Ks. Jerzy Popiełuszko

publikacja 19.10.2006 07:59

19 października 1984 roku funkcjonariusze SB zamordowali ks. Jerzego Popiełuszkę, kapelana "Solidarności".

Zło dobrem zwyciężał

Z Okopów do okopów

Jest rok 1947. W białostockiej wiosce Okopy przychodzi na świat Jerzy Popiełuszko. Jego rodzice – Władysław i Marianna mieli jeszcze czworo dzieci: dwóch synów i dwie córki, z których jedna umiera bardzo wcześnie. Szkoła i kościół znajdują się o ponad cztery kilometry stamtąd – w Dąbrowie. Już jako chłopak Jurek codziennie pokonuje ten dystans. “Te cztery i pół kilometra przez las chodziły wszystkie dzieci – mówi brat Jerzego, Józef -, ale Jerzy szedł godzinę przed innymi. Codziennie o siódmej był przy ołtarzu. Ksiądz Grodzki z Suchowoli mówił o nim: “Cokolwiek ten chłopiec będzie robił w życiu, będzie w tym dobry”. O tym, że chce zostać księdzem powiedział w dniu balu maturalnego. Jego marzeniem było wstąpienie do seminarium warszawskiego, choć proboszcz chciał, aby poszedł do najbliższego seminarium w Białymstoku. Ale ostatecznie marzenie Jerzego spełniło się i znalazł się w Warszawie. Zaczął naukę w roku 1965, skończył w 1972. Były to bardzo ważne lata dla Polaków i dla Kościoła. Ostatni rok Wielkiej Nowenny zaplanowanej przez Prymasa Stefana Wyszyńskiego jeszcze w czasie jego uwięzienia w latach 50, zakończenie Soboru Watykańskiego II i słynny list biskupów polskich do biskupów niemieckich: “Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. 1966: Milenium Chrztu Polski, 1968: protesty studenckie, a w 1970: krwawy grudzień na Wybrzeżu. Dramaty, które przeżywała Ojczyzna Jerzy Popiełuszko obserwował nie tylko z seminaryjnej ławy. Po pierwszym roku został wcielony do wojska. “Znalazł się w kleryckiej jednostce w Bartoszycach” – mówi ksiądz Jerzy Sochoń z komisji ds. beatyfikacji ks. Jerzego – “gdzie odznaczył się wyjątkową odwagą w propagowaniu wartości religijnych. Ochrona medalika na piersi, próba wspólnej modlitwy z kolegami: to były normalne praktyki kleryka, ale w takim miejscu, w takiej ateistycznej przestrzeni nabierały one zaskakująco silnych wymiarów”. W liście do swojego ojca duchowego z seminarium, ks. Czesława Miętka ks. Jerzy pisze: “Czcigodny Ojcze – zaczęło się od tego, że dowódca plutonu kazał mi zdjąć z palca różaniec na zajęciach przed całym plutonem. Odmówiłem, czyli nie wykonałem rozkazu. A za to grozi prokurator. Gdybym zdjął – wyglądałoby to na ustępstwo. Sam fakt zdjęcia to niby nic takiego. Ale ja zawsze patrzę głębiej. Najpierw spisał moje dane. Potem kazał mi się rozbuć, wyciągnąć sznurówki z butów i rozwinąć onuce. Stałem więc przed nim na boso. Stałem jak skazaniec. Zaczął się wyżywać. Na boso stałem przez godzinę. Nogi zmarzły, zsiniały, więc o 21. 20 kazał mi włożyć buty”.

Pasterz dusz

Z wojska wychodzi mając 21 lat. Wynosi stamtąd przeświadczenie, że wierność ma bardzo konkretną cenę, o czym przypominają mu liczne dolegliwości. “To był normalny wesoły chłopak – wspomina ks. Wiesław Kądziela – ale już mocno schorowany. Może to zaostrzyło jego wrażliwość na cierpienie innych”.

Po święceniach kapłańskich pracował w kilku parafiach. “Przyszedł do nas jako neoprezbiter – mówi ks. Tadeusz Karolak, wówczas proboszcz parafii w Ząbkach – ale bardzo szybko zaczął zaznaczać swoją obecność w parafii. Przede wszystkim założył młodzieżowe kółko różańcowe. Ale nie było to tylko kółko modlitewne. Młodzież Jerzego zbierała dary, które co kilka tygodni zanoszono do zakładu wychowawczego”. “Później był rezydentem w kościele świętej Anny – dodaje ks. Jan Sochoń – i zajmował się duszpasterstwem środowisk medycznych. Potem przenosi się do parafii świętego Stanisława Kostki na Żoliborzu”. Tam zastaje go rok 1980. Strajki ogarniają cały kraj. Strajkuje także Huta Warszawa. “On się tam znalazł trochę przypadkowo – mówi ks. Sochoń – Ksiądz Jerzy Czarnota poproszony przez ówczesnego kapelana Prymasa Wyszyńskiego o odprawienie Mszy św. na terenie Huty akurat nie mógł tego uczynić, bo tego dnia miał inną liturgię. Obok ks. Czarnoty stał ks. Jerzy, który powiedział, że wobec tego on pojedzie odprawić Mszę dla hutników”. “Tego dnia i tej Mszy św. nie zapomnę do końca życia – mówił ks. Jerzy na półtora roku przed śmiercią. Szedłem z ogromna tremą. Już sama sytuacja była zupełnie nowa. Co zastanę? Jak mnie przyjmą? Czy będzie gdzie odprawiać? Kto będzie czytał teksty, śpiewał? Takie, dziś może naiwnie brzmiące, pytania nurtowały mnie w drodze do fabryki. I wtedy, przy bramie przeżyłem pierwsze wielkie zdumienie. Gesty szpaler ludzi – uśmiechniętych i spłakanych jednocześnie. I oklaski. Myślałem, że Ktoś Ważny idzie za mną. Ale to były oklaski na powitanie pierwszego w historii tego zakładu księdza przekraczającego jego bramę. Tak sobie wtedy pomyślałem – oklaski dla Kościoła, który przez trzydzieści parę lat wytrwale pukał do fabrycznych bram”. Słowa te powiedział ks. Jerzy w wywiadzie udzielonym księdzu Jerzemu Ponińskiemu i opublikowanym w maju 1983 roku. Gdy ks. Poniński zapytał go, co dla siebie wyniósł z tej pracy, ks. Jerzy odpowiedział: “Zobaczyłem jak Ewangelia zmienia człowieka. Kiedy zwykle jako księża spotykamy się z ludźmi stale wierzącymi, najczęściej w świątyniach, może mniej to dostrzegamy. A tam byłem – i jestem – świadkiem “przebudzenia” tych ludzi. Czy wiesz co to za wspaniałe uczucie, kiedy chrzci się trzydziestoletniego człowieka, który nigdy przedtem nie słyszał o Bogu. Nie ma teraz tygodnia bez takiego chrztu. Tak, czasami czuję zmęczenie. Brakuje mi czasu dla wszystkich. Najmniej mam go dla siebie. Ale nie czuję znużenia”. Dla robotników wkrótce stał się ks. Jerzy wielkim autorytetem. Mimo stosunkowo młodego wieku był traktowany przez nich jak ojciec. Ale nie tylko oni liczyli się z jego zdaniem. “Najwięksi intelektualiści tamtego czasu zjawiali się u ks. Jerzego – mówi ks. Sochoń – w jego pokoiku przy Hozjusza po to, by zaczerpnąć oddechu, uspokoić się, uciszyć swoje nadmierne może nieraz emocje. Wiele było takich spotkań z księdzem Jerzym. Jedno z nich opisuje Roma Szczepkowska: “Siedzieliśmy kiedyś u niego w parę osób, a w kraju było już spore wrzenie, i ktoś powiedział: Jurek, dość tego cackania się, nazwij sprawy po imieniu. Powiedz coś o Jaruzelskim. Popatrzył po wszystkich ogromnymi oczami i pytał każdego: Tak uważasz? Tak – odpowiadaliśmy po kolei. Ja nie myślałem, że wy nic nie rozumiecie. Wy. Zawsze był wesoły i pogodny a wtedy widać było, że odebrał cios. Jurek, o co ci chodzi – ktoś zapytał. Ludzie, czy wy nie zauważyliście, ze ja walczę ze złem, a nie z jego ofiarami? To są ofiary zła, ja im współczuję – ten jedyny raz zafundował nam dydaktykę”.

Oto siewca wyszedł siać

Jest grudzień 1981 roku. Pierwsza wigilia Bożego Narodzenia w stanie wojennym. I zarazem pierwszy wieczór, gdy nie obowiązuje godzina milicyjna. Polacy mogą iść na pasterkę – zadecydowała komunistyczna władza. Także w kościele św. Stanisława Kostki sprawowana jest Msza św. Narodzenia Pańskiego. Po jej zakończeniu ks. Jerzy wychodzi z zapasem opłatków. Wsiada do samochodu i jedzie do koksownika, gdzie grzeją się żołnierze. Ci nie rozumieją, co się dzieje. “Jestem księdzem – mówił – dzisiaj jest wigilia, chcę się z wami przełamać opłatkiem. Potem następny koksownik i następny. Rozmowy, łzy chłopaków w mundurach, nieraz spowiedzi.

W kilka dni później ks. Popiełuszko idzie do sądu. Chce być razem z robotnikami, którzy za opór wobec władzy są traktowani jak przestępcy. Roma Szczepkowska, która nie znała go wcześniej wspomina, że w pewnym momencie wybiegł z sali rozpraw. “Wyszłam za nim. Pytam się:»Co się księdzu stało?«. On odpowiada:»Nic się nie stało«. Ja:»Może ksiądz mógłby mi jednak powiedzieć, czemu ksiądz wybiegł tak szybko?« Ksiądz na to:»Nie zwykłem się spowiadać przed osobami świeckimi płci żeńskiej« Ja na to:»Jeden wyjąteczek, dla spokoju«. Ksiądz:»Mogę pani powiedzieć. Uciekłem przed uczuciem nienawiści«”. 2 lutego, w święto Matki Bożej Gromnicznej ks. Jerzy odprawia Mszę św. w intencji pozbawionych wolności, zwolnionych z pracy oraz w intencji rodzin represjonowanych. Wówczas jeszcze nie głosi homilii. Ale w ostatnią niedzielę kwietnia (dokładnie 25-ego) staje przy ołtarzu, by “zanieść błaganie o wolność w Ojczyźnie” Nie mówił w swoim imieniu. Cały czas używał liczby mnogiej: “Stajemy w piątym miesiącu stanu wojennego, sto trzydziestym czwartym dniu udręki narodu. Pochylamy pokornie nasze głowy, by prosić o siłę wytrwania i mądrość w tworzeniu jedności, by prosić o Twoje błogosławieństwo”. “Msze św. w intencji Ojczyzny powstały z inicjatywy proboszcza kościoła św. Stanisława Kostki, ks. Prałata Teofila Boguckiego – mówi ks. Jan Sochoń – Celebracja Mszy św. o pomyślność Ojczyzny odbywała się już w roku 1980, ale gdy zaczął ją odprawiać ks. Jerzy stała się czymś przedziwnym. Pamiętam atmosferę owych spotkań na Żoliborzu. Jakieś duchowe napięcie i modlitewne skupienie. Ks. Popiełuszko nie tylko mówił. Bywało, że pomagał osobom zagrożonym aresztowaniem w wyrobieniu czystych dowodów osobistych, dawał wskazówki, gdzie pójść, gdy trzeba było kogoś ukryć. Sytuacje takie opisuje Angielka Christine Hutchins, która przeprowadziła szereg rozmów z osobami z otoczenia ks. Jerzego. Ksiądz określany jest w jej publikacji jako JP: “LS chciał kogoś ukryć. JP:»Jest takie miejsce, gdzie nikt nie będzie was o nic pytał. Idźcie tam i powiedzcie, że szukacie. Siostra przełożona powie: Zapraszam na obiad«. LS udał się do klasztoru z drugim mężczyzną. Podszedł od tyłu do budynku. Nagle z okna krzyknęła gruba zakonnica: Stary człowieku, jeśli potrzebujesz pomocy duchowej, to obiad jest gotowy, ale idź do głównego wejścia!”.

Seanse nienawiści

“Ty obrzydliwy faszysto! Niech się nie dziwią twoi kumple, że znajdą cię wkrótce z poderżniętym gardłem, ty k.... jedna! Módl się, może ci to coś pomoże. Ty wyrodku rodu ludzkiego, kreaturo!”. Takie listy otrzymywał żoliborski kapłan, któremu nieznani sprawcy chcieli zamknąć usta. Prywatnie docierały do niego wyzwiska i otwarte groźby (“-le pan skończy swoja karierę jako ksiądz”.) Oficjalnie tę samą treść ubierano w nieco inną formę: “Działalność taka tolerowana być nie może. A chyba każdy już w Polsce przekonał się, że słów na wiatr nie rzucamy” – deklarował rzecznik rządu Jerzy Urban. “Przeprowadzano cały szereg prób zastraszenia księdza Jerzego – mówi ks. Jan Sochoń: rzucano kamienie w okno, podrzucano kompromitujące materiały do jego mieszkania na Chłodnej. To tam znaleziono amunicję, materiały wybuchowe i antypaństwowe publikacje. Wtedy ksiądz Jerzy został aresztowany. Wypuszczono go z Pałacu Mostowskich po interwencji arcybiskupa Bronisława Dąbrowskiego, sekretarza Episkopatu Polski. Rozpoczęło się jednak śledztwo, którego uwieńczeniem był oficjalny akt oskarżenia z lipca 84. I chociaż ogłoszona w tym samym miesiącu amnestia objęła także sprawę księdza, to jednak wyraźnie odczuwało się, że pętla wokół niego zaczyna się zaciskać. Dwa miesiące przed jego śmiercią pojechaliśmy razem w nasze rodzinne strony na pogrzeb kogoś znajomego – mówi ks. Sochoń – Wtedy Jerzy powiedział mi: “Janku jestem zmęczony i czasem ogarnia mnie lęk, bo rzeczywiście gróźb jest coraz więcej. Oni mogą mnie zniszczyć”. Nie sądził chyba wtedy, że zginie, ale miał świadomość, że czeka go bardzo trudna droga. Tę świadomość mieli także ludzie z jego otoczenia. Kilka osób zwróciło się więc do Prymasa Polski, kard. Józefa Glempa z prośbą o wysłanie księdza Jerzego na studia do Rzymu. On sam wobec tej perspektywy był rozdarty. Z jednej strony wiedział, że wyjazd oznaczałby koniec szykan, trochę upragnionego spokoju, a z drugiej czuł, że jego miejsce jest tutaj, w tym kościele, gdzie co miesiąc gromadzili się ludzie spragnieni prawdy i nadziei. “Przed dwoma laty, w sierpniu powiedziałem, że»Solidarności« została zadana rana, która ciągle krwawi, ale nie jest to rana śmiertelna, bo nie może uśmiercać nadziei. Dzisiaj jeszcze bardziej odczuwamy, zwłaszcza gdy podziwiamy wierność ideałom naszych braci, którzy powrócili z więzień, że nadzieje z Sierpnia “80 żyją i przynoszą owoce. To mówił na niespełna dwa miesiące przed śmiercią.

Tama

Ks. Jan Sochoń: “Pierwszą próbę zabicia księdza Jerzego podjęto 13 października 1984 roku, gdy wraz z kierowcą Waldemarem Chrostowskim i działaczem “Solidarności” Sewerynem Jaworskim wracał samochodem z Gdańska do Warszawy. Funkcjonariusze UB próbowali doprowadzić do wypadku drogowego. Na szczęście zamach zakończył się niepowodzeniem. Kilka dni później ks. Jerzy pojechał do Bydgoszczy, gdzie miał uczestniczyć w nabożeństwie różańcowym w tamtejszym kościele św. Polskich Braci Męczenników. Po odprawieniu Mszy św., modlitwie i spotkaniu na plebanii wyruszył wraz z Waldemarem Chrostowskim w drogę powrotną. W ślad za nimi pojechał duży fiat na warszawskich numerach. W środku znajdowali się kpt. Grzegorz Piotrowski, por. Waldemar Chmielewski i por. Leszek Pękala. Przed Toruniem agenci wyprzedzili samochód prowadzony przez Waldemara Chrostowskiego. Jeden z nich, ubrany w mundur milicjanta zatrzymał golfa, którym jechał ks. Jerzy. Chrostowskiego poproszono do fiata i skuto kajdankami. Ksiądz nie chciał wejść do środka więc Piotrowski uderzył go kijem. Nieprzytomnego oprawcy załadowali do bagażnika i ruszyli w drogę. Nie docenili jednak sprawności i zimnej krwi Waldemara Chrostowskiego, który siedział przy drzwiach. Choć ręce miał skute kajdankami udało mu się niepostrzeżenie dosięgnąć klamki. Gdy samochód zwolnił na jednym z zakrętów, Chrostowski otworzył drzwi i wyskoczył znikając w ciemnościach. Podczas jednego z postojów także ksiądz usiłował uciec oprawcom. Został jednak złapany, pobity i ponownie wtłoczony do bagażnika. Przy następnym postoju związali go sznurami i przyczepili mu worek z kamieniami. Dotarli do tamy wiślanej koło Włocławka i tam zrzucili swoją ofiarę do rzeki. “Gdy Dziennik Telewizyjny podał informacje o znalezieniu ciała księdza. – mówi ks. Sochoń – wiadomość została natychmiast przekazana do kościoła na Żoliborzu. Tam akurat sprawowana była Msza św. Odprawiał ją ks. Andrzej Przekaziński. Po skończeniu liturgii zdołał wypowiedzieć tylko jedno zdanie:»Bracia i siostry, dziś w wodach Zalewu Wiślanego we Włocławku odnaleziono Księdza«. Ludzie zaczęli bardzo głośno płakać, nikt nie mógł śpiewać”. Bezpośredni zabójcy oraz ich zwierzchnik zostali osądzeni i skazani. W czasie tzw. procesu toruńskiego miało się jednak niejednokrotnie wrażenie, że na ławie oskarżonych zasiada człowiek, który poniósł śmierć z ich rąk. Nie mógł się wówczas bronić sam, ale w świetle tego czym żył i jak życie oddał tym mocniej brzmiały słowa, które mówił w czasie pamiętnych Mszy św. Za Ojczyznę: “W okresie niechlubnego dla całej ludzkości procesu Jezusa Chrystusa Piłat postawił pytanie, które było, jest i będzie ciągle aktualne:»Co to jest prawda?« (J 18,38). Dla chrześcijanina odpowiedź na to pytanie jest dość prosta. Dał nam ją sam Chrystus, kiedy powiedział o sobie:»Ja jestem drogą, prawdą i życiem« (J 14,6). Chrystus jest więc Prawdą. (...) Za prawdę, którą głosił oddał swoje życie. Apostołowie, dla których Jezus Chrystus stał się jedyną Prawdą, oddali za Niego swoje życie głosząc odważnie światu Jego naukę. (...) Prawda jest bardzo delikatną właściwością ludzkiego rozumu. Dążenie do prawdy wszczepił w człowieka sam Bóg. Stąd w każdym człowieku jest naturalne dążenie do prawdy i niechęć do kłamstwa. Prawda łączy się zawsze z miłością, a miłość kosztuje, miłość prawdziwa jest ofiarna, stąd i prawda musi kosztować. Prawda, która nic nie kosztuje, jest kłamstwem”. Ksiądz Jerzy mawiał, że zapisane są cztery Ewangelie, zaś piątą każdy pisze własnym życiem. Paweł Zuchniewicz, współpraca Michał Kęska (KAI)

Trwał z ludźmi

Z księdzem Maciejem Cholewą, który wspólnie z księdzem Jerzym Popiełuszką pełnił posługę kapłańską w parafii Świętego Stanisława Kostki na Żoliborzu, obecnie proboszczem parafii św. Franciszka z Asyżu w Izabelinie, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler (tekst ukazał się w Naszym Dzienniku nr 244/2004) - Kiedy poznał Ksiądz księdza Jerzego Popiełuszkę? - Znałem Księdza Jerzego jeszcze z seminarium. Był moim starszym kolegą. Co prawda, kiedy ja zaczynałem studia, on je właśnie kończył, był na szóstym roku. Na szczęście wielokrotnie, przy różnych okazjach, udało nam się ze sobą porozmawiać. Oczywiście pełniejsza i bliższa nić porozumienia nawiązała się między nami dopiero podczas wspólnej pracy w parafii św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Przyszedłem tam w czerwcu 1982 roku. Byłem młodym księdzem, miałem zaledwie pięć lat kapłaństwa za sobą. Ksiądz Jerzy przyjął mnie bardzo serdecznie, okazał wiele życzliwości, ciepła i wyrozumiałości. Mieszkaliśmy obok siebie, więc nasz kontakt stał się niemal codzienny. Wiedziałem, co dzieje się na Żoliborzu. Słyszałem o Mszach Świętych za Ojczyznę, choć muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie brałem w nich udziału. Dopiero wtedy miałem okazję uczestniczyć w nich po raz pierwszy, zobaczyć tę rzeszę przychodzących na nie wiernych. - Jaki Ksiądz Jerzy był na co dzień w kontaktach koleżeńskich? - Był normalnym człowiekiem. Niczym nadzwyczajnym się nie odznaczał. Zawsze był pełen ciepła i serdeczności. Fascynowało mnie w nim to, że potrafił dzielić się z innymi dosłownie wszystkim. Zawsze, kiedy wracał od rodziców, przywoził swojski chleb i każdemu z nas dawał po kawałku. To było takie piękne. Pamiętam też takie zdarzenie. Wybierałem się właśnie gdzieś poza Warszawę i spotkałem go przed plebanią. Zapytał, dokąd jadę. Powiedziałem mu o swoich planach, a on, zupełnie nieoczekiwanie, zaproponował mi swój samochód. Powiedział: "Pożyczę ci swoje auto, może będzie ci łatwiej tam dotrzeć". Tak rzadko zdarza się, żeby ktoś bez czyjejś wyraźnej prośby tak chętnie niósł pomoc innym. Patrzyliśmy na niego z wielkim podziwem, bo cieszył się ogromnym autorytetem wśród wiernych, którzy przychodzili na Msze Święte za Ojczyznę, a jednocześnie miał w sobie tak wiele pokory. Nigdy nie dawał nam odczuć, że jest kimś wyjątkowym. Takim go właśnie zapamiętałem. - Czym ujmował ludzi? - Miał wtedy jakiś niezwykły charyzmat. To był charyzmat na tamte czasy. Bo, tak jak powiedziałem, wcześniej nie odznaczał się niczym nadzwyczajnym. Był kapłanem, pracował jako wikariusz, jako rezydent, uczył, odprawiał Msze Święte, mówił Kazania. Jednak później otrzymał od Pana Boga wyjątkowy dar, dar na tamtą chwilę, na tamte czasy, trudne czasy. Miał trwać z zagubionymi wówczas ludźmi. Sprawić, by nie czuli się odrzuceni. Miał mówić im o godności, pocieszać tych, którzy doznawali krzywdy. Kazania Księdza Jerzego, zarówno te głoszone w czasie Mszy Świętych za Ojczyznę, jak i te krótkie z dni powszednich, posiadały niesamowitą głębię i były dla wiernych duchowym wsparciem. Myślę, że Ksiądz Jerzy dobrze wykorzystał ten Boży dar, to szczególne duchowe światło. - Czy osobowość Księdza Jerzego wywarła wpływ na życie Księdza? - Tak. Ma on swój wkład w moje życie i w moją postawę. Nie zastanawiałem się bliżej nad tym, co się zmieniło we mnie dzięki znajomości z Księdzem Jerzym. Sądzę jednak, że ten jego życzliwy stosunek do ludzi i taka chęć niesienia pomocy każdemu człowiekowi stały się dla mnie przykładem do naśladowania. - Czy Ksiądz Jerzy opowiadał Księdzu o szykanach, jakich doznawał od ówczesnych władz? - Widzieliśmy tę całą kampanię nienawiści skierowaną przeciwko niemu, anonimy, które do niego przychodziły. Ale nikt z nas nie przypuszczał, że popełniona zostanie tak wielka zbrodnia, że aż tak daleko posuną się ci ludzie pozbawieni całkowitej wyobraźni. - Jak zareagował Ksiądz na wiadomość o porwaniu Księdza Jerzego? - Dzień wcześniej wróciłem z Rzymu, gdzie byłem na pielgrzymce ze studentami. Jeszcze spotkałem się z Księdzem Jerzym, jeszcze z nim rozmawiałem. Prosił mnie, żebym nie zamykał bramy. "Wiesz - powiedział - wrócę wieczorem, więc nie zamykaj bramy, bo zgubiłem klucz od kłódki". Nie zapytałem go nawet, dokąd wyjeżdża. No cóż, każdy z nas miał jakieś swoje plany, swój program, który realizował. Następnego dnia rano, to znaczy 20 października, Ksiądz Jerzy miał odprawić Mszę Świętą, już nie pamiętam którą z grafika. Zostało nas dwóch: ksiądz Marcin Wójtowicz i ja, bo ksiądz prałat był w szpitalu, a ksiądz Witold Domański - rezydent, pojechał do Ziemi Świętej. Odprawiliśmy tę Mszę Świętą za Księdza Jerzego. Nie ukrywam, że byliśmy bardzo zdziwieni jego nieobecnością. Znaliśmy go przecież z sumienności i punktualności. W pierwszej chwili pomyślałem, że może wrócił późno i zasłabł. Poszedłem więc do niego i zacząłem dzwonić. Nikt nie odpowiadał. Właściwie nie wiedzieliśmy, co robić. Siedzieliśmy bezradnie, kiedy zadzwonił telefon.

Dzwonił ksiądz biskup Romaniuk z kurii. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy, że z Księdzem Jerzym stało się coś złego, że został porwany. Chcieliśmy dowiedzieć się czegoś więcej, więc zadzwoniliśmy do Torunia do księdza Nowakowskiego i do prokuratury. Niestety nie dodzwoniliśmy się do księdza Nowakowskiego, a w prokuraturze otrzymaliśmy wymijającą odpowiedź. Byliśmy zdenerwowani i zakłopotani. Miałem wygłosić kazanie odpustowe w sąsiedniej parafii Świętego Jana Kantego na Żoliborzu. Poszedłem tam więc, z nadzieją, że może kiedy wrócę, Ksiądz Jerzy będzie już w domu. Niestety, kiedy wróciłem, Księdza Jerzego nadal nie było. Za to przed kościołem św. Stanisława Kostki tłoczyło się pełno ludzi, bo w Dzienniku Telewizyjnym podano wiadomość, że Ksiądz Jerzy został porwany. Sytuacja stawała się coraz poważniejsza, więc zadzwoniliśmy do księdza biskupa Miziołka, z zapytaniem - co mamy dalej robić? Ksiądz biskup nakazał nam otworzyć kościół i rozpocząć modlitwę o szczęśliwe odnalezienie Księdza Jerzego. Otwierając drzwi od środka, widzieliśmy ten nieprzebrany tłum ludzi stojących przed kościołem i na ulicach. Tego widoku nie zapomnę do końca życia. Wraz z księdzem Marcinem odprawiłem pierwszą taką Mszę Świętą. Potem do naszej dwójki dołączył ksiądz Feliks Folejewski, który był dla nas wielkim darem z nieba. Jego pomoc okazała się nieoceniona. - Jak zareagowali wierni na wiadomość o odnalezieniu ciała Księdza Jerzego? - O odnalezieniu ciała Księdza Jerzego dowiedzieliśmy się w czasie Mszy Świętej, która właśnie odprawiała się w naszym kościele. Zastanawialiśmy się, kiedy przekazać tę wiadomość wiernym: w trakcie Mszy Świętej czy po niej. Tuż przed błogosławieństwem ksiądz Andrzej Przekaziński oznajmił ludziom, że w wodach Wisły odnaleziono ciało Księdza Jerzego. Kościół wybuchnął ogromnym płaczem. Ksiądz Antoni Lewek próbował wyciszać emocje, ale nie udawało mu się to. Później do wiernych przemówił ksiądz Feliks Folejewski. Ludzie dalej płakali, ale nie było w nich już gniewu czy rozpaczy. - Jak wspomina Ksiądz sam pogrzeb księdza Jerzego Popiełuszki, będący przecież swoistą manifestacją narodową? - Myślę, że ten pogrzeb był przede wszystkim wielką modlitwą. Wszyscy mieliśmy już dosyć manifestacji. Nie chodziło więc o to, by zademonstrować nasze odmienne myślenie, tak różne od tego, które preferował zniewalający nas system. Chcieliśmy przede wszystkim podziękować modlitwą za wszystko Księdzu Jerzemu. Te tłumy ludzi, które godzinami trwały przy jego trumnie, ta ogromna rzesza modląca się w ciszy i spokoju - to niejako hołd wdzięczności składany nieustannie Księdzu Jerzemu. - Czy nauczanie Księdza Jerzego jest dziś nadal aktualne? - Ksiądz Jerzy głosił prawdy uniwersalne, wypływające z Ewangelii. Nie przekazywał wiernym jakiejś swojej mądrości, lecz naukę społeczną Kościoła, a te wszystkie treści są przecież dzisiaj ciągle aktualne. Nadal trzeba przeciwstawiać się złu i dobrem je zwyciężać. Nadal trzeba dbać o to, byśmy byli sprawiedliwi, uczciwi i nie krzywdzili innych. Są to prawdy odwieczne i niezmienne, ciągle potrzebne. Jestem pewien, że Ksiądz Jerzy dołączył do grona świętych. Często modlę się do niego w osobistym nabożeństwie i radzę się w różnych sprawach. Z niecierpliwością czekamy na spełnienie tego wielkiego pragnienia, które jest w nas wszystkich, aby Ojciec Święty uroczyście ogłosił go błogosławionym.

Życie po życiu

Joann Cieśla, Agnieszka Rybak Wciąż większe emocje budzi pytanie, kto przyczynił się do śmierci Popiełuszki, niż przesłanie księdza Jerzego (Tekst ukazał się w tygodniu Polityka nr 42/2004) W dwadzieścia lat po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki wróciły spekulacje o zleceniodawcach jego zabójstwa. Mimo upływu czasu okoliczności mordu wciąż budzą większe zainteresowanie niż samo przesłanie skromnego kapłana z okolic Suchowoli. Komu dzisiaj potrzebny jest ksiądz Jerzy? Znany historyk prof. Andrzej Paczkowski na kilka dni przed 20 rocznicą śmierci ks. Jerzego Popiełuszki ujawnił dokument, który nie miał prawa ujrzeć światła dziennego przez sześć najbliższych lat. Notatka opisuje spotkanie z 25 października 1984 r. W Urzędzie Rady Ministrów po pierwszych przesłuchaniach Grzegorza Piotrowskiego, jak się później okazało – zabójcy księdza Jerzego Popiełuszki, gen. Wojciech Jaruzelski spotkał się z szefem URM gen. Michałem Janiszewskim, płk. Bogusławem Kołodziejczakiem oraz mjr. Wiesławem Górnickim (który sporządził notatkę). Jednomyślnie, choć bez dowodów, doszli do wniosku, że inspiratorem porwania kapłana mógł być ówczesny sekretarz KC PZPR ds. bezpieczeństwa gen. Mirosław Milewski. Historycy, w tym prof. Paczkowski, zapewniają, że dokument nie stanowi przełomu w śledztwie dotyczącym zleceniodawców zabójstwa. Gen. Czesław Kiszczak, ówczesny szef MSW, od lat powtarza, że inspiratorami zabójstwa byli partyjni „twardogłowi”: – Chodziło o osłabienie frakcji liberalnej w PZPR, może także o zmianę władz. Dziś generał uważa, że dzięki szybkiemu skazaniu sprawców dogmatycy w MSW zrozumieli, że z Kiszczakiem nie ma żartów. Pod podobną wersją wydarzeń podpisuje się też gen. Wojciech Jaruzelski. Jan Olszewski, były premier i pełnomocnik oskarżycieli posiłkowych w procesie toruńskim, w którym skazano zabójców, uważa, że mord był inspirowany ze Wschodu. Zamordowanie ks. Popiełuszki miało być częścią gry na najwyższym szczeblu w Moskwie o schedę po Leonidzie Breżniewie. Warszawa była związana z jednym z kandydatów, chodziło o uderzenie w niego przez osłabienie polskich władz. – I to się udało. W późniejszym procesie kierownictwo partii okazało się na tyle mało samodzielne, że poszło po linii inspiratorów. Stefan Bratkowski, dobry znajomy ks. Popiełuszki, wykładowca na organizowanym przez niego uniwersytecie robotniczym, opowiada o zdarzeniu, które łączy i Milewskiego, i Moskwę. Eligiusz Lasota streścił mu pewną rozmowę. Lasota był wówczas w jednym kole myśliwskim z ówczesnym korespondentem radzieckiej agencji prasowej APN. Korespondent w przyjacielskiej rozmowie miał sugerować, że Polacy powinni zmienić zbyt miękkie, jego zdaniem, kierownictwo partii, bo przecież „nie brak dobrych towarzyszy”. Na pytanie, kto miałby stanąć na czele władz, padła odpowiedź: towarzysz Grabski albo Milewski.

Logika prowokacji

Większość historyków przyznaje, że zabójstwo ks. Popiełuszki było sprzeczne z ówczesną linię postępowania władz PRL. – To był okres „usypiania” społeczeństwa, spychania opozycji na margines i podtrzymywania w miarę poprawnych stosunków z Kościołem. Ktoś, kto planował zbrodnię, musiał kalkulować, że ona wzburzy nastroje, zmusi Kościół do reakcji, ożywi opozycję, która będzie organizować protesty – zauważa prof. Andrzej Friszke, historyk z Instytutu Studiów Politycznych PAN. Pojawiają się głosy, że już wtedy kierownictwo partii rozważało nawet podzielenie się odpowiedzialnością za sytuację w kraju poprzez dokooptowanie opozycji do władzy. Według anonimowego informatora w 1983 r. gen. Jaruzelski zaproponował wejście do Sejmu 50 działaczom Znaku, co niektórzy mieli przyjąć z ostrożnym zainteresowaniem. Tych doniesień nie potwierdzają jednak historycy. W lipcu 1984 r. więzienne mury opuszcza jedenastu przywódców Solidarności. Znika główna „oś oporu”. Pojawia się nadzieja na złagodzenie reżimu. Zabójstwo księdza, dokonane dwa miesiące później, wywołuje tym większy szok. Badacze i uczestnicy tamtych wydarzeń zgadzają się, że główny efekt zbrodni był jeden: – Kompromitacja władz. Było jasne, że albo to one stały za zabójstwem – i próby zmniejszenia represyjności to wielkie oszustwo – albo nie mają kontroli nad tym, co robią ich podwładni – wyjaśnia prof. Friszke. Wobec śmierci ks. Popiełuszki znikały złudzenia. Ustrój, w którym zabójstwo księdza jest możliwe – bez względu na to, kto je inspirował – nie miał szans na moralną rehabilitację. Zbrodnia wynikała z systemu, z atmosfery, którą tworzono w urzędach PRL przez całe lata. Nagle stało się to oczywiste, może jak nigdy wcześniej, zwłaszcza że zarówno Jaruzelski jak i Kiszczak po wprowadzeniu stanu wojennego głosili potrzebę odnowy moralnej, nowego etosu państwa. Ale w moralnej rozprawie z PRL samo męczeństwo ks. Jerzego stało się ważniejsze niż jego nauka.

Władza brała to do siebie

– Gdy przejrzy się teksty kazań księdza Jerzego Popiełuszki, uderza ich lapidarność. Poszczególne zdania to gotowe do zacytowania aforyzmy – mówi Milena Kindziuk, autorka biografii ks. Popiełuszki „Świadek prawdy”. Począwszy od sztandarowego, sformułowanego przez św. Pawła: „Zło dobrem zwyciężać”, poprzez: „Żądając sprawiedliwości, sami musimy być sprawiedliwi”, „Kłamstwo zawsze kona szybką śmiercią”, „Aby być człowiekiem wolnym duchowo, trzeba żyć w prawdzie”, aż do: „Tylko ludzie silni nadzieją są zdolni przetrwać wszystkie trudności”. – On mówił przeciw zniewoleniu, kłamstwu, niesprawiedliwości. A władza brała to do siebie. Właściwie słusznie, bo zniewalała, posługiwała się kłamstwem i nie była sprawiedliwa, ale nie chciała się do tego przyznać – mówi ks. bp Bronisław Dembowski, w latach 80. rektor kościoła św. Marcina przy Piwnej, wiceprzewodniczący Prymasowskiego Komitetu Pomocy Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom. Kazania ks. Popiełuszki przenosiły wiernych ze świata politycznych kompromisów i represji do świata wartości. Autor czerpał z nauczania znanych od stuleci ojców Kościoła i współczesnych mu autorytetów – kardynała Stefana Wyszyńskiego, Jana Pawła II, wzywając do walki o prawdę i wolność aż do śmierci. Bez konfrontacji – rozumianej jako przemoc – lecz drogą dialogu, z szacunkiem do człowieka, choćby był na pierwszy rzut oka bezdusznym oprawcą. Swoje przesłanie wcielał w życie. Leszek Moczulski wspomina spotkanie zorganizowane z inicjatywy prof. Klemensa Szaniawskiego, znanego logika i guru opozycji na Uniwersytecie Warszawskim, i księdza Popiełuszki. – Były tam osoby o tak różnych wizjach Polski jak Jacek Kuroń i ja. Wcześniej nie siadywaliśmy przy wspólnym stole. W kierowanej przez ks. Jerzego dyskusji doszliśmy do pełnej zgodności, że trzeba działać razem. Jak opowiada Leszek Moczulski, „zawieszenie broni” między nim a Jackiem Kuroniem przetrwało do 1989 r. – Do tego stopnia, że kiedy po moim kolejnym aresztowaniu władze pomawiały mnie o antysemityzm i faszyzm, Jacek Kuroń i Jan Józef Lipski zwołali konferencję prasową, na której powiedzieli, że to nieprawdziwe zarzuty. Myślę, że to pokłosie działalności ks. Jerzego.

Kościół katolicki docenił uniwersalizm postawy ks. Popiełuszki, rozpoczynając w 1997 r. proces jego beatyfikacji. To, co dziś jest w centrum uwagi mediów – personalne rozliczanie zleceniodawców mordu, z punktu widzenia watykańskiej Kongregacji ds. Beatyfikacji i Kanonizacji wydaje się mniej istotne. Z ks. Jerzym sprawa jest „dowodowo czysta”. – Jego śmierć nie była przypadkowa. To Kościół go znalazł i postawił na posterunku. A on, głosząc ponadczasowe przesłanie, zginął – mówi ks. Zdzisław Król, diecezjalny postulator procesu, który przygotowując dokumenty przepytał wielu świadków.

Jak uczyć o męczeństwie

W kolejce do świętości czeka ponad 80 Polaków, ale beatyfikacja ks. Popiełuszki posuwa się wartko, bo jest troską papieża, który wielokrotnie zabierał w jego sprawie głos. Na dodatek, mimo że u męczennika to niekonieczne, za jego przyczyną zdarzają się – jak zapewnia postulator – udokumentowane cuda (np. medyczne, tyczące także kilku znanych publicznie osób). O pośmiertnym życiu ks. Jerzego świadczy spontaniczny prywatny kult. Na dziedzińcu kościoła św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu dzień w dzień stoi kilka autobusów z pielgrzymami z kraju i z zagranicy. Ks. Zygmunt Malacki, od 1998 r. proboszcz kościoła, opowiada: – Spotkałem tu grupę z Japonii. Choć nie byli chrześcijanami, przyjechali do grobu księdza, bo usłyszeli, że zginął broniąc wolności i godności człowieka. A takie wartości każdemu są bliskie. Ks. Malacki, kolega ks. Popiełuszki z seminarium, czuje się strażnikiem jego pamięci. Wybudował tu dom pielgrzyma, 19 października otwiera muzeum. W księdze wpisów widnieją adnotacje głów państw: George’a Busha, Margaret Thatcher, Vaclava Havla. W kościele zbierają się dawni znajomi ks. Jerzego. To dla nich szczególnie ważne jest przesłanie wypisane na zaproszeniach na spotkania: „Nie pozwólmy, aby WIELKA HISTORIA przeszła obok nas. Nie pozwólmy, aby ks. Popiełuszko, który przed laty był naszym Głosem i Sumieniem, zginął w studni niepamięci”. Poetka Hanna Grodzicka-Królak ps. Teresa Boguszewska, której utwory Popiełuszko wybierał do recytacji na mszach za ojczyznę, po zabiciu ks. Jerzego uczyniła go tematem swych wierszy, patetycznych, dumnych, podniosłych. Recytowane dziś brzmią wzruszająco, ale też trochę archaicznie. Kult księdza Popiełuszki ożywa w różnych częściach kraju. Problemem jest to, na czym się skupia. Mamy w Polsce 60 ulic imienia ks. Popiełuszki, 60 pomników. Po polsku napisano sto książek i broszur „na temat”, a 50 w obcych językach. Siedmiu szkołom nadano patronat ks. Jerzego. W Szkole Podstawowej nr 10 w Chełmie ks. Popiełuszko stał się patronem 11 lat temu. Jak uczyć dzieci o męczeństwie? W temat wprowadza się je stopniowo. Najpierw słyszą, że był taki ksiądz i zginął. Potem, że został wrzucony do rzeki. Zdjęcia ciała mogą oglądać tylko starsze klasy. – Dla dzieci fakt, że ktoś kogoś zabił, jest zaskoczeniem. One postrzegają świat oczami dobroci – zauważa Marzena Kwiatek, wicedyrektor szkoły. Uczniowie i tak wielkość ks. Jerzego przekładają na własną miarę: „Cieszę się, księże Jerzy, że jesteś patronem właśnie naszej szkoły/Każdy dzień w niej spędzony jest dla mnie wesoły” – napisał czwartoklasista Michał.

Tłum się rozszedł

Sposób odbioru przesłania księdza Jerzego przez dorosłych często nie jest głębszy. O ile męczeństwo ks. Popiełuszki uwiarygodniło jego przesłanie, o tyle z dzisiejszego punktu widzenia jednocześnie to przesłanie przytłoczyło. Ograniczyło do kontekstu czasów, w których za odwagę bycia wolnym przychodzi umierać. Lech Wałęsa, były prezydent, nie ma złudzeń: – Ks. Jerzy, jak zresztą my wszyscy, będzie zapomniany. Jego męczeństwo zamknęło epokę podziałów systemowych, „epokę ziemi”. Teraz zaczęła się epoka technologii, informatyzacji, która rządzi się innymi prawami. I ma innych bohaterów. Marcin Przeciszewski, szef Katolickiej Agencji Informacyjnej, uśmiecha się smutno, że przy grobie ks. Jerzego rzadko widać modlących się księży. – A właśnie tam powinni prosić o wsparcie kapłani, którzy mają problemy. Ks. Popiełuszko mógłby być ich patronem. Współczesnych wzorców skromności, prostoty, ubóstwa, przyjaźni i trwania do końca z wiernymi w przegranej, ale słusznej sprawie, bardzo dziś Kościołowi brakuje. Także w seminariach postać ks. Jerzego rzadko bywa źródłem inspiracji. Klerycy wolą czytać mistrzów duchowości, na przykład św. Małą Tereskę, Jana XXIII czy kardynała Stefana Wyszyńskiego. W działaniach członków Solidarności, którzy uważają się za duchowych spadkobierców swojego kapelana, widać ludową pobożność. Podobizna ks. Popiełuszki zdobi sztandary i ściany biur związku. Działacze pielgrzymują do Ojca Świętego w intencji beatyfikacji. – Na zainicjowanych przez kapłana spotkaniach ludzi pracy na Jasnej Górze w tym roku było 100 tys. osób – chwali się Jerzy Wielgus, szef Mazowieckiej Solidarności. Nawet w walce o zamykanie hipermarketów w niedzielę, ratowanie miejsc pracy czują się naśladowcami ks. Popiełuszki. – Trzeba spostrzegać człowieka jako podmiot, nie jako przedmiot – tego nauczał ks. Jerzy i my próbujemy to realizować – dodaje Wielgus. – W dzisiejszych metodach działania związku w ogóle trudno dostrzec ideowe początki, solidaryzm społeczny lat 80. – zauważa Jan Olszewski. Dla niego, jak dla wielu znajomych ks. Popiełuszki, pytanie o jego dziedzictwo to zarazem pytanie o spadek duchowy pierwszej Solidarności, z którego nic właściwie nie zostało. Tłum się rozszedł. Ale pozostali indywidualni naśladowcy postawy ks. Jerzego. Dariusz Karłowicz, filozof, który swoją książkę „Arcyparadoks prawdy” dedykował „Księdzu Jerzemu Popiełuszce, patronowi naszej wolności”, dyrektor marketingu w firmie ubezpieczeniowej, zapewnia, że gdyby nie nauka ks. Popiełuszki, nigdy nie założyłby z przyjaciółmi Fundacji św. Mikołaja. W jej ramach organizuje najgłośniejsze kampanie społeczne, jak akcja pomocy dla warszawskiego hospicjum dziecięcego. – W czasach pokoju patriotyzmu dowodzi się przez pomoc innym ludziom, a z pamięci o bohaterach wyprowadza się cnoty obywatelskie. Uczciwe płacenie podatków, dobre traktowanie pracowników, unikanie korupcyjnych układów. – Nie martwiłbym się małą liczbą naśladowców – uspokaja ks. Marek Łuczak. – Pismo Święte opisuje niejeden moment, w którym w Jahwe wierzyło dwóch, trzech ludzi, a reszta w bałwany. Rzecz tkwi w sile przesłania. Ale to przesłanie, poczynając od legendarnego „Zło dobrem zwyciężać”, wciąż brzmi tak samo szlachetnie i naiwnie jak przed 20 laty. A może jeszcze bardziej.

Ks. Jerzy Popiełuszko - (1947–1984), absolwent Warszawskiego Seminarium Duchownego, duszpasterz środowisk studenckich, ludzi pracy – średniego personelu medycznego, a potem również środowiska robotników Huty Warszawa, stał się sławny dzięki Mszom za Ojczyznę odprawianym w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, w każdą ostatnią niedzielę miesiąca po wprowadzeniu stanu wojennego, na które przychodziły tłumy wiernych. Ksiądz był na liście „trudnych” kapłanów. W jego sprawie w kurii często interweniował rządowy urząd do spraw wyznań. Jego działalność budziła też zastrzeżenia hierarchów. Był inwigilowany i wielokrotnie wzywany na przesłuchania. Po podrzuceniu przez Służby Bezpieczeństwa do jego mieszkania zakazanych materiałów propagandowych oraz broni w grudniu 1983 r. został aresztowany. Uwolniono go po interwencji kościelnych władz. Krótko przed jego zabójstwem prymas Józef Glemp, po sugestii przyjaciół księdza z Huty Warszawa, chciał wysłać go na studia do Rzymu. Ks. Popiełuszko nie skorzystał z tej możliwości. Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa – Grzegorz Piotrowski, Leszek Pękala i Waldemar Chmielewski – uprowadzili go, zamordowali, a zwłoki wrzucili do Wisły z tamy we Włocławku w nocy z 19 na 20 października 1984 r. Ksiądz wracał z odprawianej w Bydgoszczy mszy.

Ofiara tajnej gry

Ewa K. Czaczkowska, Tomasz Wiścicki (tekst ukazał się w "Rzeczpospolitej" nr 214/2004 w dodatku PLUS-MINUS) Tajemnica śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. W sprawie zamordowania w 1984 roku ks. Jerzego Popiełuszki znamy tylko część prawdy - trudno nawet ustalić, jak wielką. Z całą pewnością możemy określić przebieg wypadków od chwili, gdy samochód morderców, jadąc z włączonymi długimi światłami za autem księdza, zaczął oślepiać kierowcę i pasażera, zwracając ich uwagę - do momentu desperackiego skoku Waldemara Chrostowskiego. Pewność możemy mieć także co do obrażeń księdza, które ujawniono podczas oględzin zwłok i sekcji. Przy tych czynnościach obecne były dwie godne pełnego zaufania osoby: wybitny specjalista medycyny sądowej prof. Edmund Chróścielewski oraz mec. Jan Olszewski. Za fakt niepodważalny należy uznać przyznanie się sprawców, funkcjonariuszy Departamentu IV MSW: Grzegorza Piotrowskiego, Leszka Pękali i Waldemara Chmielewskiego. Nikt nie podał przekonującego uzasadnienia, dlaczego mieliby wziąć na siebie cudzą zbrodnię. Zorganizowanie takiej mistyfikacji w sposób przekonujący wydaje się zresztą przekraczać możliwości organizacyjne resortu - ogromne, ale jednak ograniczone. Dlatego możemy stwierdzić, że ksiądz został zamordowany w sposób przynajmniej zbliżony do opisanego podczas procesu sprawców w Toruniu, w określonym tam czasie, przez trzech skazanych tam oficerów SB, a obrażenia i przyczyna śmierci podane na procesie także odpowiadają prawdzie. Reszta oparta jest na słowach funkcjonariuszy MSW - resortu, do którego zadań należała dezinformacja. Dlatego wizję wyłaniającą się z ich słów można uznać za jedynie najbardziej prawdopodobną, oczywiście w tych częściach, które nie zawierają wewnętrznych sprzeczności i nie kłócą się z tym, co wiadomo skądinąd oraz ze zdrowym rozsądkiem. (...) Bezpośrednie okoliczności popełnienia zbrodni można więc uznać za w zasadzie znane - z powyższymi zastrzeżeniami. Nawet zresztą gdyby okazało się, że mordercy pastwili się nad księdzem w nieco inny sposób i w innych miejscach - niewiele to zmienia. Inaczej jest z mechanizmem, który doprowadził do zbrodni i który działał także po jej popełnieniu. Bezpośredni sprawcy byli przecież funkcjonariuszami państwowymi i zbrodni dokonali w ramach "obowiązków służbowych". Fundamentalne znaczenie miałoby poznanie tego mechanizmu. Niestety, w tej części skazani jesteśmy na hipotezy i możemy jedynie rozważać ich prawdopodobieństwo. Zestawienia tych hipotez dokonał Filip Musiał, historyk z krakowskiego IPN. Jego systematyzacja wyznacza zasadnicze ramy poniższych rozważań, z takim wszakże zastrzeżeniem, że hipotezy mają charakter modelowy i, przynajmniej niektóre z nich, bynajmniej się nie wykluczają.

1. Jako zupełnie absurdalną odrzucić można hipotezę samodzielnego działania czterech oskarżonych. Ta wersja była jednym z elementów propagandowej oprawy procesu toruńskiego. Jednak działanie niezależnej grupy w takiej strukturze, jak komunistyczne MSW, można włożyć między bajki. Wszyscy niewątpliwi mordercy byli doświadczonymi, sprawdzonymi - i ciągle sprawdzanymi - funkcjonariuszami SB. Przed, po i w trakcie swego działania utrzymywali kontakty z kolegami i zwierzchnikami. O kontaktach tych niewiele wiadomo - poza tym, że były. Wersja samodzielnego działania także dlatego nie nadaje się do poważnego rozważania, że nie mają większego sensu ewentualne uzasadnienia "samodzielności" czterech esbeków. Odrzucić należy opowieści, których nie szczędzą nam sprawcy, jakoby nie chcieli zabić księdza ani w ogóle nikogo. Przeczą temu staranne przygotowania, imponująca kolekcja zgromadzonych przez nich narzędzi zbrodni, sam sposób działania, wreszcie - wspomniane parokrotnie worki z kamieniami, których jedynym racjonalnym przeznaczeniem jest topienie ofiar, jeszcze żywych lub już martwych. 2. Równie niedorzecznie brzmią tłumaczenia, jakoby esbecy załatwiali osobiste porachunki - patrz: kontrolowany wybuch nienawiści Piotrowskiego na procesie toruńskim - albo też chcieli się zasłużyć przed zwierzchnikami bez ich wiedzy. MSW nie było miejscem działania "samotnych jeźdźców", terror komunistyczny nigdy nie był ani ślepy, ani chaotyczny, lecz starannie zorganizowany, przemyślany i kierowany. Prywatna zemsta mogła się zdarzać w latach 40., ale nie w "uporządkowanych" latach 80. Podobnie wersja "samodzielnej zasługi" nie mieści się zupełnie w logice działania resortu - tam awansowano za akcje uzgodnione ze zwierzchnikami. Warto uprzytomnić sobie, jak wysoką pozycję zajmował Grzegorz Piotrowski w hierarchii SB. "Naczelnik jednego z wydziałów" brzmi myląco - sprawia wrażenie jakiegoś niezbyt ważnego biurokraty. Tymczasem główny zabójca księdza był w chwili zbrodni jedną z kilku najważniejszych osób w pionie "wyznaniowym" MSW, zapewne trzecią - po gen. Zenonie Płatku, dyrektorze Departamentu IV i płk. Adamie Pietruszce, wicedyrektorze tego departamentu. Do czasu zatrzymania zdążył kierować dwoma najważniejszymi wydziałami Departamentu IV: I - zajmującym się klerem, hierarchią oraz centralnymi i diecezjalnymi instytucjami kościelnymi (innymi słowy, całym Kościołem prócz zakonów i organizacji laikatu, którymi zajmowały się odrębne wydziały), oraz VI - koordynującym działalność dezintegracyjną.

Człowiek ten w chwili zabójstwa miał 33 lata! Jego bezpośredni przełożeni byli o 20 - 30 lat starsi. Cóż za piękna kariera otwierała się przed tak zdolnym młodym człowiekiemÉ O atmosferze panującej w resorcie świadczy fakt, że tak wysoki urzędnik osobiście porywa działacza opozycji, organizuje bandycki napad na mieszkanie, rzuca kamieniem w samochód księdza, wreszcie - zabija go półmetrowym kijem i pięścią. (...) 3. Inna hipoteza zakłada, że ks. Popiełuszko został zamordowany na polecenie władz nadrzędnych - kierownictwa MSW. Oznaczałoby to bezpośrednią odpowiedzialność najwyższych władz PRL. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych było elementem struktury władzy i tak ważna decyzja, jaką było polecenie zabicia popularnego księdza, musiałaby zapaść na szczeblu wyższym niż policyjny - w kierownictwie politycznym. Ta hipoteza ma jednak pewną istotną słabość. Morderstwami politycznymi w PRL zajmowali się najskuteczniej "nieznani sprawcy". Ta forma zabijania jest najwygodniejsza z punktu widzenia tych, którzy wydają takie rozkazy: ofiara ginie, nikogo za rękę nie złapano, bo i nikt złapać nie próbuje, a wszyscy i tak wiedzą, kto zabił i się boją. Gdyby więc "po prostu" chciano pozbyć się niewygodnego kapłana, nie widać powodu, dla którego nie mieliby tego zrobić właśnie nieznani sprawcy. W takim przypadku nawet ciało nie musiałoby się znaleźć, nie można by wtedy nawet przeprowadzić procesu beatyfikacyjnego. Z punktu widzenia władz - same zyski. (...) Sprawa zamordowania ks. Popiełuszki wiązała się z wielkimi kosztami dla władz. Nie darmo esbecy oburzali się, że ujawnia się metody działań operacyjnych. Nawet starannie wyreżyserowany proces toruński dostarczył każdemu, kto ma oczy i uszy, niesłychanej wiedzy o strukturze bezprawia, jaką było komunistyczne MSW. Musiał istnieć powód, dla którego zdecydowano się tę cenę zapłacić - łącznie z tym, że funkcjonariuszom bezkarnym z definicji, nawet w przypadku przestępstw pospolitych, dano tym razem tak nietypowe polecenie, jak "dać się chwilowo zamknąć". 4. Takiego uzasadnienia dostarcza następna hipoteza - prowokacji politycznej przeciw opozycji. W tej wersji zamordowanie księdza ma być sygnałem dla przeciwników systemu, że "żarty się skończyły": skoro ginie ktoś taki, jak ks. Popiełuszko, nikt nie może czuć się bezpiecznie. Dalszy ewentualny scenariusz według tej hipotezy nie jest jasny: sprowokowanie opozycji do użycia przemocy po to, by uzasadnić dalszy terror? A może jeszcze coś innego? W każdym razie w tym wariancie nie należy ukrywać, że morduje MSW - wręcz przeciwnie.

Ta hipoteza wyjaśnia jeden z najdziwniejszych elementów zbrodni: podrzucenie przy samochodzie księdza orzełka z milicyjnej czapki, w dodatku - nieaktualnego wzoru. Sąd w Toruniu pominął wyraźną ekspertyzę milicyjnych kryminalistyków, że orzełek w ogóle nie był przytwierdzony do czapki Chmielewskiego. Wokół tej hipotezy jest jednak mnóstwo znaków zapytania. Jaki konkretnie przebieg wypadków chciano sprowokować? Kto konkretnie tę prowokację podjął? I dlaczego od niej, najwyraźniej, odstąpiono? (...) Mimo tych wszystkich niejasności, hipoteza prowokacji wydaje się godna uwagi, przynajmniej jako częściowe wytłumaczenie morderstwa, zwłaszcza na początku. Prowokacja - jeśli do niej doszło - z nieznanych powodów okazała się jednak, jak można sądzić, nieudana. 5. Kolejna hipoteza wiąże śmierć ks. Popiełuszki z walkami frakcyjnymi w PZPR. Tę wersję dość konsekwentnie podają przedstawiciele najwyższych władz partyjnych z lat 80., z Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem na czele. Jak twierdzą, ich grupa - "reformatorów" - padła ofiarą prowokacji ze strony "dogmatyków", "partyjnego betonu". Taka była interpretacja tła zbrodni podczas procesu toruńskiego - równolegle z hipotezą "samotnych jeźdźców" - z tym że wersja prowokacji ze strony "dogmatyków" odgrywała rolę istotniejszą. Jak się wydaje, to właśnie w nią przede wszystkim miało uwierzyć społeczeństwo. Hipoteza walk frakcyjnych wyjaśnia, dlaczego postanowiono ujawnić przynajmniej bezpośrednich sprawców oraz wydelegować ich do więzienia. Poza tym jest faktem, że w latach 80. w kierownictwie partyjnym istniały napięcia na tle sposobu wychodzenia z kryzysu, w jaki zabrnął komunizm. Niewątpliwie linia Jaruzelskiego i Kiszczaka, u której końca był pomysł podzielenia się władzą przy Okrągłym Stole - bo nie oddania władzy, tego bynajmniej nie planowano! - miała wewnątrz partii oponentów. Z drugiej strony, podział komunistów na "beton" i "liberałów" jest stary jak sam komunizm i musi budzić nieufność. Przez cały czas wykorzystywano go do mamienia społeczeństwa - u siebie i za granicą - i do zdobywania poparcia dla "liberałów" za pomocą groźby, że "twardogłowi" tylko czyhają na władzę. Poza tym nader często okazywało się, że "liberałowie" robią właściwie to, co zrobiliby "twardogłowi" - oczywiście dlatego, że muszą, żeby nie było jeszcze gorzej. O ile więc podziały, napięcia i konflikty za fasadą "centralizmu demokratycznego" istniały zawsze, to jednak - jak można sądzić - rzadko układały się one w klarowny obraz dwóch obozów - dobrego i złego. Wiele wskazuje na to, że w omawianym okresie nie było inaczej. Wyraźne poszlaki wskazują na to, że w partyjno-bezpieczniackim aparacie toczyła się wówczas jakaś gra, jednak Kiszczak i jego zwolennicy byli jej uczestnikami, a nie jedynie ofiarami. Przypomnijmy podejrzenie rzucone przez Pietruszkę, że minister znał zapis podsłuchu po pierwszym zamachu Piotrowskiego na ks. Popiełuszkę. Jeśli tak rzeczywiście było, dlaczego nie zareagował? Dlaczego wkroczył do akcji dopiero po drugim, udanym zamachu? Kiszczak, o dziwo, nie zaprzeczył stanowczo, że widział zapis podsłuchu. Czyżby obawiał się, że zaginiony dokument z jego parafą wskazującą, że się z nim zapoznał, może się nagle dziwnym trafem odnaleźć? Do tego dodać należy uporczywie krążące pogłoski, że zbrodniarze byli obserwowani. Mocnym potwierdzeniem tych pogłosek była "przypadkowa" obecność dwóch funkcjonariuszy wojskowych służb specjalnych w bydgoskim kościele, gdy ks. Popiełuszko wygłaszał ostatnie w swym życiu kazanie.

Na rok 1984 przypada istotna faza usuwania z kolejnych stanowisk poprzednika Czesława Kiszczaka na stanowisku ministra - Mirosława Milewskiego. Wypomniano mu wówczas - z kilkunastoletnim opóźnieniem - aferę "Żelazo", skandal zupełnie niebywały, nawet jak na standardy komunistycznych służb specjalnych. PRL-owski wywiad zorganizował mianowicie w Europie Zachodniej regularną bandę rabunkową, której celem było zdobywanie środków. W dodatku łupy w dużej części nie trafiły na fundusz operacyjny, tylko do prywatnych kieszeni towarzyszy wysokiego szczebla. W aparacie trwały więc wówczas walki i jest wysoce prawdopodobne, że ksiądz był pionkiem w tej grze. Traktowanie jednak Kiszczaka jako nieledwie obrońcy ks. Popiełuszki, przy którym włos by mu z głowy nie spadł, gdyby nie - skądinąd rzeczywiście wyjątkowo złowroga - postać Milewskiego, robi wrażenie, mówiąc delikatnie, nieporozumienia. Otwarta pozostaje kwestia związku kierownictwa politycznego ze zbrodnią. Jeśli wokół przygotowań do śmierci księdza toczyła się jakaś gra, jest nieprawdopodobne, żeby nie sięgała na poziom polityczny, ponad MSW. W tej sprawie jednak skazani jesteśmy jedynie na spekulacje. Bezdyskusyjne jest natomiast, że gen. Kiszczak usiłował wykorzystać zamordowanie ks. Popiełuszki do wzmożenia ataków na Kościół. To on osobiście formułował w tej sprawie daleko idące propozycje dla Biura Politycznego KC PZPR. Wydaje się, że do takiej ofensywy jednak nie doszło - po zamordowaniu księdza nie nastąpiła planowana przez ministra eskalacja. Nie wiadomo, dlaczego tak się stało. 6. I wreszcie, hipoteza wiążąca zamordowanie księdza z działaniem sowieckich służb specjalnych. Po tym, co usłyszeliśmy w latach dziewięćdziesiątych, można, jak się wydaje, powiedzieć na ten temat dwie rzeczy: po pierwsze, że udział KGB jest wysoce prawdopodobny, po drugie, że bardzo niewiele ponad to da się powiedzieć. - W tamtą stronę szły różne sznurki - po linii wojskowej, ubeckiej, partyjnej - mówi Krzysztof Piesiewicz. Zmieniające się "rewelacje" Piotrowskiego na temat jego kontaktów z KGB w większości nie zasługują na wiarę, niektóre są wręcz absurdalne, jednak jego związki ze Wschodem są bardziej niż prawdopodobne. Zdaniem Jana Olszewskiego, prawie wykluczone jest, by oddziaływanie ze strony sowieckiej następowało drogą formalną, poprzez wszystkie struktury polityczne - takie sprawy załatwia się inaczej. Prawdopodobnie odpowiednie komórki KGB porozumiewały się z odpowiednimi komórkami tutaj. Trudno powiedzieć, na jakim szczeblu w Polsce było to aprobowane, wątpliwe jednak, by Piotrowski nie meldował niczego swoim szefom. Musiał być ktoś wtajemniczony wyżej niż on. (...) Ksiądz Popiełuszko został zamordowany w szczególnym okresie, bo w czasie krótkich, przejściowych rządów w Moskwie Konstantina Czernienki, które - jak się niedługo potem okazało - zakończyły stabilny (wtedy tak się wydawało) byt Związku Sowieckiego. Po nim przyszedł Michaił Gorbaczow. - Nikt z opozycji ani Kościoła nie spodziewał się wyboru Gorbaczowa - przypomina Krzysztof Piesiewicz.

Jan Olszewski przypuszcza, że zamordowanie ks. Popiełuszki było elementem gry na bardzo wysokim szczeblu - nawet nie między Moskwą a Warszawą, ale w samej Moskwie. Wiadomo było, że toczy się bezwzględna walka o to, kto będzie rzeczywistym następcą Breżniewa. Z jednym z pretendentów związana była Warszawa i właśnie w niego ktoś z aparatu KGB albo wyżej chciał uderzyć, atakując jego polskich protegowanych. - W 1983 roku do Polski przyjechał szef KGB Kriuczkow - przypomina tamte czasy Krzysztof Piesiewicz. - Przez dziesięć dni Kiszczak jeździł z nim po Polsce. Po jego powrocie zaczynają się porwania działaczy opozycji w rejonie Torunia i Bydgoszczy. Wtedy też ginie Piotr Bartoszcze. Starcy w Moskwie mogli mieć dosyć tego, że oporu w Polsce nie można zgasić. Oni nie zdawali sobie sprawy z tego, że stan wojenny dokonał spustoszeń - zgaszono "narrację nadziei", która umożliwiła 1980 rok. Jeśli więc można się pokusić o podsumowanie tego przeglądu hipotez, ks. Popiełuszko zapewne padł ofiarą skomplikowanej gry z udziałem Moskwy. Na temat szczegółów tej gry nie sposób wyjść poza spekulacje. Jej uczestnikami były polskie i sowieckie służby specjalne, a także polskie i sowieckie władze partyjne. Gracze nie mieli nic przeciw temu, by przy okazji usunąć niewygodnego "kontrrewolucjonistę w sutannie". Ich ambicje sięgały jednak - jak można sądzić - dużo dalej i wyżej, ku temu, co ich najbardziej interesowało: władzy. (...) Krzysztof Piesiewicz jest pewien, że kiedyś poznamy prawdę: - Ktoś zostawi pamiętnik, ktoś zostawi listy, i to niekoniecznie z miłości do prawdy, tylko z miłości do siebie. Ktoś zechce być tym, który odsłoni prawdę - to jest bardzo nęcące, zwłaszcza gdy ks. Popiełuszko będzie wyniesiony na ołtarze i będą powstawać o nim książki, filmy. Uważam, że materiały są już przygotowane i czekają, choć światło dzienne ujrzą niekoniecznie za naszego życia. Fragment książki "Ksiądz Jerzy Popiełuszko", która ukazała się nakładem wydawnictwa Świat Książki.

Ks. Jerzy Popiełuszko (1947-1984) był duszpasterzem ludzi pracy, od Sierpnia '80 związanym ze środowiskami opozycyjnymi. Po wprowadzeniu stanu wojennego inwigilowany, nękany i zastraszany przez milicję i SB. 19 października 1984 r. wraz z kierowcą i przyjacielem Waldemarem Chrostowskim został porwany na drodze między Bydgoszczą a Toruniem. Kierowcy udało się uciec, ksiądz zaś, bestialsko pobity, został wrzucony do Wisły pod Włocławkiem. Jego ciało wyłowiono 11 dni później. Na procesie w Toruniu, który trwał od 27 grudnia 1984 r. do 7 lutego 1985 r., sąd uznał za winnych czterech funkcjonariuszy MSW. Grzegorz Piotrowski został skazany na 25 lat więzienia, Leszek Pękala - na 15 lat, Waldemar Chmielewski - na 14 lat więzienia, zaś Adam Pietruszka, za inspirację i pomoc w zbrodni, na 25 lat. Kary dość szybko złagodzono. Dzisiaj wszyscy sprawcy są na wolności.