publikacja 20.04.2008 16:45
Konflikt Episkopatu z intelektualistami katolickimi zagraża polskiemu Kościołowi - twierdzi publicysta Gazety Wyborczej Mirosław Czech.
W artykule opublikowanym w weekndowym wydaniu GW czytamy: W styczniu 2007 r. powszechnie mówiło się: po sprawie niedoszłego ingresu arcybiskupa Stanisława Wielgusa nic już w Kościele polskim nie będzie takie jak wcześniej. Dziś jednak po niedawnych emocjach nie zostało ani śladu. Kontakty arcybiskupa z bezpieką - jak, bez wymienienia nazwiska Wielgusa, napisano w komunikacie Konferencji Episkopatu z listopada 2007 r. - "można by uznać z perspektywy historycznej za nieroztropne, przy czym w ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej były one często nieuniknione, a odbywały się za wiedzą władz kościelnych". Sprawa rozeszła się po kościach i wszystko na pozór wróciło do normy. Ale spokoju nie ma. Pytania o sposób rozwiązania problemu abp. Wielgusa powróciły przy okazji sporu wokół nominacji arcybiskupa Sławoja Leszka Głódzia na funkcję metropolity gdańskiego. Protagoniści są ci sami - hierarchia oraz najbardziej aktywni katolicy świeccy wspierani przez znanych duchownych. W drugiej linii usadowiło się środowisko Radia Maryja, wietrząc we wszystkim zmowę sił niechętnych Kościołowi i sugerując, że w sprawie Głódzia rząd naruszył konkordat, bo puścił do mediów przeciek o jego nominacji. Biskupi zadziałali zdecydowanie - wydali oświadczenie, w którym zaprotestowali przeciw ingerowaniu w wewnętrzne sprawy Kościoła. Postanowili pokazać, że wyciągnęli właściwe wnioski z przypadku abp. Wielgusa i nie wypuszczą już ze swych rąk steru kościelnej nawy. Pierwszy kawę na ławę wyłożył niezawodny w takich sytuacjach Tomasz Terlikowski ("Pastiszowa ludowość arcybiskupa Głódzia", "Rzeczpospolita" z 7 kwietnia br.): "Polski Kościół niczego się nie nauczył. Solidarność korporacyjna, krycie duchownych za wszelką cenę, rozwiązywanie problemów przez ich przemilczanie i powoływanie komisji do prac pozorowanych, czy wreszcie oskarżanie o zdradę tych, którzy usiłują zwracać uwagę na jakieś niewygodne kwestie - wszystko to kwitło przed rokiem. Kwitnie także dziś. Można nawet odnieść wrażenie, że dzięki skutecznemu (bo zakończonemu pełnym rezygnacji milczeniem zwolenników oczyszczenia pamięci w polskim Kościele) rozprawieniu się z lustracją i jej zwolennikami taki styl działania polskiego Kościoła został uznany za jedynie dopuszczalny z katolickiego punktu widzenia".
Głos w sprawie zagrożeń, jakie niesie nominacja abp. Głódzia, zabrało wiele znaczących osób, które wskazywały, że były biskup polowy Wojska Polskiego sprzyjał Radiu Maryja, brał w obronę abp. Wielgusa, wspierał abp. Zygmunta Kamińskiego ze Szczecina w głośnej sprawie oskarżeń jednego z księży o pedofilię oraz pohukiwał na media. Terlikowski określił model reprezentowany przez abp. Głódzia mianem "postmodernistycznego patchworka, w którym elementy starej, sprawdzonej tradycji, włożone w nową ramę otrzymują odmienne znaczenie i odgrywają zupełnie inną rolę". Na takie dictum Prezydium Konferencji Episkopatu "z ubolewaniem" stwierdziło, że "w naszym kraju pojawiają się obecnie próby podważania usankcjonowanej od lat praktyki wyboru biskupów diecezjalnych przez naciski, także za pomocą środków społecznego przekazu, włączając w to również media publiczne. Działania te przynoszą szkodę Kościołowi i społeczeństwu, zwłaszcza że w dyskusjach używany jest język niechęci, podziałów i antagonizmów". Dla podkreślenia wagi zagrożenia przypomniano naciski na Kościół w sprawach personalnych, jakie stosowały reżimy absolutystyczne i komunistyczne. Słowa biskupów z entuzjazmem przyjęło środowisko Radia Maryja. W „Naszym Dzienniku” Sebastian Karczewski napisał, że oświadczenie jest niczym innym „jak konsekwencją opartego na zignorowaniu prawdy »załatwienia « sprawy ks. abp. Stanisława Wielgusa przed kilkunastoma miesiącami. (...) Gdyby w owym czasie uczyniono wszystko, aby zdanie Benedykta XVI miało większe znaczenie niż zdanie panów Terlikowskiego, Gowina, Milcarka czy Bartosia, wspieranych przez określonych polityków i posłuszne im media, być może nikt z tych, którzy dziś zgłaszają swoje pretensje w kwestii wyboru biskupów, nie wierzyłby już w skuteczność swoich roszczeń”. W specjalnym liście "do ludzi dobrej woli" kropkę nad i postawiło kilkudziesięciu intelektualistów radiomaryjnych. Uznali oświadczenie Episkopatu za "przełomowe" po okresie, "gdy w pokornej cierpliwości Pasterze Kościoła w Polsce zdawali się czekać na samoistne wyciszenie tumultu czynionego przez wrogów Kościoła". W ich przekonaniu "ta wyczekująca, pełna chrześcijańskiej miłości i nadziei postawa przynosiła całkiem odwrotny skutek". Założenia kościelnego kontrataku wyłożyli w sześciu punktach, z których każdy zaczyna się od słów: "Nie zgadzamy się". Intelektualiści z Radia Maryja nie zgadzają się m.in. "na tworzenie i podsycanie podziałów polskiego Kościoła przez nieuzasadnione uprzywilejowanie obecnością w mediach tych kapłanów, których poglądy są często kontrowersyjne, preferowane przez dysponentów mediów, a zawsze mało reprezentatywne dla Kościoła". Głos środowiska radiomaryjnego warto dziś cytować obficiej niż zwykle, bo oddaje sposób myślenia większości biskupów. Ich obawy i lęki oraz ich pomysł na wyjście z obecnej sytuacji.
W zamyśle autorów oświadczenie Prezydium Konferencji Episkopatu miało być zapewne pokazem siły tego grona i całego Kościoła. Wyszło jednak dokładnie na odwrót. Trudno o bardziej dosadny przykład słabości hierarchii, która po kilku publicznych wypowiedziach publicystów i Lecha Wałęsy uderzyła w wielki dzwon, wzywając do nowej obrony Częstochowy. Po wydarzeniach sprzed roku biskupi czują się tak niepewnie, że dla podbudowania swego autorytetu przywołują obrazy z czasów prześladowania Kościoła. Ks. Kazimierz Sowa próbował lać oliwę na wzburzone fale, tłumacząc, że "świeccy mają prawo zaznaczyć swoje miejsce w Kościele" ("Dziennik" z 14 kwietnia br.). Wyraził też zdziwienie, że Episkopat nie zdecydował się wydać podobnego oświadczenia, gdy "politycy dość jawnie podpowiadali, gdzie ma się mieścić siedziba Prymasa w Polsce, albo wykonywali dyplomatyczne gry wokół sprawy abp. Wielgusa" - a dziś, gdy nie ma "żadnych dowodów na jakąkolwiek interwencję tzw. czynników zewnętrznych w sprawę obsady takiego czy innego biskupstwa", biskupi sięgają po spiskową teorię dziejów. Zdaniem ks. Sowy hierarchowie mogą obawiać się podziału Kościoła na frakcje i pojawienia się „jakiegoś destrukcyjnego trendu na kształt niemiecko-austriackiego ruchu »My jesteśmy Kościołem «. Tymczasem zarówno poziom, jak i temperatura obecnej debaty medialnej wskazują co najwyżej na to, że świeccy od dłuższego czasu, podejmując kościelne tematy, chcą tylko wyraźniej zaznaczyć swoje miejsce we wspólnocie i jeśli już je upubliczniają, to raczej pod hasłem: »wszyscy jesteśmy Kościołem «. I chwała Bogu, bo w Kościele i dla jego dobra obawiać to się trzeba lizusów i karierowiczów”. Jednakże ks. Sowa, dyrektor TV Religia, nieco uprościł sobie zadanie. Świeccy nie są ewangelicznymi barankami prowadzonymi na biskupią rzeź. Język używany przez wielu katolików świeckich jest ostry jak brzytwa, pozbawiony niuansów i niepozostawiający miejsca na jakąkolwiek dyskusję. Aby się o tym przekonać, dość sięgnąć do zapisu debaty "O tym, co się wydarzyło 7 stycznia" (podczas niedoszłego ingresu abp. Wielgusa), którą na początku marca 2007 r. w Łopusznej prowadziło ponad dwudziestu intelektualistów i dziennikarzy katolickich. Debatę opublikował miesięcznik "Znak". Zbigniew Stawrowski, dyrektor Instytutu Myśli Józefa Tischnera, zagaił rozmowę mocnym akordem: „7 stycznia - jak w czasach pierwszej »Solidarności « - objawili się »oni «”. I zapytał: „Czy nie mamy tu do czynienia z pewną wspólnotą, która jest w gruncie rzeczy antykościołem albo »Kościołem Judasza «?”. Nie chodzi mi - mówił - wcale o zdradę dokonaną przed laty przez ks. Wielgusa. „Tu pojawiło się coś więcej. Pewna struktura, struktura zła albo - używając języka kościelnego - »cywilizacja śmierci «, śmierci duchowej”. Tadeusz Gadacz, przewodniczący Komitetu Nauk Filozoficznych PAN: "Wygląda to tak, jak (...) w trójczłonowej radzieckiej rakiecie kosmicznej. Żeby osiągnąć poziom chrześcijaństwa, trzeba odstrzelić... człowieczeństwo. A potem, żeby osiągnąć poziom władzy hierarchicznej, trzeba odstrzelić... chrześcijaństwo. I tak mamy wprawdzie hierarchię, ale nie mamy ani chrześcijaństwa, ani człowieczeństwa".
Karol Tarnowski, kierownik Katedry Filozofii Boga Papieskiej Akademii Teologicznej: "W Kościele hierarchicznym, połączonym więzią korporacyjną, stawianie na to, co widzi sumienie, jest jak gdyby zabronione, bo Kościół wie lepiej. To jest taka furtka, przez którą wkrada się grzech. Można zatem powiedzieć, że świętość Kościoła może stać się łupem diabelskości, czyli zaprzeczania jego własnej istocie - istocie ludu Bożego". W mocne tony uderzył Terlikowski: „Nawet w instytucji, która jest przeżarta grzechem, która jest »Kościołem Judasza « czy jakbyśmy jej nie nazwali - my, podejmując osobistą odpowiedzialność, możemy zachować sprawiedliwość. (...) Mówimy dziś dużo o wspólnocie... wolałbym tutaj mówić o mafii, o wspólnocie egoistów, którzy utwierdzają się w kłamstwie”. Odpowiedział mu Janusz Poniewierski, redaktor „Znaku”: „Panie Tomku, w imieniu mojego środowiska (...) chciałbym panu powiedzieć: »dziękujemy «. Dziękujemy za to, co pan robił w roku 2006 i w styczniu 2007”. Zdaniem Poniewierskiego "Kościół polski nie wierzy w najnowszą tradycję zapisaną w postanowieniach Soboru Watykańskiego II. Bo osoba świecka nie jest równa hierarsze". Wyprowadza stąd wniosek, że Kościół charakteryzuje faryzeizm: abp Wielgus zachował się nie tylko gorzej niż św. Piotr, który po trzykroć zaparł się Jezusa, lecz gorzej niż Judasz. "Bo dla Judasza to, co zrobił, było dramatem, straszliwym problemem egzystencjalnym. Tymczasem, mam takie wrażenie, że z punktu widzenia abp. Wielgusa oprócz nagonki medialnej nic się złego nie stało". Jarosław Gowin, senator PO, były redaktor naczelny „Znaku” i rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera: „Sednem problemu jest (...) ujawnienie się zła strukturalnego, zła bardzo dramatycznego, powiedziałbym: zła o wymiarze szatańskim. Wracam tu do sprawy »piątkowego « oświadczenia abp. Wielgusa, czyli listu pisanego w jego imieniu. Bardzo piękny, duchowo przejmujący list, który ktoś napisał dla arcybiskupa, który napisał dla niego Lucyfer”. W tej sytuacji każdy ma prawo zabrać głos i poczuć w sobie „konieczność udzielenia pomocy hierarchii w zrozumieniu istoty Kościoła”. Kropkę nad i postawił Stawrowski. Tak skomentował gesty solidarności z abp. Wielgusem: "Bo nagle wokół zdrajcy zaczyna się tworzyć wspólnota ludzi, którzy są w podobnej sytuacji i wzajemnie się wspierają. Zło staje się dobrem, dobro - złem. W ten sposób powstaje wspólnota nie tyle Judasza, lecz Judaszów. Jak człowiek jest sam, to się powiesi. Ale jak znajdzie tych, którzy go będą wspierać w nazywaniu zła dobrem, a dobra złem, powstaje wspólnota. Tylko że jest to wspólnota Antychrysta - nazwijmy rzecz po imieniu". Anna Karoń-Ostrowska, redaktor "Więzi": "Jeżeli list Benedykta XVI do abp. Wielgusa można interpretować jako wsparcie go w niesprawiedliwie zadanym cierpieniu, to ja myślę, że trzeba powiedzieć sobie otwarcie, iż mamy do czynienia z sytuacją pewnej śmierci duchowej instytucji, która ustawia się poza dobrem i złem, poza wymiarem humanistycznej hierarchii wartości, nie mówiąc już o wymiarach ewangelicznych".
Stawrowski: „Nie rzucamy hasła: »my jesteśmy Kościołem «. Raczej widzę tu takie nie do końca wyartykułowane wezwanie skierowane do hierarchii ze strony laikatu: »wy też jesteście Kościołem, tylko uświadomcie to sobie «. To jest głęboko chrześcijańskie wezwanie i prośba (...): »Niech wasza mowa będzie: tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi «”. Po decyzji Episkopatu w sprawie zakończenia kościelnej lustracji ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski komentował z ironią („Beatyfikacja Judasza”, „Gazeta Polska” z 28 listopada 2007 r.): „Powinniśmy spodziewać się powrotu na stolicę warszawską abp. Stanisława Wielgusa, który przecież był tylko »nieroztropny «. Powinno się także dążyć do beatyfikacji Judasza, bo przecież to także był człowiek »nieroztropny «, a jego relacje z żydowskim Sanhedrynem były »uzasadnione «”. W prorockim uniesieniu ks. Zaleski pozostał jednak osamotniony, bo nawet z Terlikowskiego uszedł biblijny żar. Z rezygnacją stwierdził ("Koniec lustracji w Kościele", "Rzeczpospolita" z 6 grudnia 2007 r.), że "biskupi nie są w stanie sformułować żadnego przekazu i podjąć jasnych i radykalnych decyzji". Terlikowskiemu nie przyszło do głowy, by zapytać o narzędzia użyte dla "oczyszczenia" kościelnej stajni - o jakość pracy historyków IPN i ich metody preparowania sensacji. Nie zastanowił go też fakt, że analiza przypadków rzekomego werbunku kilkunastu biskupów wykazała, iż była to ubecka lipa. Terlikowski nie dostrzegł także, że nawet komuniści nie odważyliby się nazwać polskiego Kościoła "Kościołem Judasza" czy "Kościołem Antychrysta". Zaangażowani katolicy świeccy powinni jednak zdawać sobie sprawę z tego, że takie inwektywy nie uczynią nikogo mądrzejszym. Ani kapłanów, ani wiernych, ani hierarchów. Pogłupieć mogą za to wszyscy. Gdyby bowiem na serio traktować diagnozę o "mafii" czy "wspólnocie egoistów", która zrodziła się na tle przemilczania własnej niechlubnej przeszłości - to w takim Kościele nie byłoby miejsca dla nikogo, kto choć trochę szanuje swoją wiarę. Katolicy świeccy powinni zatem odpowiedzieć na pytanie o to, kto miał rację - oni, gdy obwieszczali moralną śmierć Kościoła, czy też biskupi, gdy w listopadzie zeszłego roku orzekli, że "oskarżanie wymienianych w aktach SB biskupów o świadomą i dobrowolną współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa PRL jest merytorycznie bezpodstawne, gdyż pozbawione dowodów. Toteż szerzenie pogłosek o rzekomej współpracy tych biskupów ze służbami bezpieczeństwa uznaje za gruntownie niesprawiedliwe, podważające ich dobre imię, a przez to wysoce krzywdzące". Pytania te należy stawiać nie w celu rozdrapywania świeżych ran, lecz spełnienia elementarnych wymogów intelektualnej uczciwości i przyzwoitości. W przeciwnym razie wszelkie słowa wypowiadane przez intelektualistów katolickich tracą sens. W sferze publicznej przyczyniają się do panowania infantylizmu - przypadłości, która od kilku dobrych lat trawi politykę polską, a dziś objęła również Kościół. Zacytowane wypowiedzi katolików świeckich zwalniają biskupów z konieczności zajęcia stanowiska. W ślad za radiomaryjnymi intelektualistami mogą uznać, że nie godzą się "na obrażanie kapłanów, na fałszywe oskarżenia kierowane pod ich adresem", zaś osoby stawiające owe zarzuty "rozładowują swoje osobiste frustracje i niechęć do Kościoła przy rażącym zaniedbaniu elementarnej kultury, należnego szacunku i z lekceważeniem wrażliwości ludzi wierzących".
Katoliccy intelektualiści ani się spostrzegli, jak stali się jednym z głównych problemów Kościoła oraz źródeł kryzysu, jaki go trawi. W pasji oczyszczania jego życia z nieprawości wypowiadają morze słów żywcem wziętych z licznych w dziejach Kościoła schizm i herezji. Rzucają je w świat bez jakiejkolwiek refleksji, czy za ich pomocą odzwierciedlają rzeczywistość, czy też przyczyniają się jedynie do zgorszenia maluczkich. Piszę o tym, ponieważ trudno nie kibicować dążeniu do wprowadzania elementarnych zasad uczciwości i przyzwoitości do polskiego życia społecznego, którego jednym z najważniejszych podmiotów jest Kościół katolicki. Bez ciągłego sporu o wartości podstawowe demokracji polskiej grozi skarlenie i uwiąd. Dlatego tak ważne jest, by w tej sprawie toczyć debatę do rzeczy. Polski Kościół stoi sam na sam ze swoimi problemami. Nie zagraża mu ledwie dysząca lewica, zgłaszająca w geście rozpaczy absurdalny wniosek o wypowiedzenie konkordatu. Żadnego niebezpieczeństwa nie stanowi też władza państwowa, w której za sprawy wyznaniowe odpowiadają konserwatywni katolicy. Na horyzoncie nie majaczy też sekularyzacja, bo w sprawach światopoglądowych Polsce bliżej jest do religijnej Ameryki niż do laickiej Francji. Jeśli coś zagraża Kościołowi, to sytuacja, jaka powstała na linii Episkopat - katoliccy intelektualiści. Napięcia pomiędzy nimi zaczynają przypominać stan opisany w klasycznej definicji przedrewolucyjnego wrzenia - góra już nie może rządzić po staremu, a doły nie chcą dłużej akceptować swego położenia. Episkopat pręży muskuły, chcąc udowodnić, że ster rządów w Kościele dzierży niepodzielnie i twardą ręką. Nikt poza nim nie ma prawa decydować w sprawach kadrowych, moralnych i teologicznych. Biskupi pragną pokazać, że wyciągnęli właściwe wnioski z wpadki, do jakiej dopuścili w styczniu 2007 r., i że więcej nie powtórzą swoich błędów. Jednak powrotu do przeszłości już nie ma. Świeccy i wielu duchownych poczuli swą moc i nie pozwolą się zamknąć w kruchcie. Będą dyskutować, komentować i otwarcie mówić, co im się nie podoba w Kościele. Również który biskup im się nie podoba i dlaczego. Oświadczeniami się tego nie zmieni. Potrzebne są dobry przykład i rozmowa, a nie bicie pięścią w stół i ogłaszanie mocą urzędu, za kim stoi prawo i Stolica Apostolska. Katolicy świeccy są pewni swoich racji. Sprawa abp. Juliusza Paetza, przypadek abp. Wielgusa oraz problem ukrywania pedofilii w diecezji szczecińskiej wykazały, że bez ich głosu Kościół nie radzi sobie z wymogiem zaprowadzenia elementarnego ładu moralnego we własnych szeregach. Dlatego czują siłę proroków Starego Testamentu, gotowi wypalić zło rozgrzanym do czerwoności żelazem. Są także inteligentni i sprawnie poruszają się w świecie mediów. Bez kompleksów stają więc do wyścigów z hierarchią o lepsze odczytywanie znaków czasu. W sporze, którego jesteśmy świadkami, wykuwa się przyszłość katolicyzmu polskiego. W tej batalii linia demarkacyjna nie oddziela już, jak w latach 90., Kościoła "otwartego" i "zamkniętego". Dziś spór prowadzą ze sobą Kościół hierarchiczny i ten mówiący, że "świeccy są również Kościołem". Dla katolicyzmu polskiego to przewrót wręcz kopernikański. Z tej konfrontacji może zrodzić się dobro. Warunkiem jest powściągliwość obu stron. Biskupi powinni uznać, że również świeccy mają prawo głosu w Kościele. Intelektualiści katoliccy pomogą zaś swojej wspólnocie, jeśli powściągną emocje i będą używać języka adekwatnego do sytuacji. Państwo na tym jedynie skorzysta, bo nie będzie wciągane do gry wewnątrz Kościoła.