Dezubekizacja sumień

Gazeta Wyborcza/abp Józef Życiński/a.

publikacja 06.06.2008 16:36

Wielkiej ostrożności trzeba przy interpretowaniu esbeckich raportów, jeśli nie chce się równać do poziomu intelektualnego ich autorów. Trzeba wyzbyć się prostych, czarno-białych schematów, aby ukazać złożoną prawdę o tamtym okresie - napisał w Gazecie Wyborczej abp Józef Życiński.

Gdyby pół wieku temu ktoś zaproponował, aby postawę Ingardena czy Tatarkiewicza wobec stalinizmu oceniać głównie na podstawie ubeckich raportów z teczek, które zakładano cenionym intelektualistom, uznalibyśmy, iż propozycja taka urąga poczuciu honoru, powagi i elementarnej odpowiedzialności za słowo. Tymczasem w obecnych ostrych polemikach wiele środowisk broni stanowiska, w którym podstawę ważnych ocen i wartościowań ma stanowić opinia wyrażona w ramach obowiązków służbowych przez funkcjonariusza wiadomego resortu. Jako wyraz kulturowych meandrów doświadczanych przez nasze pokolenie pojawia się nowa zasada: Ubek locutus, causa finita. Można oczywiście tłumaczyć, że każde środowisko wybiera autorytety historyczne stosowne do bliskich sobie formatów. Czy jednak dezubekizacja myślenia i wnikliwy rachunek sumień nie są bezwzględnie konieczne, jeśli chcemy wyzwolić się ze schorzeń odziedziczonych po PRL? Zamiast troszczyć się o wrażliwość sumień, łatwiej jest powtarzać mantrę, która każe traktować jako prawdę wszelkie zapiski funkcjonariuszy SB. "Esbecy nie mieli bowiem powodów, by okłamywać samych siebie lub system, który tworzyli. Dlatego też w dokumentach dotyczących ich pracy operacyjnej podawali jedynie prawdziwe informacje". Jeśli ktoś odczytywał będzie po latach podobne mantry z początku trzeciego tysiąclecia, będzie wiedział, że jedyną grupę pracowników prawdomównych, odpowiedzialnych i na swój sposób uczciwych stanowili w PRL funkcjonariusze SB. Prostota tego obrazu zostaje jednak podważona w wyniku konfrontacji choćby z treścią niektórych dokumentów ocalałych w IPN. W materiałach opublikowanych przez IPN w Rzeszowie w 2007 r. ("Aparat represji w Polsce Ludowej 1944-1989") znajdują się opracowane przez Pawła Skubisza ważne informacje dotyczące fałszowania pokwitowań i defraudacji funduszu operacyjnego przez kapitana Jana Barana - zastępcy komendanta powiatowego SB w Kamieniu Pomorskim. W jego "Oświadczeniu" czytamy: "Przewinienie moje polega na tym, że może za wiele wydawałem na cele konsumpcyjne, szczególnie alkohol wysokogatunkowy"; jako jedną z przyczyn zaistniałej sytuacji wymienia "brak kontroli wydatkowania funduszu". Brak ten posunięty był do tego stopnia, że w latach 1966-69 do jednej tylko teczki TW "Jaga" kapitan Baran dołączył 16 sfałszowanych potwierdzeń wypłaty na łączną sumę 7600 zł. W raporcie z postępowania dyscyplinarnego jego przełożony mjr Zdzisław Józefkowicz stwierdza, iż kpt Baran "systematycznie podrabiał pokwitowania tajnych współpracowników, przywłaszczając sobie pieniądze, które rzekomo wypłacał agenturze. Fałszowane natomiast pokwitowania formalnie rozliczał zgodnie z obowiązującymi w tym względzie przepisami".

Ten sam styl nadużyć praktykował kpt Baran także w odniesieniu do tajnych współpracowników: "Stolarski", "Tadeusz", "Ryś", "Ber", "Zagórski" i "Twardy". Podsumowując jego tłumaczenia, mjr Józefkowicz pisał językiem, którego nie powstydziłby się dobry wojak Szwejk: "Ten sposób tłumaczenia nie ma logicznego uzasadnienia, bowiem sytuacja operacyjna w Kamieniu nie wymagała przepijania z agenturą tak wysokich kwot pieniężnych [...] Z tych względów został przeniesiony na niższe stanowisko" - komendanta Granicznego Punktu Kontrolnego w Dziwnowie. Sam winowajca podkreślał w swym oświadczeniu: "Ja z tej gotówki w zasadzie nic nie miałem"; stwierdzał, że jest mu niezmiernie przykro, gdyż poderwał opinię "organom SB" i zapewniał, że mimo nadszarpniętego zdrowia postara się zrehabilitować na każdym odcinku pracy, gdzie pośle go kierownictwo SB. Dopiero kontrola przeprowadzona 3 kwietnia 1970 r. pozwoliła ustalić, iż kapitan Baran fałszował nie tylko podpisy pod pokwitowaniami odbioru pieniędzy. „W teczce TW [Tadeusz] znajduje się osiem pokwitowań z 1969 r. każde na sumę 500 zł każde z podpisem »Tadeusz « (o tym, że jego ps. jest „Tadeusz”, TW dowiedział się w miesiącu lutym 1970 r.)”.(...) „Analiza teczki pracy TW ps. »Tadeusz « wykazała, że szereg doniesień jest osobiście napisanych przez kpt. J. Barana i podpisanych ps. »Tadeusz «. Podobnie przedstawia się sprawa z TW [ps.] »Andrzej «, który na kontrolnym spotkaniu oświadczył, że za okres współpracy nie przekazywał pisemnych informacji pracownikom Służby Bezpieczeństwa. W teczce pracy TW znajdują się doniesienia pisane i podpisywane ps. »Andrzej «”. Powstaje pytanie: jeśli fałszywe raporty z podpisem można było włączyć do teczki "Andrzeja", dlaczego nie można ich było dodać do teczki Lecha Wałęsy? Trudno uwierzyć, że Kamień Pomorski stanowił absolutny wyjątek na mapie operacyjnych działań SB. Podobne informacje ukazują bezpodstawność opinii o tym, iż znajdująca się w dokumentacji data werbunku musi mieć rzeczywisty związek z faktami, które zostały uwiarygodnione wpisem o poinformowaniu zainteresowanego. Paweł Skubisz, opisując casus Barana, wprowadza wprawdzie komentarz o nadzwyczajnej czujności jego przełożonych i zastosowanych konsekwencjach dyscyplinarnych. Pomija jednak, iż Baran pracował w UB od 1955 r., a jeszcze w opinii służbowej z 25 IX 1965 r. był chwalony jako pracownik obowiązkowy, zdyscyplinowany i samodzielny. Kiedy nie dało się już ukryć popełnionych przez niego przestępstw, jako istotny czynnik uwzględniano nie same fałszerstwa, lecz krytyczne opinie o funkcjonariuszu wyrażone m.in. przez I sekretarza PZPR KP MO oraz sekretarza propagandy w KP MO.

Świadectwem wymagań moralnych stawianych oficerom SB pozostaje opinia służbowa płk Romualda Głowackiego. Pisze on o swym współtowarzyszu: "Na skutek zbyt częstego picia alkoholu nadal tak wysokiej funkcji kierowniczej pełnić nie może". Oprócz funkcjonariuszy pełniących wysokie funkcje kierownicze SB potrzebowała jednak także niższych oficerów, którym - jak to wynika z kontekstu - stawiano znacznie mniej radykalne wymagania. O tym, że casus Barana nie jest odosobniony, świadczy wiele podobnych przykładów. Wspomnę choćby badany przez lubelską komisję historyczną biogram kapitana Jerzego Jana Jakobsche. Od 1962 r. pracował on w Lublinie w IV Wydziale SB kolejno jako oficer operacyjny, inspektor, a od 1972 r. jako kierownik grupy wydziału, która zajmowała się Katolickim Uniwersytetem Lubelskim i organizacjami katolickimi. W marcu 1974 r. w swym sprawozdaniu informował, iż prowadzi ośmiu TW. Z piątką z nich nie spotkał się jednak ani raz w roku 1973 i 1974. Pracował więc w istocie z trzema, a pozostali podnosili sprawozdawczość. Odkrycie to ułatwił mjr Tadeusz Hawrot, wprowadzając adnotację, iż jego podwładny "nie wykonał zalecenia stworzenia planów pracy i charakterystyk TW". Najprościej było unikać podobnych adnotacji, kreując fikcyjne plany pracy dotyczące współdziałania osób, nawet - jak to dziś już wiadomo - gdy te nigdy nie spotkały się ze sobą. Mnożenie podobnych przykładów jest bezcelowe od czasu głośnej sprawy Andrzeja Przewoźnika, którego kandydaturę na prezesa IPN utrącono posądzeniami o agenturalną przeszłość. W jego dramacie istotną rolę odegrały zeznania sądowe kaprala Pawła Kosiby z Wydziału IV WUSW w Krakowie. W oświadczeniu sporządzonym w końcu 1990 r. Kosiba utrzymywał najpierw, iż w okresie zaledwie kilkunastomiesięcznej pracy w Wydziale IV prowadził pracę operacyjną z czwórką TW. Byli to "Nobil", "Chart", "Anna" i "Łukasz" - czyli Andrzej Przewoźnik. 15 lat później, gdy jego wypowiedzi skonfrontowano z zeznaniami innych pracowników tegoż Wydziału, Kosiba drastycznie obniżył statystykę swych osiągnięć zawodowych i przyznał, że prowadził tylko jednego TW oraz że nie był nim Andrzej Przewoźnik. Ostatecznie sędziowie V Wydziału Lustracyjnego Sądu Apelacyjnego w Warszawie w orzeczeniu z 29 listopada 2005 r. stwierdzili, iż wcześniejsze oświadczenia, w których Kosiba przedstawiał Przewoźnika jako TW, "nie polegają na prawdzie, a zostały sporządzone wyłącznie dlatego, aby ich autor osiągnął w tamtym okresie prywatne, wymierne korzyści". Major Józefkowicz mógłby dodać przy tej opinii: "Osiągnął zgodnie z obowiązującymi przepisami". Sygnalizowane przykłady świadczą, jak wielkiej ostrożności trzeba przy interpretowaniu esbeckich raportów, jeśli nie chce się równać do poziomu intelektualnego ich autorów. Trzeba wyzbyć się prostych, czarno-białych schematów, aby ukazać złożoną prawdę o tamtym okresie. Łatwiej jest demonstrować styl Katona niż wrażliwość sumienia. Tymczasem szacunek dla prawdy trzeba łączyć z szacunkiem dla człowieka. Niestety, w ostatnich polskich dyskusjach widać źle ukrywane pragnienie, by za wszelką cenę dołożyć pomówionemu i wykazać, że najnowszą historię Polski tworzyli głównie agenci.

Ze zdumieniem odczytuję tekst, którego autorzy nie usiłują nawet ukrywać, że ich zadaniem jest wykazanie, iż wbrew decyzji sądu ks. Władysław Wołoszyn był tajnym współpracownikiem. Jeździłem wielokrotnie z wykładami do Torunia, gdy ośrodkiem akademickim u jezuitów kierował ks. Władysław. Widziałem wzorcową współpracę ośrodka z uniwersytetem, słuchałem studentów opowiadających o licznych prowokacjach podejmowanych przez SB. W opinii dzisiejszych felietonistów ani uniwersytet nic nie znaczy, ani Kościół, ani sąd, który badał sprawę. Liczy się tylko zapis w księdze rejestracji uczyniony ręką funkcjonariusza, który niczym młody kapitan Baran potrzebował dobrych statystyk do przyszłych awansów. Niektórym komentarzom pretendującym do świadectwa wyzwalającej prawdy można przypisywać wiele cech, z wyjątkiem troski o prawdę. Dla przykładu, na łamach kilku czasopism pojawił się w tym samym czasie postulat, aby wreszcie ujawnić prawdę o "Historyku" i skończyć z mitem fałszywych autorytetów. Rozmawiałem z wieloma badaczami, którzy mieli dostęp do teczek "Historyka". Nigdy nie spotkali oni w raportach zdania, za które "Historyk" musiałby się wstydzić. Postulaty felietonistów są więc zwykłą insynuacją, która ma sugerować, iż istnieją jakieś tajemne materiały, o których nie wie nikt inny z wyjątkiem autora pomówień. "Historyk" jest twardy i przeżyje to, podobnie jak przeżył rany odniesione w Powstaniu Warszawskim. Nie wszyscy jednak potrafią w jego stylu znosić nagonkę. Jeden z członków lubelskiej komisji historycznej wyznał mi, że była dla niego szokiem reakcja sędziwego księdza profesora, którego poinformował, że został zarejestrowany jako TW, i którego uspokajał, że z samej rejestracji nic nie wynika. Znany z delikatności ksiądz profesor najpierw się rozpłakał, potem trafił do lekarza z arytmią serca, do dziś nie może znaleźć utraconego spokoju. Zaskoczyło to mojego rozmówcę przyzwyczajonego profesjonalnie do długich zestawów pseudonimów rejestracyjnych, które wyrażały wyłącznie radosną twórczość esbeków. Długo nie mógł pojąć, iż ktoś może reagować tak wielkim bólem na pozostałości absurdów PRL. Problem w tym, iż niektórzy próbują budować na tych właśnie absurdach najnowszą historię Rzeczypospolitej. Jednak historii nie da się budować przeciw nurtowi sumień. Zbudowane z lekceważeniem sumień interpretacje okażą się nadzwyczaj nietrwałe. Iluzje prysną szybko, wspierających je twórców historia dołączy zaś do grona takich intelektualistów, jak Jarosław Ładosz, Bożena Krzywobłocka czy Norbert Michta, wspieranych w dni wichru od polskiego morza w latach 1980-81 autorytetem wpływowych towarzyszy z Komitetu Centralnego. Nie wiem, czy ktokolwiek z ich kuzynów lub studentów odczytuje po latach te nazwiska z dumą, ciesząc się, że ciocia czy rektor byli tak zdolni, że potrafili udowodnić absolutnie wszystko. Czasem nadzwyczajne talenty dowodowe są jedynie następstwem lekceważenia zasady niesprzeczności oraz zwyczajnego zaniku wrażliwości sumień poddanych procesowi głębokiej ubekizacji.