Niemcy nie zagranica

Jacek Dziedzina

GN 01/2014 |

publikacja 02.01.2014 00:15

Przyjdą Niemcy i wykupią polską ziemię – straszyliśmy się nawzajem przed wejściem do Unii. Okazuje się, że to Polacy masowo wykupują niemiecką ziemię i opuszczone domy tuż za Odrą. Przywracają do życia miejsca, które dla Niemców były już nie do życia.

Niemiecki Rosow staje się dla Polaków przedmieściem Szczecina. Na zdjęciu stara gospoda, w której polski ksiądz urządza miejsce na szkołę biblijną Roman Koszowski /GN Niemiecki Rosow staje się dla Polaków przedmieściem Szczecina. Na zdjęciu stara gospoda, w której polski ksiądz urządza miejsce na szkołę biblijną

Wschodnie kresy dawnej NRD. Dla Niemców to koniec świata. Zwłaszcza dla młodych. Kto mógł, wyjechał do zachodnich landów. Albo do Szwecji, Holandii czy Stanów. Zostali starsi i tzw. socjal, czyli żyjące wyłącznie z zasiłków osoby bezrobotne, zamieszkujące opuszczone domy. Gdy umierają – domy zostają już zupełnie puste. Puste zostają też stare kuźnie, gospody, pałacyki. I właśnie w tę pustą przestrzeń wchodzą Polacy.

Roaming niepotrzebny

Najczęściej to osoby pracujące w Szczecinie lub równie blisko granicy. Przyciągają ich nieporównywalnie niższe ceny mieszkań i domów, na które w Polsce nie byłoby ich stać. Opuszczone mieszkania, domy, kuźnie, gospody, a nawet pałacyki można znaleźć w atrakcyjnych ofertach biur nieruchomości, które w 2013 r. zwiększyły swoje obroty. Nowi mieszkańcy pracują nadal w Polsce, a do centrum Szczecina dojeżdżają z niemieckiego Rosowa szybciej niż mieszańcy niejednej podszczecińskiej dzielnicy. Zaniedbane budynki zamieniają w ładne domy. Ich dzieci chodzą już najczęściej do niemieckich szkół – dzięki czemu nauczyciele mają pracę w wyludnionych miejscowościach. Inni przenoszą tutaj również swoją aktywność zawodową i w Niemczech zakładają firmy. Bezrobotny teren nagle staje się rozkręcającym się rynkiem pracy. Są też i tacy, którzy przyjechali tu tylko po „socjal” – z zasiłków na dzieci da się jakoś przeżyć. Są wreszcie ci, którzy szukali taniego lokum pod działalność naukową, a stali się… misjonarzami. Bo to jedyne miejsce na świecie, gdzie prawie nikt w nic nie wierzy. I nie jest to nawet ateizm, który też jest jakimś wyborem religijnym. To absolutnie wyjałowiona z wszelkich duchowych odniesień pustynia. I nagle mała parafia w Gartz rozrasta się o połowę – jedyny taki przypadek w całych Niemczech. A do I Komunii św. w Schwedt przystępuje aż 18 dzieci – najwięcej od 30 lat. W szkole nagle ktoś upomina się o gwarantowane prawem lekcje religii. Skutecznie. Okazuje się, że opuszczone w ciągu 20 lat przez 2 mln Niemców tereny nie są skazane na wymarcie. Dzięki Polakom, którzy za granicą czują się jak u siebie. Zresztą, za jaką granicą – przecież w Rosowie nawet roaming nie jest potrzebny, bo telefony łapią polskie sieci. W gminie Gartz, obejmującej 4 miejscowości, co 12 mieszkaniec jest Polakiem.

Polacy aktywniejsi

W Szczecinie za 2-pokojowe mieszkanie o powierzchni 60 mkw. trzeba zapłacić – w przeliczeniu – 80 tys. euro. Wystarczy jednak 20 minut drogi i po drugiej strony Odry, w malutkim Rosowie w takiej cenie można kupić dom o powierzchni 300 mkw., spory kawał ziemi i właściwie od razu się wprowadzić. Za 20–30 tys. euro można kupić domy do remontu. Działki mają co najmniej 1000 mkw., a najczęściej 2000 mkw. i więcej. Mieszkania 2-pokojowe można kupić już od 8–10 tys. euro w stanie do remontu. Cena nieosiągalna po polskiej stronie granicy. – Przyciąga różnica w cenie, ale też inna polityka rodzinna w Niemczech: jeśli ktoś w Polsce ma dwoje dzieci i chciałby kupić mieszkanie na kredyt, to ma z tym problem. Jeśli ktoś mieszka na terenie Niemiec, bez względu na dochody, otrzymuje dodatek na dzieci – 184 euro na każde uczące się dziecko do 25. roku życia. Jeśli ktoś weźmie tutaj kredyt, to te dopłaty spłacają mu praktycznie koszty kredytu – mówi Radosław Popiela, właściciel jednego z biur nieruchomości w Niemczech. Były dwie fale odpływu tutejszej ludności. Pierwsza po wojnie, kiedy powstawała NRD – w południe propaganda sowiecka ogłosiła, że kto chce, do północy może wyjechać. I wyjechali wszyscy bauerzy (niem. gospodarze). W Rosowie było 50 bauerów, zostało trzech. Między innymi została rodzina dzisiejszego burmistrza Karla Laua. Sąsiadka wyjechała z mężem i wróciła po 1990 r. Reszta wyjechała, zostawiając ziemię, którą przejęły LPG (odpowiedniki naszych PGR). Po 1990 r. część tych starszych już osób wróciła, żeby odzyskać domy. Natomiast druga fala odpływu to młodzi, którzy wyjechali stąd już po zburzeniu muru berlińskiego. Zanim Polacy zaczęli tu przyjeżdżać, gminy w pobliskich miasteczkach wyburzały całe bloki z mieszkaniami o bardzo dobrym standardzie, bo stały one zupełnie puste. Teraz to się zmieniło, bo w blokach są ludzie. Wcześniej Niemcy zamykali szkoły i przedszkola. Teraz okazuje się, że przedszkola się rozbudowują, w szkołach jest coraz więcej dzieci, nauczyciele mają pracę. Polacy wiele rzeczy robią sami, ale wielu nie mogą wykonać sami ze względu na przepisy: na przykład przyłącza energetyczne, wodne, to wszystko muszą robić niemieckie firmy, jest więc więcej pracy dla nich. Niemcy zauważyli, że im się obecność Polaków po prostu opłaca. – Oni widzą, że Polacy są szansą dla nich – mówi Radek Popiela.

– Niemcy wschodni zrobili sobie krzywdę wysokim socjalem, bo część osób, która tutaj pozostała, w dużej części utrzymuje się z zasiłków. Są one na tyle wysokie, że pozwalają spokojnie żyć. Nie opłaca się więc podejmować pracy. Jeśli rodzina dostaje 1500 euro miesięcznie, to jest to wystarczająco dużo, by nic nie robić. Jeśli pójdą do pracy, na początek nie dostaną wiele więcej, bo tu są inne stawki niż w Niemczech Zachodnich. Natomiast Polacy są w innej sytuacji, nie wszystkie zasiłki im przysługują, więc są bardziej aktywni i podejmą pracę nawet za 1500 euro. To widać po statystykach. Więcej firm na tych terenach zakładają Polacy niż Niemcy. Jest jedna firma doradców podatkowych, która obsługuje ponad 200 firm założonych tutaj przez Polaków. Polakom się chce, szukają, a jak jeden biznes nie wyjdzie, to zaczynają drugi – dodaje.

Szkoła niemiecko-polska

Szkoły w przygranicznych miejscowościach stały się de facto niemiecko-polskie, bo w klasach 30–50 proc. uczniów stanowią polskie dzieci. Popielom udało się zorganizować lekcje języka polskiego wspierane przez powiat. W zeszłym roku dyrektor urzędu z Gartz poprosił polskie małżeństwo o zorganizowanie spotkania polskich rodzin z premierem landu Brandenburgia Matthiasem Platzeckiem. Przyjechał on sam, urzędnicy odpowiedzialni za szkolnictwo, transport. – To była ich inicjatywa, oni nas pytali, jak nam się żyje i czego potrzebujemy. Powiedzieliśmy, że problemem jest język polski. W szkołach, w których jest do kilkudziesięciu procent polskich uczniów, musi być polski, ale nie jako język obcy, tylko ojczysty. Wtedy pan Platzeck zaproponował nam współpracę i teraz z pieniędzy landu, oficjalnie, jest finansowany nasz projekt języka polskiego – dodaje. W domu ich dzieci mają wręcz zakaz mówienia po niemiecku – bynajmniej nie z powodu niechęci do języka. Przeciwnie, chwalą sobie to, że chłopcy mówią tak czysto po niemiecku, że koledzy z Niemiec nie wyczuwają u nich polskiego akcentu. Ale gdy mówią po polsku, to też nie słychać niemieckich naleciałości. Nas oczywiście interesuje działalność osławionego Jugendamt – urzędu, który nieraz zasłynął z nadgorliwości w odbieraniu dzieci rodzicom, także mieszkającym w Niemczech Polakom. Popielowie przyznają, że nie zawsze działa to tak, jak powinno, ale sami znają akurat pozytywne przykłady. – Jedna rodzina przyjechała z Polski, kupiła mieszkanie, nie radziła sobie jednak z piątką dzieci. Rodzice nie mieli dochodów, nie mieli wody, prądu, była zima i piątka marznących w domu dzieci. No i obraz jest taki, że Jugendamt przyjeżdża i od razu zabiera dzieci do domu dziecka. Ale oni mieli tę świadomość, że to wyrządzi dzieciom krzywdę, bo nie znały języka, więc bardzo długo szukali rozwiązania. W końcu zaproponowali im jakieś świadczenia i… mieszkanie zastępcze dla całej rodziny.

Oszukani

W Rosowie mamy do czynienia z dość specyficznym typem emigracji – choć właściwie trudno to w pełni emigracją nazwać, gdy kontakt z Polską jest nawet dwa, trzy razy dziennie. To ludzie, którzy mieli pieniądze, dużą mobilność i dobre wykształcenie. I szukali spokoju na wsi. Ale już w oddalonym o ok. 12 km Gartzu sytuacja jest odmienna: owszem, część ludzi ma pracę i firmy w Polsce, a tu szukali tylko tanich mieszkań, ale wielu to osoby żyjące wyłącznie z zasiłków. W Polsce dopadł ich komornik, otrzymali ofertę sprzedaży domu i za mniejsze pieniądze kupienia go tutaj. Była w Szczecinie tzw. procedura wysiedlania takich zadłużonych rodzin i wtedy masowo rzucili się na to pośrednicy nieruchomości. Trzeba dodać, że nie zawsze było to uczciwie przeprowadzane. Ofiarami nieuczciwych pośredników padła m.in. rodzina państwa K. Mieszkają w bloku w Gartzu, w którym są sami Polacy i jeden Niemiec. Mieszkanie, które kupili, wyglądało jak prawdziwa rudera, choć pośrednicy na zdjęciach pokazywali im piękne, wyremontowane lokum. Sami nabywcy wykazali się wprawdzie sporą naiwnością, kupując w ciemno, ale prawdą też jest, że zostali wykorzystani przez swoich „patronów” (niemiecko-polską mafię), którzy odebrali im karty do bankomatu, uzyskali od nich numery PIN, a z konta pobierali przyznane rodzinie zasiłki. Do dziś robią na ich rachunek różne zakupy przez internet. To niestety też jeden z obrazków tych ruchów migracyjnych wzdłuż granicy polsko-niemieckiej.

Kaplica w gospodzie

W centrum Rosowa stoi kościół. Nie pełni jednak funkcji sakralnych. Odbywają się w nim koncerty, wystawy, spotkania. Raz w roku mogą odbyć się nabożeństwa. Ale jest szansa, że uda się zorganizować je nawet co miesiąc. Ksiądz dr Cezary Korzec jest wykładowcą na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Szczecińskiego. Od dłuższego czasu szukał dobrego miejsca na potrzeby prowadzonej przez siebie szkoły biblijnej, która formuje animatorów dla parafii. Marzył też o stworzeniu ogrodu biblijnego, więc zależało mu na dużej działce. Szukał więc również po drugiej stronie Odry.

Aż trafił w Rosowie na starą gospodę. Jego znajomi też szukali czegoś bliżej granicy i zaproponowali mu współudział we własności. Budynek z 500 mkw. powierzchni użytkowej i 8000-metrową działką kosztował mniej niż małe mieszkanie w Szczecinie. Gdy do odremontowanej sali wszedł arcybiskup szczecińsko-kamieński, powiedział, że trzeba by się Polakami zająć. I było w tym chyba coś prorockiego, bo potrzeby rzeczywiście są tutaj coraz większe. Przyszli pierwsi Polacy i poprosili o katechezę. Później były jasełka, na które przyjechało ponad 120 osób. Była pierwsza Msza św. Teraz jest w każdą niedzielę. Najbliższa parafia katolicka znajduje się ok. 30 km stąd. – Jest tam dobry proboszcz, od razu tam pojechałem się przedstawić – mówi ks. Cezary. Niedawno okazało się, że w Schwedt parafia z 1100 osób urosła do 1800 mieszkańców. To jedyna parafia w Niemczech, która rozwinęła się w ostatnich dziesięcioleciach! To też jedyna gmina, w której buduje się przedszkola. – Mój arcybiskup jako pierwszy chyba wyczuł, jaka tu jest sytuacja i że on też jest odpowiedzialny za tych ludzi. Bo to w większości są jego diecezjanie. Kiedy tu był na jasełkach trzy lata temu, potraktował ich jak własnych diecezjan, tak się do nich zwracał, choć formalnie znajdował się na terenie, który nie jest objęty jego jurysdykcją – dodaje. Ksiądz Czarek jest przekonany, że nie ma na świecie drugiego takiego terenu, jak wschodnie landy, jeżeli chodzi o religijność. A raczej jej brak. – Od granicy aż do Berlina rozciąga się teren, w którym ponad 70 proc. ludzi deklaruje się jako absolutnie nie rozpoznających żadnego Boga. Oni nawet nie są ateistami. Nie mają żadnego odniesienia do Boga. Z pozostałych 30 proc. tylko 5 proc. jest ochrzczonych, pozostali zaś deklarują, że w coś wierzą, są to m.in. stare kulty germańskie. Z tych ochrzczonych 5 proc. większość to protestanci i część katolicy. W latach 90., po zjednoczeniu Niemiec, ruszyła tutaj fala młodych pastorów. Przyszli z Niemiec Zachodnich z misją ewangelizacyjną. To jest też wezwanie dla nas, staram się jakoś o tym mówić naszym księżom. Tutaj Kościół katolicki się zwija, skoro na Wielkanoc biskup z życzeniami przesyła też list, w którym pisze, że do 2030 r. połowa parafii zostanie zlikwidowana. To jest poważne wyzwanie dla nas. Mamy u boku ogromną przestrzeń. To jest przestrzeń, która wchłonie wszystko pod względem religijnym. Niemcy już tej dziury nie zalepią, bo nie mają czym. Diecezja berlińska sprzedaje kościoły, ludzi ubywa.

Sąsiedzi

O tym, że jeszcze do niedawna nikt tutaj nie wierzył, że opuszczone wioski mogą się na nowo zaludnić, świadczy taki obrazek. – Ostatnia rozmowa w niemieckim banku przed wzięciem kredytu: zaprosił nas dyrektor i mówi, że kredytu nie dostaniemy – wspomina ks. Czarek. – Ja mam stabilną pensję uniwersytecką, znajomi mieli duże obroty firmy. Więc o co chodzi? A on mówi, że budynek, który posiadamy, jest budynkiem gospodarczym, a oni przez najbliższe 25 lat nie udzielą żadnego kredytu na działalność gospodarczą, bo tutaj według planów… żadnej działalności w ciągu 25 lat nikt nie będzie w stanie otworzyć. Oni mają tak ustawioną sytuację, że nie przewidują żadnej możliwości rozwoju działalności gospodarczej, bo przecież nie ma ludzi! Poprosili nas, byśmy przerobili obiekt na budynek mieszkalny. — Nie ma w nas takiego myślenia, że mieszkamy po drugiej strony granicy. Nie mieszkamy za granicą – mówią Józef i Anna Walukiewiczowie. Z córką Katarzyną również kupili dom w niemieckim Rosowie. Nadal jednak pracują w Szczecinie. Kasia tam też studiuje prawo. Mają wrażenie, że nie zostawili w Polsce życia sąsiedzkiego, bo… właściwie go tam nie było. Tutaj sąsiedzi dopiero zaczęli się nimi życzliwie interesować. – Zostałam kiedyś sama w domu, zapaliłam w piecu, dym zaczął lecieć z okien, przybiegli Niemcy i zaczęli pytać, co się dzieje – mówi ze śmiechem. – Tworzy się taka społeczność pogranicza. Nawiązują się bliskie więzi. Starsze rodziny niemieckie widzą w polskich rodzinach jakby ciągłość pokoleniową, bo ich rodziny są daleko – mówią Anna i Józef. Radek Popiela wspomina: – Na jednym ze spotkań zapytałem Niemców: co wy tak naprawdę myślicie o tych Polakach, którzy tu mieszkają. Pewien 85-letni pan z naszej wioski powiedział w końcu: do końca nie jestem szczęśliwy z tego powodu. Wolałbym, żeby tu byli Niemcy. Ale to rozumiem i akceptuję. No i muszę wam powiedzieć, że… lubię was bardziej niż Turków… Bo Polacy asymilują się, uczą się języka, zakładają firmy – nie tylko budki z kebabem. Ja bym porównał to, co tutaj się dzieje, do tych lat po wojnie, kiedy tworzyła się EWG i pogranicze francusko-niemieckie. Też były krzywdy, ale potem to się zatarło. W pewnym momencie pierwszy niemiecki burmistrz był we Francji, pierwszy francuski w Niemczech. I tu będzie podobnie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.