publikacja 11.08.2005 12:59
Ofiarą donosicielstwa padła cała wspólnota, której zaufanie zawiódł kapłan.
Ujawnienie agenturalnej przeszłości o. Konrada Hejmy wywołało wstrząs. Jest to pierwszy przypadek podania do publicznej wiadomości informacji o współpracy z SB katolickiego kapłana. Chodzi przy tym o postać znaną, cieszącą się sympatią i kojarzoną z pielgrzymkami rodaków do Jana Pawła II. O sile wstrząsu zadecydowała też starannie udokumentowana historia współpracy, jej okoliczności tyleż przygnębiające (czas trwania, pobieranie pieniędzy), co sensacyjne (działanie esbeków "pod przykryciem" wywiadu zachodnioniemieckiego). Poznaliśmy to wszystko dzięki sprawnej i kompetentnej pracy historyków z IPN. Nie należy jednak zapominać o osobliwych okolicznościach ujawnienia donosiciela, którego teczka - nie bardzo wiadomo, w jaki sposób - trafiła na biurko prezesa instytutu, i to akurat niedługo po śmierci papieża. Dziwny był też sposób poinformowania o sprawie przez Leona Kieresa, prowokujący lawinę spekulacji. Źle by się jednak stało, gdyby te okoliczności uboczne odwróciły naszą uwagę od istoty zagadnienia. Oto bowiem pierwszy raz Kościół w Polsce stanął przed koniecznością zajęcia się sprawą kapłana współpracującego z komunistycznymi służbami specjalnymi. Specyfika Kościoła, który nie jest formalną organizacją, lecz wspólnotą wszystkich wierzących, sprawia, że współpraca ludzi tegoż Kościoła z SB rodzi skutki dla wszystkich wiernych. W Polsce, ze względu na wyjątkowe znaczenie Kościoła katolickiego, podobne sprawy dotyczą w istocie nas wszystkich. KOŚCIÓŁ JAK CAŁY NARÓD Pierwszy wniosek nie jest optymistyczny. Otóż Kościół katolicki nie różni się na korzyść od innych środowisk i grup: także w Kościele nie podjęto żadnych działań zmierzających do rozwiązania sprawy donosicieli, zanim nie została ujawniona pierwsza konkretna osoba. Nie wiadomo też o jednym choćby przypadku ujawnienia wstydliwej przeszłości przez dawnego donosiciela. Kościół w Polsce jest taki jak naród - skoro nie było niewymuszonych prób samooczyszczenia innych środowisk czy grup zawodowych, dlaczego mielibyśmy tego oczekiwać akurat od Kościoła? Dlaczego mamy się spodziewać ekspiacji od byłych donosicieli w sutannach czy habitach, skoro ani myślą czynić to ludzie noszący garnitury lub togi?
Są jednak powody, dla których można spodziewać się takiego większego wyczulenia moralnego właśnie wśród ludzi Kościoła. Oczywiście, nie można żadną miarą oczekiwać bezgrzeszności, bo Kościół jest od samego początku świętym Kościołem grzeszników. Nigdy też dość przypominania, że księża byli w PRL jedyną grupą objętą ubecką inwigilacją w stu procentach - każdy seminarzysta miał zakładaną specjalną teczkę ewidencji operacyjnej i zainteresowanie SB towarzyszyło mu do końca jego dni. Nie można się dziwić, że niektórzy ulegali presji. Kościół jednak stawia swym członkom wymagania moralne, piętnuje rozmaite nadużycia i elementarny wzgląd na wiarygodność nakazuje szczególne wyczulenie na grzech we własnych szeregach. Dlatego nawet jeśli nie dziwi, to smuci fakt, że Kościół okazał się tak bardzo podobny do innych grup społeczeństwa również w tym, że nie podjął żadnych szczególnych "działań wyprzedzających" na wypadek ujawnienia donosicieli wśród duchowieństwa. Nie trzeba było szczególnej przenikliwości, by zdawać sobie sprawę z tego, że ujawnienie takich przypadków jest tylko kwestią czasu. STANOWCZOŚĆ BISKUPÓW Skoro jednak nastąpiło pierwsze ujawnienie i pojawiły się pierwsze reakcje - jakie płyną z tego wnioski? Otóż, reakcje "oficjalne" są właściwie wzorowe. Przedstawiciele kościelnej hierarchii potraktowali rzecz od początku bardzo serio, nie podjęli prób obrony zakonnika wbrew faktom. Przewodniczący Konferencji Episkopatu na wniosek prowincjała zawiesił o. Hejmę w obowiązkach. Prowincjał zdyscyplinował go też, gdy zakonnik "nie zrozumiał", że zawieszenie w obowiązkach oznacza także rezygnację z towarzyszenia polskim pielgrzymom na placu św. Piotra. Kiedy historycy przedstawili raport o okolicznościach współpracy, o. Hejmo został odwołany ze swej funkcji. Doprawdy, atmosfera moralna w życiu publicznym byłaby stokroć lepsza, gdyby samorządy zawodowe wzięły wzór z hierarchii kościelnej i podobnie traktowały swych członków, którym postawiono poważne, udokumentowane zarzuty.
Paradoks polega jednak na tym, że wcześniejsze głosy hierarchów takich wzorowych reakcji nie zapowiadały. Nie brakuje też sygnałów - oficjalnych i nie - świadczących o tym, że stanowczość kościelnych przełożonych nie spotyka się ze zrozumieniem znacznej części kapłanów. Gdy ujawnianie dawnych współpracowników SB w różnych środowiskach zaczęło nabierać tempa i stało się oczywiste, że Kościół rychło stanie przed tym problemem, reakcje biskupów były zróżnicowane. Obok głosów świadczących o zrozumieniu powagi sytuacji i zapowiadających konkretne działania nie brakowało wypowiedzi świadczących o lekceważeniu problemu i odżegnujących się od wykonania przez Kościół hierarchiczny jakichkolwiek posunięć wobec dawnych donosicieli. Niektórzy biskupi zachowywali się tak, jakby zupełnie ich nie interesowało, kto donosił, i nie widzieli potrzeby, by Kościół publicznie zajmował w tej sprawie stanowisko. SPOWIEDŹ NIE WYSTARCZA Padał nawet argument, że wystarczającym rozwiązaniem kwestii donosicielstwa w szeregach księży jest spowiedź. Tego rodzaju stwierdzenie opiera się na zupełnym nieporozumieniu i pomieszaniu porządków. Oczywiście dla katolika nie ma lepszego wyjścia z sytuacji, w której się znalazł popełniając grzech, niż sakrament pojednania - z Bogiem i ludźmi. Jednak ten najlepszy środek nie może być traktowany jako załatwienie sprawy, zwłaszcza takiej, która wywołuje skutki publiczne. Tajna współpraca z komunistyczną policją polityczną - wbrew pozorom - toczyła się w sferze publicznej, w niej właśnie objawiały się efekty donosicielstwa. Dotknięte jego skutkami są zresztą nie tylko jego bezpośrednie ofiary - te, o których zwerbowany ksiądz informował esbeka. Ofiarą jest cała wspólnota, której zaufanie zawiódł kapłan. Wszyscy ci ludzie mają prawo do prawdy. Mają prawo wiedzieć, kto donosił. Oczywiście, nie muszą z tego prawa korzystać, muszą jednak mieć szansę poznania faktów. Czy nie jest zresztą zgorszeniem, jeśli były donosiciel cieszy się sławą niezłomnego kapłana? Warto przypomnieć, że wśród katechizmowych warunków sakramentu pokuty jest "zadośćuczynienie Panu Bogu i bliźniemu". Trudno sobie wyobrazić, by w przypadku publicznego grzechu można było ten warunek spełnić w ciszy konfesjonału. Dlatego prawda o tym, że ktoś, kto - tak jak o. Hejmo - przez lata szkodził ufającym mu ludziom, powinna wyjść na jaw. Powoływanie się w tym kontekście na ochronę dobrego imienia zakrawa na drwinę. Donosiciela nie pozbawia dobrego imienia ten, kto ujawnia jego czyny - to sam konfident pozbawia się dobrego imienia, gdy zaczyna donosić.
Może się zresztą zdarzyć (i tak, jak się zdaje, było z o. Hejmą), że ktoś jest równocześnie dobrym duszpasterzem i donosicielem. To banał, że ludzie zdolni są równocześnie do zła i dobra. Dlatego nie należy poprzestawać na prostych rozstrzygnięciach, dzieląc ludzi na tych, którzy donosili, i na tych, którzy tego nie robili, chociaż to rozróżnienie jest oczywiście ważne. Aby jednak móc poznać i ocenić rozmiary zła uczynionego przez donosiciela, trzeba poznać prawdę o tym, co robił - dobrego i złego. OJCIEC HEJMO NIE MA PRAWA OSKARŻAĆ Reakcje niektórych zakonnych współbraci o. Hejmy mogą budzić zdumienie i przygnębienie. Nie chodzi o to, że dominikanie nie odrzucili swego brata - byłoby to wręcz gorszące. Niektórzy wybrali jednak dziwną drogę pomocy przez niezwracanie uwagi na fakty. Zamiast stanąć przy kimś, kto uczynił zło, i pomóc mu stawić czoło sytuacji - szukają rzeczywistych i rzekomych uchybień w działaniach wszystkich: prezesa IPN, autorów raportu, dziennikarzy. Piszą listy i artykuły, niektórzy posunęli się do wspierania o. Hejmy w zupełnie niebywałym oskarżeniu prezesa Kieresa o popełnienie przestępstwa. Niezależnie od słuszności konkretnych działań prezesa IPN o. Hejmo jest ostatnim człowiekiem, który ma moralne prawo go oskarżać, a jego zakonni współbracia pierwsi powinni mu na to zwrócić uwagę, jeśli sam tego nie widzi. Sprawa o. Konrada Hejmy nie jest jeszcze z pewnością zakończona. Mimo to można już wyciągnąć z niej pewne wnioski na przyszłość. Miejmy nadzieję, że przeważy "oficjalna" stanowczość hierarchii, a nie "nieoficjalne", niepokojące reakcje. Jeśli kogoś nie przekonuje argument, że dla misji Kościoła fundamentalne znaczenie ma czystość świadectwa - pozostaje pragmatyczne stwierdzenie, że Kościołom w innych krajach mniej zaszkodziły grzechy księży niż ich tuszowanie, wypieranie się i bagatelizowanie. Obyśmy umieli wyciągnąć wnioski z tych doświadczeń. Tomasz Wiścicki jest publicystą miesięcznika "Więź"M