Knot da Vinci

Edward Kabiesz (tekst pochodzi z Gościa Niedzielnego nr 22/2006)

publikacja 20.05.2006 13:55

Specjalnie dla Was obejrzeliśmy film Kod da Vinci. Po to, abyście nie musieli w kinie marnować czasu i pieniędzy.

Największa tajemnica „Kodu da Vinci” wreszcie została rozszyfrowana. Nic dziwnego, że do dnia premiery dystrybutorzy nie pokazali filmu nawet dziennikarzom, co jest normalną praktyką w tym biznesie. Okazałoby się, że film nie zawiera żadnej tajemnicy. Jest po prostu nudnym, żerującym na popularności książki zakalcem uwypuklającym do tego wszystkie jej nielogiczności i słabe punktu. Trudno na nim wysiedzieć do końca, a trwa prawie dwie i pół godziny. I jest to czas stracony. Tom Hanks przed premierą chcąc prawdopodobnie udobruchać krytyków tego „wydarzenia” i złagodzić płynące z kręgów katolickich wezwania do bojkotu filmu, usiłował skierować uwagę na walory rozrywkowe „Kodu”. Okazało się jednak, że nawet widz szukający w kinie wyłącznie rozrywki wyjdzie z kina rozczarowany. Mimo, że reżyserem filmu jest Ron Howard, reżyser sprawny, autor „Pięknego umysłu”. Udany bojkot powinien mu się właściwie przysłużyć, bo im mniej widzów obejrzy „najbardziej oczekiwane wydarzenie filmowe roku” tym lepiej. Dla jego zawodowej reputacji również. Ten religijny, a właściwie antychrześcijański i antykatolicki thriller nie spełnia podstawowych wymogów konwencji w jakiej został nakręcony. Nie zaskakuje widza, brak w nim napięcia, a dramaturgiczne mielizny, wynikające z niedostatków scenariusza sprawiają, że widz szybko zaczyna się nużyć czekając na koniec. I kiedy mamy nadzieję, że wreszcie pojawi się napis „the end”, okazuje się, że to tylko złudna nadzieja. Rozpoczynają się kolejne sceny, bo przecież należy widzowi wyłożyć kawę na ławę. Profesor Langdon musi przecież w końcu odnaleźć grób Marii Magdaleny. Ale doprawdy trudno dociec za przyczyną jakich okoliczności Langdon z dużą pomocą swoich przyjaciół dokonał wreszcie tego odkrycia.

Zwykle w podobnych produkcjach wymagane jest przynajmniej minimum prawdopodobieństwa w przedstawianiu rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Tu zabrakło nawet tego minimum. Langdon w drewnianej interpretacji Toma Hanksa, która bardziej przystawałaby do roli Forresta Gumpa, i Sophie Nevieu, jako policyjna specjalistka od kryptologii, którą zagrała niezapomniana Amelia z filmu pod tym samym tytułem, czyli Audrey Tautoou, tym razem z wiecznym zdziwieniem na twarzy, uciekają przed policją. W cudowny sposób przemieszczają się z miejsca na miejsce - a film nie jest przecież reklamowany jako fantasy - w przerwach snując pseudonaukowe dyskusje na różne tematy, w tym teologiczne. Co ma dowodzić, że jest czymś więcej niż zwykły kryminał. Poziom tych dyskusji można zobrazować takim cytatem: „Twój Bóg nie przebacza mordercom. On ich smaży w piekle”. Mimo tych wszystkich słabości autorom „Kodu da Vinci” udało się jedno. Atakując fundamenty wiary chrześcijańskiej dochowali wierności antykatolickiemu przesłaniu książki. Mieszając fikcję z faktami nachalnie sugerują, że widz powinien przyjąć pojawiające się w nim tezy jako prawdziwe. Prezentują wymyślone szczegóły i historyczne mistyfikacje jako owoce badań historycznych. W pewnych szczegółach film nawet wzmacnia wymowę powieści. Dotyczy to szczególnie historii i instytucji Kościoła katolickiego, który jakoby ukrywa prawdę o Jezusie. Wyjątkowo brutalnie rozprawiają się z Opus Dei, której członkami w filmie są francuski policjant -sadysta i zakonnik-morderca. Niedawno gościł na naszych ekranach dokument pt. „Czeski sen”. Dwaj młodzi czescy reżyserzy nakręcili film dokumentalny o wielkiej kampanii reklamowej promującej otwarcie nowego hipermarketu. Przyszli ludzie, ale hipermarketu nie było. „Czeski sen” bezwzględnie odsłonił kulisy manipulacji, jakiej poddawany jest klient. Podobnie jest z filmem Howarda. Gigantyczna kampania promocyjna realizowana za pośrednictwem wyspecjalizowanych firm spełniła swoje zadanie, jeżeli kupimy bilet do kina. Bo dopiero oglądając filmu widz przekonuje się, że padł ofiarą spisku. Nie tylko na jego kieszeń.

Opinie internautów

No i byłem na tym filmie. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się jakiegoś ambitnego dzieła. Przed projekcją rozdawano "Stanowisko Przewodniczącego Rady Naukowej Konferencji Episkopatu Polski w sprawie powieści "Kod Leonarda da Vinci". Na sali było pełno ludzi. Rozpoczął się film. Film, który nużył. Pomijając kwestie historyczne i teologiczne fabuły, należy przyznać, że fabuła jest kiepska. Tak, jakby napisał ją nastolatek z liceum. Główni bohaterowie "podkładają się" pod rozwiązania zagadek. W sposób wręcz toporny jest pokazane, że z każdą zagadką dadzą sobie oni radę. Nic nie dały próby "uwierzytelnienia" Langdona poprzez ukazanie jego fobii wyglądało nad wyraz sztucznie. Wyglądało to tak, jakby trzeba było go czymś uwiarygodnić. Niestety, pomysł się tutaj nie udał. Nieścisłości fabularne wyrastały jedna po drugiej. Banał gonił banał. Co do ról aktorskich. Trudno było uwierzyć, że oscarowy i tak wpływowy aktor, jakim jest Tom Hanks, zagrał tak sztywnie. Hanks jest przecież aktorem o niesamowitym talencie. Oglądanie takich filmów z jego udziałem jak "Filadelfia" czy "Forrest Gump" to czysta przyjemność. Tutaj wyszedł bardzo sztywnie. Audrey Tautaou lepiej wychodzi w rolach spokojniejszych. Tutaj jej postać wyglądała tak, jakby grała osobę lekko rozhisteryzowaną. Jean Reno mógł się w ogóle nie pokazywać, ale nie dlatego, że źle zagrał (bo zagrał w miarę dobrze), ale dlatego, że wciśnięto go w stereotyp amerykańskiego myślenia o Francuzach. Ian McKellen zagrał chyba tutaj najlepiej z wszystkich. McKellen udowodnił już wiele razy, a szczególnie przy okazji "Władcy Pierścieni", że jest aktorem świetnym. Wyraźnym plusem filmu były elementy techniczne takie jak: muzyka, zdjęcia, scenografia i efekty specjalne. Tutaj trzeba przyznać, że autorzy spisali się nieźle. Szczególną dbałość wykazał Hans Zimmer, który skomponował bardzo dobrą ścieżkę dźwiękową. Efekty specjalne i zdjęcia bardzo ładnie współgrają w scenach retrospektywnych. Tu trzeba przyznać, że są one zrobione dobrze. W końcu należy ocenić reżyserię i scenarzystę. Goldsman i Howard nie nadają się do tego typu fabuły. Zrobili film, który jest podobno bardzo wierną adaptacją książki. I tu niestety dali plamę. Jeśli bowiem scenariusz poszedł w kierunku książki, to należy stwierdzić, że książka musi być totalnym gniotem. Jest też inne wyjście: to co nadaje się do książki, nie nadaje się na taśmę filmową; inaczej mówiąc: język książki jest inny niż język filmu i pewnych rzeczy przerzucać na film po prostu nie można. Howard i Goldsman są świetnymi fachowcami: pokazali to chociaż w "Pięknym umyśle". Howard raczej nie nadaje się na film o teoriach spiskowych (chociaż "Piękny umysł" zawierał mały procent tego, ale nie o to w nim chodziło). Lepszym reżyserem mógłby być Oliver Stone.Podsumowując. Film mimo dobrej oprawy technicznej nie broni się pod względem fabularnym czy pod względem budowy postaci. Fabuła i postacie są zarysowane niechlujnie. Przypuszczam jednak, że raczej wina leży po stronie autora niż scenarzysty. Scenarzysta jednak popełnił ten błąd, że zbytnio zaufał Brownowi. W końcu wyszedł film nudny, schematyczny, bez polotu, w którym z góry wiadomo, co się stanie. Nie polecam. Paweł

Opinie internautów

Śmieć w kinie Kontrowersyjny film Rona Howarda "Kod da Vinci", który zainaugurował Festiwal Filmowy w Cannes, został chłodno przyjęty przez dziennikarzy na specjalnym pokazie prasowym w dniu 16 maja. W trakcie seansu, żurnaliści witali salwą śmiechu brednie „demaskujące” przekaz ewangeliczny, znane z książkowego pierwowzoru Dana Browna. Pod koniec projekcji, na sali rozległy się gwizdy, zamiast nie oczekiwany aplauz. Co więcej, zdaniem większości krytyków, film jest tak nijaki, pozbawiony kinowego smaku i zbanalizowany, że nie zasługuje nawet na miano herezji czy bluźnierstwa. Jest po prostu jak śmieci, które wyrzucamy lub niszczymy, nie angażując w to energii, czasu i pieniędzy. Fakt, żyjemy w czasach kultury filmowej, ale nie znaczy to, że mamy być tolerancyjni dla obrazów, które zaśmiecają kino i są miażdżone przez krytykę jako produkcje "ponure", "przyciężkie" i "niesprawnie zrobione". A takie recenzje padły po premierze tej superprodukcji koncernu Sony Pictures - za 125 mln dolarów, plus 40 mln na wydatki marketingowe i 6 mln dla D.Browna za prawa do adaptacji kinematograficznej. Zdaniem amerykańskiego krytyka Petera Brunette'a z "The Boston Globe", film był "równie zły, co książka". Zatem i od tej strony wezwanie Kościoła do bojkotu „Kodu…” było słuszne. Czy kino nie może być miejscem konstruktywnej refleksji, nie mówiąc już o ewangelizacji? Może. Peter Malone i Rose Pacatte napisali książkę pt. "Ewangelia w Hollywood", którą Edycja Świętego Pawła wydała w 2004 r., w przekładzie Beaty Śliwińskiej. Autorzy opierają swoją refleksję na porównaniu popularnych 72 filmów z Ewangelią. Analizują je w zestawieniu z czytaniami niedzielnymi danego okresu liturgicznego. W ten sposób powstaje rodzaj dialogu biblijno-filmowego, pole konfrontacji wiary i kultury, między którymi - podobnie, jak w przypadku fides i ratio - nie musi być sprzeczności. Frank Frost podkreśla to w przedmowie: Ojciec Peter Malone i siostra Rose Pacatte pokazują nam, w jaki sposób osoba oglądająca filmy może odnajdywać sens duchowy w rozrywkowej fabule. Nastawiając się na taki odbiór, jesteśmy poniekąd zobowiązani nie tylko do uważnego oglądania filmów, ale także do głębszego zrozumienia Ewangelii - jako współczesnych przypowieści. (…)Właściwe pytanie nie brzmi: "Czy mamy oglądać filmy?", ale: "Jak znajdować związek między filmami, które oglądamy, i naszymi przekonaniami religijnymi?" . Rzeczą oczywistą jest, że miejsca wśród filmów z „Ewangelii w Hollywood” nie znajdzie „Kod da Vinci”, chociaż… Przypominam sobie śmiały czyn Jezusa wyrzucającego przekupniów, którzy bezczeszczą świątynię, opisany w Ewangelii według św. Jana. Mesjasz oczyścił miejsce sacrum z kupców i ich towarów: „Weźcie to stąd, a nie róbcie z domu Ojca mego targowiska” (J 2, 16). Tym samym wezwał nas, by strzec świętości przed zakusami szatana. Podążając drogami Słowa Bożego, nie tylko ustrzeżemy i pomnożymy zagrożony dar wiary, ale też z łatwością dostrzeżemy śmieci, które trzeba usunąć, by ich widok nie bluźnił świętości Boga. W tym momencie, jedynie jako przykład niechlujnych odpadów, można spokojnie wymienić film Howarda i książkę Browna. Janina