Specjalistę poznaje się po… wytartych kolanach

Andrzej Macura

publikacja 27.10.2006 09:26

Kiedy nie tak dawno pojawiły się Polsce przekłady Pisma Świętego, w których użyto gwary czy młodzieżowego slangu, dość szybko spotkały się z ostrą krytyką.

W ferworze dyskusji nie zauważono nawet, że jedna z krytykowanych książek, będąc zwykłym biblijnym opowiadaniem, do miana przekładu nie pretendowała. Stawiano owym dziełom ciężkie i w dużej mierze niesprawiedliwe zarzuty. Między innymi dotyczyły one trywializacji tekstu biblijnego, niewierności oryginałowi i nieznajomości teologii. Przy okazji zastanawiano się, czy w ogóle można poważne biblijne treści przekazywać językiem, który wielu kojarzy się jedynie z kawałami. Jak by jednak nie było, twórcy naszych rodzimych dzieł bardzo się starali. Chodziło im raczej o dowartościowanie gwary czy slangu, nie zmianę świętego tekstu. Inaczej stało się u naszych sąsiadów zza zachodniej granicy gdzie powstał „przekład” Pisma Świętego „dostosowany” – zdaniem jego twórców - do dzisiejszych czasów. Informacje o tym wydaniu „Biblii”, choć podane przez poważny polski dziennik brzmią tak sensacyjnie, że aż niewiarygodnie. W imię politycznej poprawności Boga nazywa się tam „Wiecznością”, „Ojcze nasz” zamieniono na „Ojcze i Matko nasza”, a tam, gdzie zdaniem twórców nowego przekładu brakowało kobiet, po prostu je dodano. „Nie ma dowodów na to, że kobiety nie uczestniczyły w życiu społecznym i religijnym” tak wyjaśnia zabieg „tłumaczy” teolog, profesor Rainer Kessler. Jego zdanie podziela widać także 52 innych teologów (42 kobiety), które którzy nad owym „przekładem” pracowali. Pomysł spotkał się oczywiście z ostrą krytyką w samych Niemczech. Także Rzeczpospolita, piórem Pawła Milcarka, wskazała na fundamentalny błąd tego rodzaju pomysłów: nie można w imię politycznej poprawności zmieniać Bożego Objawienia. Ono jest jakie jest. To, co się niektórym dwa tysiące lat później wydaje nie upoważnia do przeinaczania świętego tekstu. Można ten tekst interpretować, próbować odczytywać na nowo w innej rzeczywistości, ale nie zmieniać. Bo przestaje być wtedy Słowem Bożym, a staje się zwykłym ludzkim wymysłem. Bardzo szkodliwym, bo wprowadzających nieświadomych czytelników w błąd. Warto jednak przy tej okazji zwrócić uwagę na sprawy może mniej istotne, ale jednak ważne. Po pierwsze warto zauważyć pewną niepokojącą tendencję, pojawiającą się wśród „specjalistów od Pana Boga”. Nie tylko wykształconych teologów. Nie tylko za granicą, ale także u nas, w Polsce. To tendencja do wiary we własne tezy, nie w treść Bożego objawienia i nie w Boga. Dla zbyt wielu Ewangelia stała się listkiem figowym mającym uzasadnić taki czy inny pogląd polityczny, ekonomiczny, społeczny czy moralny. Czasem także pseudoreligijny. Stąd częste awantury o fasady, zacietrzewienie, brak uczciwej i w miarę obiektywnej refleksji. Przykłady aż wstyd wskazywać palcem. Ateista może swoje poglądy kształtować dyskutując, czytając czy słuchając wielu różnych opinii. Chrześcijanin musi robić to także na klęczkach, spotykając się w cztery oczy ze swoim Bogiem w sanktuarium swojego sumienia. Inaczej zamieni się w ideologa. O tym wierzącym nie wolno zapominać. Druga refleksja jest już bardziej optymistyczna. Jakiś czas temu w jednym z czasopism katolickich zastanawiano się nad kondycją polskiej teologii. Zarzucano jej czołobitność wobec Jana Pawła II i odtwórczość. Może i jest w tym sporo racji. Chyba jednak dobrze, że od lat najgłośniejszy w polskiej teologii spór toczy się wokół problemu powszechności zbawienia, a nie nad dostosowaniem Bożego objawienia do wymogów kolejnej wersji politycznej (i filozoficznej) poprawności. To mimo wszystko dobrze świadczy o rzetelności polskch teologów.