Miłość o cechach zarazy

Rzeczpospolita/Szymon Hołownia/a.

publikacja 16.01.2006 12:02

Większość polskich katolików nie czuje się ani częścią wyznania, które zorganizował ojciec Rydzyk, ani tego, które założył w łagiewnickim sanktuarium poseł Jan Rokita.

W polskim Kościele ktoś musi wreszcie walnąć pięścią w stół. I przegonić na cztery wiatry polityków, którzy udając, że przynieśli Dzieciątku hojne dary, koncentrują się na montowaniu sojuszy wśród otaczających żłóbek pasterzy. Kilka miesięcy temu uczestniczyłem w niedzielnej mszy w kościele parafialnym w okolicach Middlesborough w północnej Anglii. Z rozkoszą przyglądałem się świeckim, którzy - to chyba standard w zachodniej Europie - jeśli już do kościoła przyjdą, to angażują się w nim na całego. Starszy pan wyszukiwał wchodzącym wygodne miejsca, drugi rozdawał książeczki z tekstem liturgii, dwie panie szykowały się do zbierania tacy, dwie kolejne - do rozdawania komunii. Ledwie zdążyłem westchnąć: dlaczego podobnych obrazków nie oglądamy w Polsce, kiedy zaczęła się homilia. A z każdym jej zdaniem moje osłupienie rosło. Kaznodzieja - nawiązując do trwającej właśnie na Wyspach debaty przedwyborczej - grzmiał, ba - wyżywał się - na zasiadających w Izbie Lordów politykach, używając określeń i fraz, z których połowę wstydziłbym się nawet przetłumaczyć. Z trwogą zerkałem na twarze moich sąsiadów z ławki, którzy najwyraźniej przyzwyczajeni do temperamentu pasterza, uprzejmie czekali na następną część mszy - tzw. modlitwę wiernych.

Katolik na katolika, Żyd na Żyda

Dla mnie osobiście stała się ona cudowną okazją do podziękowania Opatrzności za to, że z polskiego Kościoła na dobre uleciał już duch obecny w nim na początku lat 90. Nakazywał on pewnemu hierarsze wzywać wiernych, by "katolik głosował na katolika, a żyd na żyda", pod jego wpływem jeden z moich znajomych proboszczów zamiast ogłoszeń parafialnych pisał płomienne eseje piętnujące spiski wymierzone w polski przemysł okrętowy. Angielska wycieczka pokazała mi, że wbrew temu, co sądzą nasi "postępowi" publicyści, pokusa zastępowania głoszenia ewangelii doraźną publicystyką nie jest wyłącznie specjalnością polską. I nie ma co nad tym szczególnie biadolić. Uciekając się do porównań, można stwierdzić, że generalnie świątynia, widoczna z daleka, stojąca zwykle w centrum ludzkich zbiorowości, zawsze będzie narażona na to, że wtargnie doń "wiatr z ulicy". Przy pierwszych podmuchach tego wiatru ktoś z kościelnego personelu winien jednak zdecydowanie zamknąć drzwi.

Jak odpowiedzialne to zadanie, widać najlepiej, gdy pod Kościół - tak jak ma to miejsce dzisiaj - ściągają coraz liczniejsze grupki polityków, którzy zaczynają wykonywać wokół świątyni swoisty taniec godowy. Dobrze zamaskowany, bo w "Wiadomościach" czy "Faktach" całe to towarzystwo kreuje się przecież na przybyłych do żłóbka trzech króli. Każdy z nich deklaruje, że chce się pokłonić chrześcijańskim wartościom, każdy z nich przynosi też obfite dary. Jeden ma 10 milionów na świątynię Opatrzności, drugi - wiekuistą koncesję dla toruńskiej rozgłośni, trzeci - parę groszy na katolickie szkoły plus kartki od spowiedzi odbytej karnie w łagiewnickim sanktuarium (do kompletu brakuje tylko partii chłopskiej, która przy odrobinie fantazji mogłaby przebić wszystkich, puszczając ulicą Wiejską nader efektowną dla kamer procesję chłopów biczowników).

Polityczna mapa Kościoła

Porównanie z trzema królami, choć zgrabne, szybko zaczyna się sypać. Ewangelia mówi bowiem, że po złożeniu swoich darów pokłonili się oni Dzieciątku i dyskretnie wrócili do swojej ojczyzny. Nadwiślańscy trzej królowie wyjechać nie chcą. Ba, gdyby mogli - sami wleźliby do żłóbka, żeby każdy mógł widzieć, jak ładnie składają ręce. A w międzyczasie montują koalicje wśród otaczających żłóbek pasterzy. I - niestety - robią to skutecznie. Popularny dziennik drukuje więc mapę politycznych podziałów w polskim episkopacie - listę hierarchów, którzy popierają Rydzyka (i w domyśle PiS) i tych, którzy popierają Dziwisza (i w domyśle PO). Inna gazeta odtrąbiła narodziny "Kościoła łagiewnickiego", który miałby być opozycją dla "Kościoła toruńskiego". W grę zaczyna być wciągana Stolica Apostolska, której - skądinąd słuszny i zdecydowany - komunikat przestrzegający przed wybuchową mieszanką Kościoła i polityki, jedni czytają głośno jako atak na fanów ojca Rydzyka, fani ojca Rydzyka zaś widzą w nim potępienie rekolekcji organizowanych w Krakowie dla posłów Platformy.

Temu obłędnemu kontredansowi odprawianemu na szczytach polityki i Kościoła z rosnącym zdumieniem przyglądają się zaś milionowe zastępy polskich katolików, którzy nie czują się ani częścią wyznania, które zorganizował na swojej antenie ojciec Rydzyk, ani tego, który parę dni temu wraz z kolegami założył w łagiewnickim sanktuarium poseł Jan Rokita. Wychodzą bowiem ze słusznego założenia, że jedyny prawdziwy Kościół założył dwa tysiące lat temu pewien mieszkaniec Nazaretu, który żył w niezwykle rozpolitykowanym otoczeniu i z pewnością mógł stać się zwolennikiem takiej czy innej opcji, zdecydował się jednak bieżącą politykę omijać z daleka (co zresztą było bezpośrednią przyczyną jego śmierci). Większość proboszczów, z którymi rozmawiałem i którzy parę miesięcy temu jak jeden mąż umieszczali w koszu listy, które słał do nich jeden z kandydatów na prezydenta, dziwi się, że nie ma nikogo, kto walnięciem pięścią w stół przerwie ten miłosny taniec. Kto wyraźnie powie politykom: "Panowie, dość zalecanek". Oni rzecz jasna będą się bronić, cytując obficie społeczną naukę Kościoła i sugestie, by katolicy byli aktywni w życiu publicznym. Musi się jednak znaleźć ktoś, kto im przypomni, że katolickim politykiem nie jest ten, kto wisi u rękawa biskupiej czy zakonnej sutanny, ale ten, kto przyczynia się do zmniejszania zła w świecie. Który może wskazać nakarmione dzięki swoim działaniom głodne dzieci, młodych ludzi, którzy dzięki niemu znaleźli pracę. Kto pamięta z lekcji religii, że słowo "katolicki" oznacza: "powszechny", a więc ten, kto łączy. Temu, kto dzieli (na słusznych, niesłusznych i słusznych inaczej) teologia nadała zaś imię szatana.

Moher z atłasem

A dla niego nie ma tak naprawdę znaczenia, czy podziały te są rzeczywiste. Czasem wystarczy przecież troszkę podkoloryzować rzeczywistość i naturalną w każdej społeczności różnicę zdań nadmuchać do rozmiarów schizmy. Której nie ma. I póki co - nie będzie. Bo gdy bywa się w polskich kościołach częściej niż tylko przy okazji okolicznościowych rekolekcji, nie można nie zauważyć, że podczas mszy znak pokoju podają tam sobie fani moheru z miłośnikami atłasu, wyborcy Samoobrony i PO, konsumenci wina Monsignore oraz abstynenci. Tych ludzi wiele różni, ale łączy ewangelia i dekalog. I tego - za żadną cenę nie można zmarnować. Nawet jeśli jest to cena przywołania do porządku rozbisurmanionego toruńskiego redemptorysty (inna rzecz, że Kościół instytucjonalny już dawno powinien sprawdzić, czy nie znalazłoby się dla niego zajęcie w jakimś kraju misyjnym, bo żeby przekonać się, że prowadzone przezeń radio nie jest katolickim głosem w polskich domach, naprawdę nie trzeba dziesięciu lat, wystarczą dwa wieczory).

Biskupie wojny na górze

Episkopat Polski nie miał dość siły, żeby sobie z nim poradzić przez dekadę, ale dziś nie powinien wytwarzać fatalnego z punktu widzenia kościelnego PR wrażenia, że na dobre się w tym wszystkim pogubił. Przecież już za chwileczkę co bardziej krzepcy myśliciele z lewej strony sali, patrząc na biskupie wojny na górze, zaczną głosić tezy, że polski Kościół po śmierci papieża staje na krawędzi rozpadu. Dlatego biskupom nie wolno ulegać medialnej histerii czy wzywać na pomoc polityków. Medialne dziecko ojca dyrektora już urosło, za późno na debaty o jego wychowaniu. Jeśli nie ma się dość odwagi, by posłać ojca Rydzyka z misją głoszenia Dobrej Nowiny do Konga, trzeba potraktować go jako zło konieczne, boży dopust, jeśli łamie prawo - karać, a na co dzień - po prostu izolować. Nie wolno odwoływać się do ortopedycznej wizji świata głoszonej swego czasu przez pewnego prezydenta i wychodzić z założenia, że skoro Rydzykowi udało się stworzyć spójny prawy margines polskiej sceny kościelnej, na skutek czego Kościół utyka teraz na prawą nogę, to należy teraz "podhodować" nogę lewą. Jeśli zarzuca się jakiejś opcji politycznej posługiwanie się Kościołem do partykularnych celów, nie wolno "dla równowagi", by pokazać, że są też inni biskupi, stawać do zdjęć z przedstawicielami innej opcji. Bo lata 90., dziękować Bogu - minęły bezpowrotnie. Dziś od biskupów oczekujemy sakramentów, sensownych programów duszpasterskich i odnowienia Kościoła na szczeblu diecezji. Ekscelencje! Z kościelnych dołów wznosi się do was błaganie - pamiętajcie, że uprawianie salonowej polityki i rozdawanie patronatów politycznym opcjom to zajęcie z pozoru doraźnie pożyteczne, ale w perspektywie wiecznej - naprawdę nic nieznaczące. Całą sprawę dobrze spointował arcybiskup Józef Życiński, zwracając uwagę, że na styku polityki i Kościoła, tak jak w życiu - nadmiar czułości na początku, łacno kończy się separacją później. Szymon Hołownia jest publicystą Rzeczpospolitej