Świeccy mają prawo zaznaczyć swoje miejsce w Kościele

Dziennik/a.

publikacja 14.04.2008 17:52

Zarówno poziom, jak i temperatura obecnej debaty medialnej na temat nominacji w archidiecezji gdańskiej wskazują co najwyżej, że świeccy, podejmując kościelne tematy, chcą tylko wyraźniej zaznaczyć swoje miejsce we wspólnocie. I chwała Bogu, bo w Kościele i dla jego dobra obawiać się trzeba lizusów i karierowiczów - pisze w Dzienniku ks. Kazimierz Sowa, dyrektor Religia.tv.

Słowa komunikatu Prezydium Episkopatu Polski o "naciskach na wewnętrzne sprawy Kościoła i próbie ograniczania jego autonomii” budzą co najmniej zdziwienie. Jeśli brać je dosłownie, postronnemu i niezorientowanemu w sprawie obserwatorowi może się wydawać, że wrogie Kościołowi siły o konotacjach rodem z komunizmu lub innych systemów totalitarnych sprzysięgły się wraz z mediami, aby wymusić na papieżu (wszak to, koniec końców, on podejmuje wiążącą decyzję) zmiany personalne w strukturach polskiego Kościoła - w sprawie obsady stanowiska metropolity gdańskiego. Tymczasem nic takiego nie miało miejsca - ożywiona, ale prowadzona w duchu otwartej publicznej debaty dyskusja zwracała jedynie uwagę na fakt pewnej tradycji żywego, lokalnego Kościoła, z jaką będzie musiał się zmierzyć następca abp. Gocłowskiego, niezależnie od tego, kto nim ostatecznie zostanie. Trudno także raz afirmować osobę prezydenta Wałęsy za jego otwarte i wręcz dewocyjne przyznawanie się do katolicyzmu (czego wpięty do klapy marynarki znaczek z Czarną Madonną jest manifestacyjnym przykładem), a drugi raz mieć mu za złe wyrażenie kilku personalnych opinii o osobie, którą z różnych powodów zna i to bardzo dobrze, jak się zdaje. Dziwi też, że Prezydium KEP nie zdecydowało się wydać takiego oświadczenia, kiedy politycy dość jawnie podpowiadali, gdzie ma się mieścić siedziba Prymasa w Polsce, albo wykonywali dyplomatyczne gry wokół sprawy abp. Wielgusa. Teraz zaś, kiedy nie ma żadnych dowodów na jakąkolwiek interwencję tzw. czynników zewnętrznych w sprawę obsady takiego czy innego biskupstwa, w komunikacie można przeczytać, że stoją za tym także środki społecznego przekazu. Skoro także, to przecież łatwo się domyślić, że nie tylko. A stąd do spiskowej teorii dziejów już tylko jeden i to mały krok. Jak rozumiem, to, czego najbardziej w Kościele powinniśmy się obawiać, to podział na frakcje i pojawienie się jakiegoś destrukcyjnego trendu na kształt niemiecko-austriackiego ruchu "My jesteśmy Kościołem”. Tymczasem zarówno poziom, jak i temperatura obecnej debaty medialnej wskazują co najwyżej na to, że świeccy od dłuższego czasu podejmując kościelne tematy, chcą tylko wyraźniej zaznaczyć swoje miejsce we wspólnocie i jeśli już je upubliczniają, to raczej pod hasłem "wszyscy jesteśmy Kościołem”. I chwała Bogu, bo w Kościele i dla jego dobra obawiać to się trzeba lizusów i karierowiczów. Wczoraj w katolickich świątyniach obchodzono tzw. niedziele Dobrego Pasterza, szczególny dzień modlitw o powołania kapłańskie. Z ambon popłynęły mądre, choć dość oczywiste i czasem banalne słowa o ciągłej potrzebie dobrych i licznych powołań do kapłaństwa, bo - jak wiadomo - bez kapłanów trudno wyobrazić sobie normalnie funkcjonującą wspólnotę. Jednocześnie księża sami Kościoła nie tworzą, o ile można przywołać przykłady - nawet z niedalekiej przeszłości - przetrwania wiary bez kapłana, o tyle bez wiernych świeckich nie przetrwa żadna wspólnota religijna, szczególnie Kościół katolicki. Zatem w dobrze pojętym wspólnym interesie duchownych i świeckich jest wzajemne uzupełnianie się, wspieranie i zaufanie - wszyscy jesteśmy jednym Kościołem, niezależnie od zajmowanego podczas mszy miejsca czy wykonywanej funkcji. Żeby kościelna maszyneria dobrze funkcjonowała, musimy sobie także w sposób naturalny, a nie wymuszony, ufać. Kiedy w Polsce toczyła się przez ostatni tydzień debata gdańska, wpadła mi w ręce niewielka książeczka pod jakże wymownym tytułem "Demokracja w Kościele”. To zapis zaledwie dwóch referatów wygłoszonych w 1970 r. w Monachium przez wschodzące gwiazdy niemieckiego Kościoła: świetnie zapowiadającego się młodego (wówczas) teologa Josepha Ratzingera i już wówczas równie wybitnego filozofa Hansa Maiera. Ich późniejsze losy pokazały, że zarówno Ratzinger jako późniejszy biskup i kardynał, a od trzech lat papież Benedykt XVI, jak i Maier, który przez długie lata był bawarskim ministrem kultury i profesorem tzw. Katedry Guardiniego, jednej z najbardziej prestiżowych funkcji w niemieckim i chrześcijańskim świecie naukowym, otwartą debatą dobrze przysłużyli się Kościołowi, który z jednej strony był naznaczony nowymi prądami posoborowymi, a z drugiej nie dostrzegał konsekwencji, jakie miała mu przynieść rewolucja 1968 r. Dlaczego wspominam to spotkanie w kontekście polskiej dyskusji na temat, kto i jak daleko może debatować np. o nominacjach biskupich lub zajmować się wewnętrznymi sprawami Kościoła? Bo kluczową dla mnie sugestią są słowa późniejszego papieża Benedykta, który mówiąc o głosie ludu, daje prawo do decydowania o tym, co dotyczy Kościoła, Kościołowi i opinii publicznej wierzących w Kościele.