Między władzą a zakrystią

Rzeczpospolita/Michał Wojciechowski/a.

publikacja 23.01.2006 17:00

Nie gorszy mnie fakt, że duchowni mają opinie polityczne oraz personalne i że mówią o nich znajomym, albo że katolicy są politycznie podzieleni.

Postrzeganie społecznej roli Kościoła popada w skrajności. Jedni widzą zagrożenie w zbytnim udziale Kościoła we władzy, inni przeciwnie, w eliminowaniu go z życia społecznego. Nie musimy jednak wybierać między tymi skrajnościami. Lepiej spytać, skąd się bierze napięcie między społecznością polityczną a religijną i na jakich zasadach mogłaby się opierać poprawna relacja między nimi.

Za dużo państwa

Porównując zasadnicze funkcje państwa oraz religii czy Kościoła nie dostrzegamy szerszego pola do konfliktu. Kościół nie musi się zajmować bezpieczeństwem zewnętrznym i wewnętrznym kraju, a państwo nie ma powodu, by wkraczać w stosunek człowieka do Boga i stanowić zasady moralne. Model ten jest trudny, ale nie utopijny, gdyż do niedawna był w dużym stopniu realizowany w USA. Konflikt zaczyna się wtedy, gdy te społeczności wychodzą poza swój teren. Może się to przytrafić obydwóm. Obecnie mamy do czynienia z bardzo rozrośniętym państwem, wkraczającym w praktycznie wszystkie sfery życia. Problem ten towarzyszy całym czasom nowożytnym, a w sferze religii przejawił się między innymi w przekształcaniu Kościoła w organ państwa, jak w carskiej Rosji, Szwecji czy Anglii, oraz w forsowaniu odgórnej laicyzacji, jak we Francji. Skrajne przykłady to państwo narodowo-socjalistyczne i komunistyczne. Współczesne państwa europejskie nie stosują tak brutalnych metod, ale są to scentralizowane laickie biurokracje, które usiłują uregulować całość życia społecznego, spychając religię na margines. Polsce zarzucają, że jeszcze nie wprowadziła tego modelu... W szczególności państwa te upowszechniają postawy niemoralne, ostatnio przez ułatwienia dla zabijania nienarodzonych istot ludzkich, rozwodów oraz praktyk dotąd uważanych za zboczenia. Państwo wtrąca się też do rodziny i przejmuje część jej funkcji. Znamienna jest prawie pełna kontrola nad edukacją, a więc i poglądami przyszłych wyborców. Budżetowa pomoc socjalna oznacza z kolei upaństwowienie dobroczynności. (Jedno i drugie ma u początków, co mało kto pamięta, konfiskatę dóbr kościelnych służących utrzymaniu szkół i instytucji opiekuńczych.) Społeczny wymiar religii obejmuje z natury rzeczy wszystkie wymienione sfery i póki państwo się nimi zajmuje, trzeba szukać sposobów porozumienia.

Oprócz tych kwestii zasadniczych państwo zajmuje się też milionami spraw drobnych, aż po płot, którym obywatel chciałby ogrodzić działkę. To z kolei powoduje, że religia codziennie spotyka się z władzą w wymiarze lokalnym. W takiej sytuacji propozycje, by biskupi ograniczali się do sakramentów i duszpasterstwa (Szymon Hołownia, " Miłość o cechach zarazy", "Rzeczpospolita" z 12.01), są chybione i nie różnią się od postulatu zapędzenia księży do zakrystii. Świątynia nie może być samotną wyspą. Póki polityka wciska się wszędzie, Kościół (to znaczy i ogół katolików, i duchowni), musi się zajmować polityką. Nie wiadomo, kiedy będzie inaczej.

Przykre skutki

Trudno się zatem dziwić, że ludzie Kościoła interesują się wyborami i dbają o kontakty z politykami różnych szczebli. Propozycje, by ich unikali, są księżycowe. Nie musieliby tego czynić tylko w "państwie minimum". Dlaczego z kolei politycy kręcą się przy biskupach? Znowu wynika to z logiki obecnego państwa. W demokracji wolno i trzeba walczyć o głosy. Jeśli ją pochwalamy, nie powinniśmy widzieć niczego niestosownego w tym, że katolik kandydujący do Senatu napisze do proboszczów w swoim okręgu, czy wystąpi w katolickim radiu. Następnie, politycy w takim jak dziś "państwie maksimum" potrzebują kontaktu z przedstawicielami Kościoła, gdyż mają zamiar rządzić całą szeroką sferą spraw dla niego istotnych. Te skutki mają charakter strukturalny i bez zmiany ustroju nic się tu nie zmieni. Obok nich występują też jawne wypaczenia, gdy polityka sięga daleko dalej niż powinna, nawet biorąc pod uwagę powyższe realia. Trudno nie odczuć irytacji wobec publicznych rekolekcji posłów PO, skoro Pan Jezus nakazał modlić się w skrytości. Biskup czy proboszcz, ogłaszający w kościele, że mądrzy katolicy głosują na daną partię, wykracza poza swoje kompetencje. Nie są to jednak incydenty tak częste. Media skłonne są kontakty z politykami od razu interpretować jako dowód poparcia dla nich.

Nie gorszy mnie natomiast sam fakt, że duchowni mają opinie polityczne oraz personalne i że mówią o nich znajomym, albo że katolicy są politycznie podzieleni. W tej dziedzinie nie ma dogmatów. Wystarczy, by nie posuwać się do nienawiści lub postaw sekciarskich. Jeśli Kościół jest katolicki, czyli powszechny, to musi też być wewnętrznie zróżnicowany. Dopuścić, choć to brzmi paradoksalnie, pewien partykularyzm, jaki reprezentuje czy to Radio Maryja, czy tygodnik nietrafnie nazywający się powszechnym. Apele o ich zdyscyplinowanie, jeśli nie płyną po prostu od przeciwników, zdradzają zamiłowanie do fasadowej jednolitości, która nie jest ani słuszna, ani potrzebna w praktyce. Takie działania mają prawo do autonomii. To samo dotyczy rzecz jasna różnych form życia religijnego. Istniały one, istnieją i istnieć mogą.

Co mógłby Kościół

Kościół i katoliccy wyborcy są więc uwikłani w stosunki polityczne w rozrośniętym państwie biurokratycznym. Dlatego doraźnie patrząc, w takim państwie katolik przywiązujący wagę do swojej wiary najlepiej zrobi głosując na katolika. Jest to prosty odruch samoobrony. Nie rozwiązuje on jednak istoty problemu: nadmiaru państwa. Molocha nie da się bowiem opanować i schrystianizować. Jedyną szansą godnego i wolnego życia (także religijnego) jest jego zasadnicza przebudowa. Tymczasem główne partie odwołujące się do chrześcijaństwa uważają przerośnięte państwo za konieczność czy to narodową, czy europejską. Wielu duchownych ma natomiast wobec państwa spory dystans, choćby z tej przyczyny, że reprezentują instytucję od niego niezależną. Niestety, za mało o tym mówią, może dlatego, że obawiają się powiększać zniechęcenie ludzi do polityki. W związku z tym głos zabierają częściej ci, którzy uwierzyli w jakąś aktualną koncepcję polityczną. W rezultacie z dwóch naczelnych zasad katolickiej nauki społecznej, pomocniczości i solidarności, pierwsza pozostaje prawie nieznana - a mówi ona, że państwo nie powinno się zajmować tym, co potrafi zrobić obywatel lub mniejsza społeczność, nie powinno przejmować ich funkcji, lecz im pomagać.. Jest to w istocie zasada antybiurokratyczna. Druga zasada jest w związku z tym zniekształcana, gdyż realizację solidarności między ludźmi składa się na instytucje państwowe. Chadecja zabarwia się socjalizmem.

Nieuniknionym terenem konfliktu obecnego państwa z chrześcijaństwem są zasady moralne leżące u podstaw prawa. Ponieważ etyka chrześcijańska nie uczy minimum moralnego, lecz maksimum, nie ma też (wbrew pozorom) struktury kodeksu, lecz raczej drogowskazu na szczyt góry, do Boga i świętości. Nie może więc zostać w całości przełożona na prawo państwowe. Trudno jednak oczekiwać, by Kościół godził się na dopuszczanie zabójstwa nienarodzonych jeszcze istot ludzkich, na rozwody itd. Ma też prawo wskazywać palcem rzeczników tych niemoralności, a mianowicie lewicę. Mógłbym tu tylko zaproponować, by zwracać większą uwagę na etykę w sferze pieniądza. Krytyka powinna obejmować nie tylko takie występki, jak oszukiwanie pracowników czy zmuszanie do pracy w niedzielę, lecz również wyzysk podatkowy oraz krępowanie i krzywdzenie obywateli przez instytucje państwowe - czyli złe cechy systemowe obecnego państwa europejskiego. MICHAŁ WOJCIECHOWSKI, Teolog świecki, profesor biblistyki Większość polskich katolików nie czuje się ani częścią wyznania, które zorganizował ojciec Rydzyk, ani tego, które założył włagiewnickim sanktuarium poseł Jan Rokita. Jedyny prawdziwy Kościół założył dwa tysiące lat temu pewien mieszkaniec Nazaretu. Szymon Hołownia "Miłość o cechach zarazy" "Rzeczpospolita" z 12 stycznia W wyniku ostatnich wyborów tak się w Polsce stało, że w parlamencie i rządzie więcej jest ludzi, których chrześcijaństwo nie ogranicza się ani do mglistych wspomnień ministranckich, ani do bywania na audiencjach u biskupów. Jeśli przychodzą do kościoła, klękają obok pań w moherowych beretach, które były tam zawsze. Jeśli przyjdzie tam jeszcze pan w kapeluszu, tym lepiej. Chciałoby się jednak, by nie zaczynał od dzielenia Kościoła. Paweł Milcarek "Dzielenie polskiego Kościoła" "Rzeczpospolita" z 13 stycznia