Diabelskie prezenty dla biskupów

Rzeczpospolita/Piotr Semka/a.

publikacja 14.05.2008 17:29

Przebieg sprawy biskupa Meringa pokazuje, że wewnątrzkościelna lustracja hierarchów jest działaniem pro forma. Wszelkie wątpliwości rozstrzygane są na korzyść członków episkopatu, których SB uznała za TW - pisze publicysta Rzeczpospolitej Piotr Semka.

Dalej w tekście publicysty Rzeczpospolitej czytamy: Ujawnione niedawno przez Rzeczpospolitą akta biskupa Wiesława Meringa (7.05.2008) potwierdzają, że peerelowskie służby rezygnowały z wymogu składania podpisu przez kapłanów. Wtedy wydawało się, że tamte działania SB są jedynie sztuczką pomocną w zakłamywaniu sumień księży wciąganych w nieczystą grę. Ale okazuje się, że ten diabelski podarek odgrywa ważną rolę także i dziś – ułatwia dawnym tajnym współpracownikom w sutannach ucieczkę od moralnej oceny ich czynów. Brak podpisu jest uznawany przez wielu ludzi Kościoła za dowód, że żadnej nagannej współpracy nie było. Sztuczka funkcjonariuszy SB wydaje dziś wyjątkowo zatrute owoce. Dobrą ilustracją do pytań o ocenę „współpracy bez podpisu” jest przypadek bp. Meringa. W dokumentach SB na jego temat zachowały się zapisy, że duchowny został pouczony o haśle i odzewie operacyjnym dla rozpoznania agenta SB oraz znaku rozpoznawczym, o potajemnych spotkaniach z agentami służb PRL i przeprowadzeniu przez esbeków specjalnego szkolenia. Zanotowano, jakimi prezentami obdarowano księdza przy okazji jego spotkań z SB. Po publikacji artykułu w naszej gazecie dziennikarze TVN przedstawili kopię pokwitowań pieniężnych, jakie esbecy wystawiali obecnemu biskupowi włocławskiemu. Jakie wnioski płyną z tych śladów? Ocenianie postawy duszpasterza diecezji włocławskiej nie przychodzi mi łatwo. Ale też nie sposób udawać, że z zapisów tych nie wynika zupełnie nic. Hierarcha twierdzi, że jego kontakty z SB dotyczyły tylko kwestii paszportowych, że żadnych prezentów nie brał i że o kontaktach z SB sumiennie powiadamiał swojego kościelnego zwierzchnika. Ponieważ jednak wspominany biskup nie żyje, nie da się zweryfikować tej linii obrony. Trudno też nie zauważyć, że na konferencji prasowej biskup Mering ujawnił, iż od dawna znał akta na swój temat. Dlaczego zatem przed publikacją Rzeczpospolitej nie odniósł się do wątpliwości, jakie pojawiają się przy lekturze akt na jego temat? Zarówno bp Wiktor Skworc, jak i abp Józef Michalik zdecydowali się na publiczne wyjaśnienia, gdy tylko się dowiedzieli, że SB uznało ich za TW. Bp Mering postąpił inaczej. Unikał niewygodnego tematu aż do momentu publikacji tekstu w Rzeczpospolitej. Na uwagę zwracają też niezwykle przemyślane tłumaczenia biskupa włocławskiego. Powraca w nich zdanie: „pokażcie mi mój podpis, to wrócę do sprawy”. Powiem wprost – sprawia to wrażenie, jakby hierarcha wiedział, że takiego podpisu nie ma, bo go nie wymagano. Upewnił się o tym, gdy po latach zapoznał się z aktami, i teraz na tym fakcie buduje swoją linię obrony.

Przy okazji nie sposób nie zastanowić się nad rzetelnością procesu lustracji bp. Meringa przez komisję kościelną. Akta ludzi Kościoła są dostępne i media mają prawo się z nimi zapoznawać. Dziennikarze sięgają przecież również po teczki pisarzy, publicystów oraz ludzi innych profesji i konfrontują ich zawartość z deklaracjami bohaterów. Tak też postąpiła Rzeczpospolita w sprawie bp. Meringa. Akta z IPN zostały skonfrontowane z deklaracjami kościelnej komisji lustracyjnej, która ogłosiła, że zgodnie z jej wiedzą nikt z obecnych biskupów – poza ujawnionymi wcześniej przypadkami – nie był świadomym i dobrowolnym współpracownikiem SB. Tymczasem z lektury akt biskupa Meringa wynika, że kapłan powinien mieć świadomość, iż jest traktowany jako tajny współpracownik. Opinię tę potwierdził znany historyk Jan Żaryn, jeden z czołowych badaczy IPN, którego nie sposób posądzać o niechętny stosunek do Kościoła. Warto się zastanowić, co się stanie, jeśli z publikacji kolejnych teczek kapłanów będzie wynikać, że ich zawartość rozmija się z deklaracjami kościelnej komisji lustracyjnej? Czy nie obniży to rangi lustracji w episkopacie? Już można zresztą zaobserwować mniejsze zainteresowanie rozliczeniem przeszłości wśród ludzi Kościoła. Gdy lustracja w episkopacie toczy się pro forma, wtedy istotnie odsunięcie abp. Stanisława Wielgusa może się jawić jako kara wyjątkowa. Między sprawą abp. Wielgusa i bp. Meringa jest jednak podstawowa różnica. W tym pierwszym wypadku Kościół odważnie stawił czoła grzechom przeszłości, teraz zaś uznał, że problemu nie ma. Episkopat w żaden sposób nie odniósł się do publikacji Rzeczpospolitej. Kościół uważa, że prowadzona przezeń autolustracja odpowiada na wszystkie pytania. A gdy ujawnione akta świadczą o czymś innym? Wtedy biskupi mogą liczyć na kolejny podarek. Niedawno otrzymali go od Gazety Wyborczej, która piórem Mirosława Czecha wzięła biskupów w obronę, pouczając, dlaczego nie należy konfrontować dokumentów z IPN z deklaracjami komisji lustracyjnej. Można oczywiście przyjmować tego rodzaju hołdy od Gazety, ale czy zmieni się przez to wymowa dokumentów? W PRL Kościół był najbardziej prześladowaną instytucją. I wielu księży wyszło z tej próby zwycięsko. Ale z drugiej strony poczucie bycia ofiarą przysłoniło wielu biskupom pytania o konsekwencje ich czynów – nawet tych, które miały wyprowadzić esbeckiego diabła w pole. Bo diabeł często bywał mądrzejszy. A dziś być może szydzi z tych hierarchów, którzy gubią się w tłumaczeniach, jak bardzo zawsze byli bezgrzeszni. Zza kunsztownych wyjaśnień zbyt często wyziera samooszukiwanie. Księża i wierni pytają często, dlaczego dziennikarze skupiają się akurat na lustracji w Kościele, mniej interesując się agentami ze świata mediów czy polityki. Tyle że pytanie o fenomen esbeckich uwiedzeń dla hierarchów wciąż powinno być ważne. W dziejach Kościoła biskupi zyskiwali szacunek zawsze wtedy, gdy od siebie wymagali więcej niż od innych. Gdy obniżali sobie poprzeczkę – ich duchowa siła słabła. Ilu członków polskiego episkopatu nurtują jeszcze pytania o grzechy z przeszłości?