, którzy palą. On tam szedł, by podsłuchiwać, o czym wychowankowie rozmawiają. Mogielski spodziewał się też, że awans dostanie jego żona. Nie dostała, choć ja w ogóle nie miałem nic wspólnego z tą decyzją. - I z tych powodów Mogielski miałby przez tyle lat dobijać się do władz kościelnych z fałszywymi zarzutami? - To człowiek bez wątpienia bardzo inteligentny, potrafiący owijać sobie ludzi wokół palca. Stąd inni nieliczni wychowawcy, którzy potwierdzają te wszystkie kłamliwe brednie. Nie mam zresztą pewności, co nimi kieruje, może lekarz udzieliłby właściwej odpowiedzi. - Dominikanin o. Marcin Mogielski też ma powody, by się mścić? - Owszem, ma. Mój konflikt z Marcinem zaczął się, gdy mu powiedziałem, że nie może iść do seminarium ze względu na półroczny romans homoseksualny z wizytatorem przydzielonym do ogniska przez kuratorium. - Marcin Mogielski mówi, że to nie był romans. W klasie maturalnej został wykorzystany przez człowieka, któremu ufał. Ksiądz zresztą sam był zaprzyjaźniony z tym człowiekiem. - Nie byłem, choć znałem go z wcześniejszych czasów. Nie mogę odpowiadać za czyny dwojga dorosłych ludzi. Marcin miał 18 lat i nikt mi nie powie, że chłopak w takim wieku nie wie, czym jest jego seksualność. Mogło się to zdarzyć raz przez przypadek. Ale więcej? I to przez pół roku? - Przecież on miał potworne poczucie krzywdy. Kuratorium potwierdziło winę tamtego człowieka, wyrzucając go z pracy. Poza tym Mogielski zapewnia, że ksiądz doskonale wiedział o jego staraniach o przyjęcie do seminarium i nie miał nic przeciwko temu. - To nieprawda. On najwyraźniej zapomniał, kto go wyciągał z tego błota i kto zapłacił za adwokata. Ja mu pomogłem. Fakt, że nie zareagowałem, gdy dowiedziałem się o przyjęciu go do seminarium. Jako kapłan pozostawiłem to jego sumieniu. I może to był mój błąd. Mogielski jest pod wpływem swojego starszego brata Marka. I dziwnym trafem zaczął spisywać zeznania rzekomych świadków wkrótce po tym, gdy jego szwagierka też nie otrzymała kierowniczego stanowiska, na które liczyła. - Gdyby Kościół wyjaśnił to rzetelnie na samym początku, przesłuchując wszystkich świadków, pewnie dziś nie byłoby sprawy. - Biskup Stefanek rozumiał sytuację, wiedział, że to pomówienia i że ci ludzie wszystkim robią krzywdę. I mnie, i sobie. Dziś żałuję, że nie zostało to wyjaśnione do absolutnego końca, bo oszczercy nie mieliby pola do popisu. - Co ksiądz teraz zrobi? - Będę dochodził swojej niewinności przed sądem. Choć liczę jeszcze na cud, że tych ludzi oświeci i będą umieli przyznać się do swojej winy. Niezależnie od tego, jak bracia Mogielscy jeszcze mnie skrzywdzą, nie zmuszą mnie, żebym ich znienawidził.