publikacja 12.03.2008 19:53
Środowe gazety zamieszczają komentarze i analizy związane z opisana przez Gazetę Wyborczą sprawą rzekomego molestowania nieletnich przez księdza ze Szczecina.
Jak wszystkim wiadomo, najlepszą obroną jest atak. Otóż tę myśl militarną przypominam w związku ze sprawą molestowania nieletnich przez szczecińskiego księdza, o której obszernie piszemy od kilku dni. Owszem, atakujemy Kościół - ale po to, żeby go bronić - pisze Jan Turnau w komentarzu "Kościół utajnia, a tylko prawda może go obronić" zamieszczonym w Gazecie Wyborczej. Dalej czytamy: Kościół rzymskokatolicki powiada sam o sobie, że jest instytucją bosko-ludzką. Ludzką również. A ludzie aniołami nie są. Również księża, biskupi. Grzeszą. Niektórzy przyznają się do grzechu z trudem. Jeśli nawet widzą grzech swój albo swego współpracownika, mają nieprzepartą skłonność do jego ukrywania. Jedna z teologicznych definicji mówi, że Kościół jest tajemnicą. Pewien polski teolog ją wyśmiewał. Mówił, że Kościół nie jest tajemnicą, że to złe tłumaczenie łacińskiego terminu "misterium", albowiem Kościół nie ma nic do ukrywania. Niestety - ma. Czasem wydaje mi się, że cały jest tylko jednym wielkim sekretem. Tajne jest wszystko: rzeczywisty stan zdrowia fizycznego papieża, rzeczywisty stan zdrowia moralnego struktur kościelnych. A przecież myśl to ewangeliczna: wyzwolić może tylko prawda. I tylko prawda może obronić. Od jej dociekania są również media. Potrzebne są szczególnie wtedy, gdy zawodzą, działają z opóźnieniem inne instytucje, sądy kościelne czy państwowe. Potrzebne są każdej instytucji, również kościelnej. Żeby szukać prawdy. Dziennk publikuje rozmowę z ks. Kazimierzem Sową, szefem Religia.tv, który uważa, że "W Szczecinie Kościół nie odwrócił się plecami". W rozmowie czytamy: Bogumił Łoziński: Władze archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej już 13 lat temu były poinformowane o oskarżeniach wobec dyrektora Ogniska św. Brata Alberta ks. Andrzeja o molestowanie seksualne chłopców z tej placówki. Dlaczego do dziś nie wyjaśniono tych oskarżeń? Ks. Kazimierz Sowa: Mam wątpliwości, czy przed 13 laty poinformowanie o tej sprawie było skuteczne i wiarygodne. Podejrzewam, że sygnał o molestowaniu mógł zostać odebrany jako próba odegrania się po jakimś personalnym konflikcie. To oczywiście nie wyjaśnia wszystkiego i nie jest usprawiedliwieniem. Trzeba sobie powiedzieć, że w tak delikatnych sytuacjach jak oskarżenia o pedofilię Kościół niechętnie przyjmuje zarzuty z zewnątrz. Na pewno w 1995 r. wewnętrzne mechanizmy w Kościele nie były gotowe, aby podejść do sprawy poważnie i stanowczo. - Kościół często trudne problemy próbuje rozwiązać we własnym zakresie, a nawet jest oskarżany o ukrywanie niewygodnych spraw. Czy taki właśnie mechanizm zadziałał w tej sprawie?
- Kiedy na początku lat 90. w USA wybuchła afera pedofilska wśród księży, pojawiły się zarzuty, że Kościół chce te sprawy zamieść pod dywan. Tymczasem Kościół rozwiązywał je zgodnie z watykańską instrukcją z 1962 r., która mówiła, że sprawy związane z naruszeniem moralności przez duchownych należy rozwiązywać wewnątrz Kościoła i w tajemnicy. To dopiero zmieniło się w 2002 r., kiedy po wizycie biskupów amerykańskich w Watykanie ówczesny prefekt Kongregacji Nauki Wiary kardynał Joseph Ratzinger wydał stanowczą i jednoznaczną deklarację. Mówiła ona, że w takich sytuacjach Kościół przede wszystkim ma bronić ofiary, a na drugim miejscu troszczyć się o swoje dobre imię. Mam wrażenie, że w sprawie szczecińskiej początkowo postępowano według instrukcji z 1962 r. To jest inna mentalność skupiająca się na obronie Kościoła. Dopiero w ostatnich latach zmieniono sposób podejścia do problemów moralnych – obecny arcybiskup szczecińsko-kamieński podejmuje kroki w duchu deklaracji z 2002 r. - W świetle tej deklaracji po pierwszych sygnałach o podejrzeniu molestowania chłopców ks. Andrzej powinien zostać odsunięty od opieki nad nimi, aż do wyjaśnienia sprawy. - Taka praktyka, choć często krytykowana, jest stosowana w Kościele w USA. Kapłani oskarżeni o pedofilię są od razu odsuwani. To jest racjonalne postępowanie i sprawdza się. Takie działanie jest bardziej odpowiedzialne – choć w przypadku fałszywych oskarżeń dla takiego kapłana na pewno krzywdzące – niż dopuszczenie do sytuacji, w której jego czyny miałyby przynieść szkodę moralną i psychofizyczną dzieciom. Tego zabrakło w Szczecinie. Radykalniejsze kroki zostały podjęte dopiero w ubiegłym roku, gdy na skutek interwencji Jarosława Gowina ks. Andrzej został całkowicie odsunięty od pracy z dziećmi. - W archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej od blisko roku trwa proces w sprawie ks. Andrzeja przed sądem kościelnym. Czy po 13 latach od ujawnienia problemu wyjaśni on sprawę? - Sąd na pewno będzie brał pod uwagę zeznania obu stron. O problemie wie też Stolica Apostolska. Kongregacja Nauki Wiary poleciła ją dogłębnie wyjaśnić. W ostatnim roku coś się musiało wydarzyć, że jednak abp Zygmunt Kamiński odsunął ks. Andrzeja od jego wcześniejszych obowiązków. Jestem przekonany, że proces będzie sprawiedliwy. - A może lepszym rozwiązaniem byłby proces cywilny? - To jest dla mnie jeden ze znaków zapytania w tej sprawie: dlaczego ludzie, którzy oskarżają ks. Andrzeja o molestowanie, do tej pory nie wytoczyli mu procesu. Jest zrozumiałe, że nie zrobiły tego jako dzieci czy 15-, 16-letni chłopcy, ale obecnie są już dorośli. Brak procesu cywilnego działa na niekorzyść oskarżycieli. - W trakcie ujawniania faktów niektórzy duchowni oskarżają o. Marcina Mogielskiego, który spisał zeznania molestowanych chłopców i je ujawnił, o szkodzenie Kościołowi. Kto w tej sprawie szkodzi Kościołowi? - Zawsze szkodzi Kościołowi ten, kto nie pilnuje prawdy i stara się, by nie wyszła ona na jaw. Ataki personalne wobec o. Marcina odbieram jako nieeleganckie.
- Afery pedofilskie z udziałem księży spowodowały poważne kryzysy Kościoła w USA czy Irlandii, m.in. osłabienie autorytetu i spadek liczby wiernych. Czy Kościołowi w Polsce też to grozi? - Byłem w USA w 2006 r. po fali afer pedofilskich w Kościele, gdy suma odszkodowań, jaką zapłacił Kościół, przekroczyła miliard dolarów, a dwie diecezje ogłosiły z tego powodu bankructwo. Jednak po tym okresie załamania i odejść od dwóch lat liczba wiernych w Kościele rośnie. Dlaczego? Według mnie ludzie docenili to, że Kościół potrafił przyznać się do błędów i powiedzieć o tym wprost. - Jaka nauka z przypadku szczecińskiego płynie dla Kościoła w Polsce? - W sytuacjach kryzysu kapłani muszą powiedzieć: w Kościele wszyscy jesteśmy ludźmi - hierarchowie, świeccy, duchowni - i mamy prawo do błędu, ale powinniśmy umieć się do tych błędów przyznawać. Największym dramatem byłoby zostawienie problemów, nie tylko seksualnych, bez wyjaśnienia. Z zaskoczeniem, ale pozytywnym, obserwowałem wczoraj aktywność księży z archidiecezji szczecińskiej. Głos zabrał rzecznik prasowy archidiecezji, wypowiadał się następca ks. Andrzeja. Nie można powiedzieć, że Kościół odwrócił się plecami. Jest próba podjęcia problemu, choć oczywiście sprawa jest bardzo bolesna. - Przy okazji ujawniania skandali w Kościele niektórzy zarzucają mediom chęć szkodzenia Kościołowi. Czy media mają prawo pisać o takich sprawach? - Oczywiście, że mają prawo, ale pod jednym warunkiem, że publikacja jest szansą na wyjaśnienie sprawy. Artykuł w „Gazecie Wyborczej” pod względem rzetelności dziennikarskiej jest w porządku. Fakt, że duchowny jest grzesznikiem czy człowiekiem chorym, nie jest jeszcze skandalem. Skandal pojawia się, gdy pozwala się, by jego chore skłonności były realizowane – pisze w Rzeczpospolitej Tomasz P. Terlikowski. W obszernym tekście, zatytułowanym "Nie idźcie irlandzką drogą" czytamy: Puste seminaria, wymiecione z kandydatek nowicjaty zakonne, radykalny spadek uczestniczących w praktykach religijnych i głęboki kryzys zaufania do instytucji kościelnej – wszystko to są w Irlandii skutki kryzysu, który rozpoczął się podobnie jak u nas w Szczecinie. Ujawnienie przez prasę pierwszych przypadków krycia duchownych molestujących dzieci i młodzież doprowadziły do wywołania lawiny nowych tekstów, z których każdy ujawniał inny wstydliwy (i nie zawsze prawdziwy) szczegół czy wątek sprawy prześladowania, bicia czy molestowania seksualnego, które miało dokonywać się w instytucjach katolickich. Nie inaczej jest w Stanach Zjednoczonych, choć tam straty (nie finansowe, lecz moralne), m.in. dzięki zaangażowaniu zdecydowanych świeckich, są nieco mniejsze. Czy podobny skandal grozi Kościołowi w Polsce? Czy „sprawa szczecińska” stanie się kamieniem, który uruchomi lawinę takich spraw? Na razie niewiele na to wskazuje. O wiele większy skandal, jakim była sprawa arcybiskupa Juliusza Paetza, nigdy do końca niewyjaśniona, wcale nie doprowadził do radykalnej zmiany sytuacji. Ujawniane co jakiś czas skandale, których bohaterami są księża, którzy dopuścili się przestępstw seksualnych, a później z jakichś powodów byli chronieni przez swoich zwierzchników, także nie doprowadziły do zdecydowanego spadku zaufania do biskupów.
Polscy hierarchowie – może nie wszędzie i nie z równym zdecydowaniem, czego dowodem jest właśnie Szczecin czy wcześniej Płock – starają się wprowadzać w życie watykańskie standardy zachowywania się w takich sytuacjach. W Lublinie, Przemyślu (z jednym wyjątkiem Tylawy), Krakowie i wielu innych miejscach duchowni oskarżani o tego typu przestępstwa (a niekiedy niemoralność) są kontrolowani. Gdy trzeba, sprawy kierowane są do sądów świeckich, księża są suspendowani, a później wydalani ze stanu duchownego. O tych historiach jest jednak, ze zrozumiałych względów, cicho. Rozgłos nie jest potrzebny ani ofiarom przestępstwa, ani sprawcom, ani Kościołowi instytucjonalnemu. Zdecydowana większość spraw załatwiana jest zatem, zanim dowiedzą się o nich media, dzięki czemu udaje się uniknąć skandali. Nie oznacza to oczywiście, że nie ma przypadków odmiennych, ale bez wątpienia nie istnieje obecnie na szeroką skalę proceder przerzucania duchownych z diecezji do diecezji czy z miejsca w miejsce, by pozwalać im uniknąć odpowiedzialności karnej, jak miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych. Odmienność polskiej sytuacji czy specyfiki pracy duszpasterskiej nie oznacza jednak, że u nas katolicy mogą spać spokojnie. Ilość skandali, które mogą być ujawniane, to bowiem tylko jeden z elementów sytuacji kryzysowej. Nie mniej ważne są jednak w tej kwestii dalsze zachowania i działania hierarchii, a także to, co z tym problemem zdecydują się zrobić komentatorzy, publicyści, duchowni i świeccy. To od dalszych zachowań, może nawet niekoniecznie w tym przypadku, ale w następnych, zależy to, czy i w jakim stopniu skandaliczne zachowania nielicznych duchownych czy chroniących ich hierarchów staną się kamieniem uruchamiającym lawinę. Pierwszym i absolutnie podstawowym warunkiem uniknięcia powtórzenia „scenariusza irlandzkiego” w Polsce jest żelazne przestrzeganie zasady sprawdzania wszystkich kontrowersyjnych i trudnych informacji, zanim dotrą one do mediów. Wiara w dane słowo, zapewnienia oskarżanego duchownego o niewinności nie mogą i nie powinny wystarczyć, bo molestowanie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością niewidzialną, a jest jak najbardziej sprawdzalne. Sprawdzenia takiego oraz poinformowania o sprawie Stolicy Apostolskiej wymagają zresztą reguły postępowania w takich sytuacjach. W trakcie sprawdzania takich informacji, i to również regulują stosowne dokumenty, jest odsunięcie duchownego od pracy duszpasterskiej z osobami, które mogą stać się jego ofiarami. Oczywiście w trakcie sprawdzania informacji przysługuje duchownemu domniemanie niewinności. Nie można bowiem wykluczyć (także, gdy sprawa trafi do mediów), że został on niewinnie pomówiony. Dalsze procedury działania także są oczywiste. Jeśli oskarżenia się potwierdzają, sprawa kierowana jest do sądu biskupiego i sądów cywilnych, które wydają stosowne wyroki: więzienia i suspensy lub wydalenia ze stanu duchownego. Zastosowanie takiej procedury nie tylko chroni ofiary przed publicznym roztrząsaniem ich życia, ale także pomaga uniknąć skandalu. Fakt bowiem, że duchowny jest grzesznikiem, czy nawet człowiekiem chorym, nie jest jeszcze skandalem. Skandal pojawia się dopiero, gdy dla zachowania dobrego imienia Kościoła i zadowolenia duchownego albo ze zwykłej niefrasobliwości czy przesadnego zaufania do słowa kapłana pozwala się, by jego chore skłonności były realizowane.
Tak było przecież w Stanach Zjednoczonych, gdzie medialna afera rozgorzała nie po pierwszych doniesieniach o przestępstwach Johna Geoghana czy Jamesa Portera, ale gdy okazało się, że wiedzę o ich działaniach posiadali ich przełożeni i że nie zrobili oni nic (a przynajmniej nic konkretnego), by ich przed takimi działaniami powstrzymać. Konkretne działania wymagają zaś odwagi i determinacji, także prowadzącej do decyzji radykalnych. Gdyby w latach 70. i 80. w Stanach Zjednoczonych zamiast posyłać księży na psychoanalizę czy do specjalnych ośrodków, a później przywracać ich na stanowiska w innych parafiach, od razu podjęto zdecydowane działania z usuwaniem ze stanu duchownego włącznie, to dziś Kościół w USA byłby nie tylko bogatszy o dwa miliardy dolarów (które musiał zapłacić jako odszkodowania), ale miałby o wiele wyższy autorytet i udałoby się uniknąć licznych ludzkich tragedii. To jednak wymagałoby uznania (do czego już część amerykańskich katolików się skłania), że istnieją tego typu przestępstwa czy niegodne zachowania seksualne, które z samej swojej istoty, a nie dlatego, że zostały ujawnione, eliminują z kapłaństwa. I miłosierdzie czy przebaczenie nie mają tu nic do rzeczy, a kierowanie się nimi przy przywracaniu duchownych dopuszczających się przestępstw seksualnych (nawet względnie lekkich) oznacza – jak wykazuje Germain Grisez na łamach katolickiego pisma „First Things” – mylenie grzechu i przebaczenia z nadużyciem stanowiska i przywróceniem na nie. „Rodzice powinni wybaczyć opiekunce, która zabrała ich dziecko na imprezę, ale nie muszą jej zatrudniać ponownie” – uważa autor. Nieakceptowalny ze społecznego punktu widzenia był także ton lekceważenia sprawy czy jej pomniejszania. W sytuacji gdy w mediach pokazywano twarze dojrzałych ludzi, którzy płakali na samo wspomnienie tego, co zrobili im w przeszłości duchowni, czymś całkowicie nie na miejscu wydawało się tłumaczenie rzeczników prasowych czy samych hierarchów, że nie ma co przesadzać, że to jednostkowe sytuacje i że wszystko jest pod kontrolą. Ten ton pojawiał się też w wypowiedziach niektórych polskich hierarchów, którzy – jak bp Tadeusz Pieronek – tłumaczą obecnie, że nie ma podstaw, by oskarżać cały Kościół o ukrywanie pedofilii. I choć trudno odmówić mu racji, to akurat w tym momencie wypowiedź jest zwyczajnie nie na temat. Teraz trzeba zmierzyć się z konkretną sprawą, a nie wypowiadać ogólnie prawdziwe zdania, które mają się nijak do konkretnych tragedii. Jeszcze istotniejsze jest poważne podchodzenie do medialnych doniesień. Nic bowiem tak nie pogłębia skandalu, jak udawanie, że np. niemoralne sytuacje nie są niczym zaskakującym. Na takie działanie zdecydował się w Austrii biskup Kurt Krenn, który po opublikowaniu przez jedną z austriackich gazet zdjęć, na których rektor seminarium i kleryk całują się głęboko, powiedział, że cała sprawa jest rozdęta przez media, a pocałunek z językiem nie ściąga na siebie kar kościelnych i był zwyczajnym elementem życzeń świątecznych. Nietrudno się domyślić, że jedyną reakcją na takie wypowiedzi była wzmożona wściekłość dziennikarzy i rozgoryczenie świeckich. Jednak opisywany przypadek austriacki pokazuje, że możliwe są zdecydowane i ostre działania nawet w sytuacji, gdy Kościół znajduje się pod ostrym ostrzałem mediów, a biskup ordynariusz nie widzi problemu skandalu seksualnego. Hierarchowie austriaccy odcięli się od Krenna (choć on jedynie ignorował, być może z niewiedzy, pewne przestępstwa, a nie był ich sprawcą) i doprowadzili do jego odwołania i zastąpienia innym biskupem, który zdecydowanie zabrał się do pracy. Od samego początku skandalu kardynał Christoph Schönborn zapewniał też, że w miarę swoich możliwości zrobi wszystko, by sprawa została do końca wyjaśniona, a winni ukarani.
I tylko takie działania mogą przynieść efekty. Odsyłanie (nawet, jeśli zgodne z procedurami prawnymi) do samych zainteresowanych, odmowa komentowania spraw z innej diecezji – sprawia bowiem wrażenie chowania głowy w piasek i jeszcze pogłębia frustrację i rozgoryczenie wiernych, którzy zamiast jasnego sygnału oceny postępowania nie tylko przestępcy, ale także tych, którzy – być może przez brak roztropności – go chronili czy nie przebadali sprawy. Rodzi to także niebezpodstawne podejrzenie o solidarność grupową, która staje się ważniejsza niż zasady moralne czy bezpieczeństwo wiernych. I nie inaczej było w Polsce przy sprawach arcybiskupów Juliusza Paetza czy Stanisława Wielgusa, które dodatkowo podzieliły wiernych na wierzących i niewierzących w ich winę… Szybkie reagowanie na sytuacje kryzysowe, rozwiązywanie konkretnych problemów czy eliminowanie duchownych, którzy są groźni dla innych – nie powinny jednak przesłaniać faktu, że dla części mediów i ich komentatorów kryzys seksualny jest jedynie okazją do przedstawienia własnych modeli reform w Kościele (tak zresztą było w Stanach Zjednoczonych). Liberalni komentatorzy z „The Boston Globe” czy „New York Timesa” przekonywali, że tylko zniesienie celibatu, zgoda na małżeństwa homoseksualne czy poluzowanie zasad moralności seksualnej może doprowadzić do zmniejszenia ilości molestowań. Konserwatyści odpowiadali im, że wręcz przeciwnie – zapobiec narastaniu fali skandali może tylko przywrócenie ostrej i jednoznacznej dyscypliny, którą poluzowali – nie ma co ukrywać – zwolennicy modernizmu. Spór ten, prowadzony zresztą przez samych katolików, prowadził do tego, że zamiast zajmować się tym, co rzeczywiście istotne, czyli tragedią skrzywdzonych, próbami rozwiązania konkretnych problemów, zajmowano się sporami ideologicznymi. A dyskusja nad rozwiązaniem konkretnych problemów przekształcała się w dyskusję – będącą, nie ma co ukrywać, na rękę części niechętnych Kościołowi mediów – nad koniecznością reformy całego Kościoła. Tyle tylko, że w ten sposób umykał fakt, iż skandale, także seksualne zdarzają się nie tylko w Kościele katolickim, ale również w innych wspólnotach. I to zarówno tych konserwatywnych (by wymienić jeden z konserwatywnych w kwestiach światopoglądowych megakościołów amerykańskich, któremu przewodził Tom Haggard, przyłapany na korzystaniu z usług homoseksualnych prostytutek), jak i liberalnych (by wymienić tu tylko kanadyjskich anglikanów). Nie chroni przed nimi zatem ani reformacja, ani kontrreformacja, a jedynie wierność zasadom i świadomość osobistej odpowiedzialności za decyzje, jaką ponoszą także biskupi. Ten element „reformatorskiej pasji” krytyków niegodnych zachowań pewnej części duchownych można już dostrzec również w Polsce, ale nie jest on na razie wiodący. I dobrze, by tak pozostało, bo np. spór o model wyboru biskupów w niczym nie pomoże ofiarom molestowania, a jedynie zideologizuje debatę i pozbawi ją odniesienia do konkretnych przypadków, które trzeba rozwiązać. Nie wolno też w całej tej sprawie dać się zwariować. Skandale seksualne (tak jak wszelkie inne), choć zdarzają się i trzeba je wówczas rozwiązać – nie są jednak w Kościele codziennością. Przestępcy zdarzają się wśród księży, ale zdecydowana większość katolików nie miała z nimi do czynienia. Przypominanie o tym, pokazywanie pozytywnych, ale i trudnych elementów pracy duchownych pozostaje istotnym zadaniem tych wszystkich, którzy chcą nie dopuścić do powtórzenia w Polsce modelu irlandzkiego.Nie powinni o nim zapominać również ci, którzy – i dobrze – z różnych powodów zabrali się do załatwiania pewnych trudnych spraw w Kościele. Brud, który próbują oni zwalczyć, jest tylko, może istotną, ale jednak plamą na generalnie jasnym obliczu Kościoła. Grzech, także zaniechania, ludzi Kościoła, nie powinien przesłaniać tej prawdy. Uniknięcie kryzysu irlandzkiego wymaga jednak jeszcze jednej rzeczy. Trzeba jasno sobie powiedzieć, że polski katolicyzm jest nie tylko czymś nam danym na wieki wieków, ale i zadanym. Spokojne kontemplowanie pełnych (coraz mniej) świątyń czy wciąż jeszcze licznych (ale i te wskaźniki spadają) seminariów to za mało. Trzeba zrobić wszystko, by to się nie zmieniło. A to wymaga pracy, odwagi i świadomości, że święty spokój nie jest wartością najwyższą. Z czym niestety nie jest w polskim Kościele najlepiej.