Sojusz Watykanu z Teksasem

Rzeczpospolita/Tomasz P. Terlikowski/a.

publikacja 21.04.2008 18:22

Mimo wszystkich różnic obaj, papież i prezydent USA, działają na rzecz budowy cywilizacji życia, w której każde dziecko będzie mogło przyjść na świat - pisze publicysta Rzeczpospolitej Tomasz P. Terlikowski.

Dalej czytamy: Posługując się terminologią muzyczną, tak bliską papieżowi, który w wolnych chwilach gra na fortepianie, można powiedzieć, że w Stanach Zjednoczonych Benedykt XVI odegrał wielką symfonię. Występując jako mistrz, nauczyciel, prorok, ale i duszpasterz, przypominał Amerykanom o ich szczególnej, przewidywanej przez ojców założycieli, misji, ale też wskazał, co może jej zagrażać. Istotną częścią tej wizyty było również wezwanie do chrześcijańskiego radykalizmu, który nie obawia się trudnych decyzji i profetycznych gestów. U podstaw tych słów leżało przekonanie, że jedyną nadzieją dla cywilizacji zachodniej jest powrót do korzeni. I nie chodzi tylko o chrześcijaństwo, ale także o grecką tradycję filozoficzną, która od czasów Sokratesa odrzuca relatywizm. Tylko przyjęcie istnienia obiektywnej prawdy o człowieku prowadzi do stworzenia praw, które – jak podkreślał Benedykt XVI – nie będą przymusem i dyktatem demokratycznej większości. Dlatego w kazaniach papieskich wyraźnie słychać było „nie” dla współczesnego sekularyzmu, relatywizmu i państwowego laicyzmu, który wymaga od wierzących pozostawienia religii poza sferą działalności publicznej, a także apel do Amerykanów, by pozostali wierni własnej tradycji, która stawia religię w centrum zbiorowej tożsamości. – Świat potrzebuje świadectwa – mówił Benedykt XVI w homilii wygłoszonej na stadionie Nationals Park w Waszyngtonie. Świadectwo to zakorzenione jest w tradycji Stanów Zjednoczonych. – Ameryka jest ziemią wielkiej wiary, a jej mieszkańcy, ufając Bogu, nigdy nie wahali się wnosić zakorzenionych biblijnie argumentów moralnych do debaty publicznej – chwalił Amerykanów papież. I trudno nie dostrzec, że w ten sposób wpisywał się w wojnę o duszę Ameryki, zwaną często wojną kultur, w której naprzeciw siebie stoją, jak to określa Gertrude Himmelfarb, „dwa narody”. Jeden wierzący, tradycyjny, przywiązany do wartości amerykańskiej religii obywatelskiej, która choć nie odwołuje się wprost do Chrystusa, jest w istocie niekonfesyjną wersją protestantyzmu. Drugi zaś naród to mniejszościowa wciąż grupa zwolenników radykalnej laicyzacji i sekularyzacji, dla których wiara jawi się jako zagrożenie ludzkich wolności. Papież głoszący prymat wiary, podkreślający, że jedynie ona może się stać gwarantem poznania i przyjęcia prawdy, opowiedział się po stronie tego pierwszego narodu. Dlatego nie powinno być zaskoczeniem, że prezydent George W. Bush, podkreślający swoje osobiste nawrócenie i deklarujący, że największym myślicielem ludzkości jest dla niego Jezus Chrystus, tak ciepło przyjmował papieża.

Nie jest także czystą dyplomatyczną kurtuazją fakt, że Benedykt XVI oględnie mówił o tym, co dzieli administrację Busha i Stolicę Apostolską. Wojna w Iraku, metody walki z terroryzmem czy nawet krytykowany przez Watykan amerykański unilateralizm pozostają wtórne wobec o wiele istotniejszego konfliktu, jaki się toczy między wojującym sekularyzmem a ludźmi (różnie) wierzącymi. A w tej kwestii Bush i Benedykt XVI pozostają sojusznikami. Papieżowi zaś bliżej jest do tradycji amerykańskiego powiązania religii i państwa (przy zachowaniu „muru” oddzielającego obie te sfery) niż do modelu francuskiego, który staje się dziś obowiązujący w Unii Europejskiej. Spotkanie papieża z prezydentem można interpretować również w duchu ekumenicznym, jako spotkanie symbolicznych postaci dla dwóch tradycji chrześcijańskich, od wieków sobie nieprzychylnych: katolicyzmu i protestanckiego ewangelizmu. „Watykan i zachodni Teksas”, by posłużyć się określeniem Richa Lowry’ego, felietonisty „National Review”, spotkały się we wspólnym sprzeciwie wobec „dyktatury relatywizmu”. I mimo wszystkich różnic wspólnie działają na rzecz jej przezwyciężenia i budowy cywilizacji życia, w której każde dziecko będzie mogło przyjść na świat (jak wielokrotnie deklarował George Bush). Taki cel dialogu ekumenicznego jest bliski także Benedyktowi XVI. Podczas spotkania międzyreligijnego w Waszyngtonie papież podkreślał, że dialog ma służyć społeczeństwu. – Dając świadectwo o tych prawdach moralnych, które są wspólne wszystkim mężczyznom i kobietom dobrej woli, grupy religijne wpływają korzystnie na kulturę w jej szerokim znaczeniu oraz pobudzają otoczenie, współpracowników i współobywateli do jednoczenia się w działaniach na rzecz umacniania więzów solidarności. Mówiąc słowami Franklina Delano Roosevelta, „niczego większego nie będzie mogła uzyskać nasza ziemia dzisiaj od odrodzenia ducha wiary” – mówił papież i dodawał, że bez odpowiedzi na pytania o przeznaczenie człowieka, o życie po śmierci, nie można zbudować trwałego pokoju. Tak sformułowany cel dialogu nie oznacza jednak przyjęcia jakiejś czysto utylitarnej koncepcji religijności, której istotą stałaby się praktyka życia społecznego. U podstaw bowiem każdego dialogu powinno leżeć poszukiwanie prawdy. Chrześcijaństwo, o czym przypominał Benedykt XVI podczas spotkania ekumenicznego w Nowym Jorku, nie może być traktowane jako sprawa subiektywnej oceny własnego sumienia, ale musi się zakorzeniać w „normatywnym nauczaniu apostolskim”. Tylko w nim odnajdywana i przez Kościół katolicki głoszona prawda może odpowiedzieć na wyzwania stojące przed współczesnym światem. Dlatego zadaniem (nie tylko) amerykańskich katolików musi być wytrwałe świadczenie o prawdziwości ewangelii. To zaś będzie możliwe tylko wtedy, gdy się odrzuci ducha relatywizmu, który prowadzi do prywatyzacji religijności i tworzenia sobie własnych jej wersji. Odrzucenie to wymaga odwagi i radykalizmu, którego przykład dał sam Benedykt XVI. Spotkanie z ofiarami molestowania trzeba bowiem odczytywać nie tylko jako gest odnoszący się do nich samych, ale także jako jasne pokazanie, że „tylko prawda może wyzwolić”. I to jest główne przesłanie papieskiej pątniczej symfonii w USA.