publikacja 16.11.2006 10:56
Mieszkańcy Dalikowa mówią, że jak plebania zostanie zlicytowana, to ksiądz będzie mógł dojeżdżać z Poddębic. Agnieszka, na którą ponad sześć lat temu spadł konar drzewa, unika dziennikarzy i twierdzi, że to Kościół nagłaśnia całą sprawę - pisał Gość Niedzielny w lutym 2004 roku.
10 w skali Beauforta Wichura była wtedy potężna. W porywach osiągała 10 stopni w skali Beauforta. Jak można przeczytać w notatce przygotowanej przez mecenasa Jerzego Zielaka, który reprezentował podczas procesu stronę kościelną, w trakcie takiej pogody „czternastoletnia wówczas Agnieszka M. przywieziona wraz ze starszą swoją siostrą przez ich ojca na cmentarz w Dalikowie, uległa urazowi kręgosłupa wskutek uderzenia przez odłamany wichurą konar akacji”. Prokuratura Rejonowa w Poddębicach podjęła dochodzenie w tej sprawie, ale umorzyła postępowanie „wobec niestwierdzenia przestępstwa”. Dzisiaj tej akacji już nie ma na dalikowskim cmentarzu. Została wycięta, podobnie jak kilka innych drzew. Na pewno nie wyciął jej proboszcz, któremu ani przed wypadkiem Agnieszki, ani po nim nie udało się uzyskać zezwolenia odpowiedniego urzędu na usunięcie niebezpiecznego drzewa. Na temat tego, kto je wyciął i dlaczego, istnieje kilka wersji. W centrum cmentarza stoi duża kaplica. Na zewnętrznej ścianie budynku, z boku, widnieje tylko jedna tablica, informująca, że w kaplicy znajduje się grób rodziny Wardęskich. To właśnie ta rodzina była właścicielami gruntu, na którym stanął na początku XX wieku neogotycki kościół św. Mateusza. Jak opowiada matka Agnieszki, Teresa M., dziewczynka przeszła dwie bardzo poważne operacje i długotrwałą rehabilitację. Ona sama na siedem miesięcy musiała zrezygnować z pracy, aby zająć się chorą córką. Mówi, że Agnieszka już nigdy nie będzie normalnie chodzić, że nie potrafi stać o własnych siłach. Pytana o to, kto jej zasugerował wystąpienie o odszkodowanie do kurii, jest niemile zdumiona. Uważa, że to oczywiste: skoro miał miejsce wypadek, należy się odszkodowanie, a to, że chodzi o roszczenie wobec Kościoła, nie ma znaczenia. Gdyby nieszczęście miało miejsce gdzie indziej, także by wystąpiła o odszkodowanie. Wyrok Z powództwem wystąpiła w lipcu 1998 roku. Oczekiwała zasądzenia na rzecz córki kwoty 172 868 złotych oraz renty po 800 złotych miesięcznie. Sąd Okręgowy w Łodzi 13 kwietnia 2001 roku uznał, że to nie Kuria Archidiecezji Łódzkiej jest adresatem roszczeń, lecz rzymskokatolicka parafia św. Mateusza w Dalikowie. Zgodnie z wyrokiem parafia powinna wypłacić Agnieszce 120 tys. złotych z odsetkami, liczonym od kwietnia 1999 r., tytułem zadośćuczynienia, 6935 złotych (z takimi samymi odsetkami) za koszty leczenia i zakup przyrządów do ćwiczeń oraz za rehabilitację. To nie wszystko. W punkcie trzecim wyroku jest mowa o rencie „na zwiększone potrzeby”. Padają tu rozmaite sumy dotyczące różnych okresów, które upłynęły od wypadku. W punkcie „d” wymieniono kwotę „1450 złotych miesięcznie płatną do 10 dnia każdego miesiąca z ustawowymi odsetkami od uchybienia terminowi płatności rat poczynając od 1 maja 2001 r. i na bieżąco”. Jest to o 650 złotych więcej niż wnioskowała mama Agnieszki. Wyrok jest już prawomocny. Ksiądz może dojeżdżać Całą gminę Dalików zamieszkuje 3900 osób. Jej stolicą jest właśnie Dalików, który istniał jako wieś szlachecka już w XV wieku. Parafia św. Mateusza według opublikowanego w roku 2003 wykazu polskich parafii liczy 1730 wiernych. Jest piątek, 23 stycznia br., krótko po południu. Na parkingu przed kościołem, koło pomnika ofiar powstania styczniowego, przybywa samochodów. O 13.30 ma się odbyć pogrzeb parafianina. W kościele jest zimno. Przy otwartej trumnie rodzina żegna się ze zmarłym.
Plebania jest po prawej stronie kościoła, odgrodzona płotem. Ksiądz proboszcz Stanisław Wojtyra widząc chodzących wokół budynku obcych, z których jeden jest w koloratce, wychodzi z kościoła. Czeka na jakiegoś księdza. Wizyta dziennikarzy z „Gościa” jest mu niezbyt na rękę z powodu pogrzebu, ale na chwilę zaprasza do środka. Proponuje herbatę, kawałek ciasta. W jadalni jest tak samo zimno jak na zewnątrz. Kaloryfer nie grzeje. Nalewając wodę z termosu, ksiądz proboszcz mówi z troską: „Proszę nie zdejmować kurtki”. Nie chce rozmawiać o sprawie. Żali się na dziennikarzy. „Co ja tu przeżyłem” - mówi z wyraźnym smutkiem w głosie. Wygląda na kogoś, kto jest raczej bezradny wobec natłoku wydarzeń. Opowiada o tym, jak w czasach PRL-u budowana była plebania. Jest proboszczem w Dalikowie od 23 lat. Mówi, że wczoraj był na kolędzie u jednej z babć Agnieszki. Druga babcia też tu mieszka. Nie tylko z zewnątrz plebania świadczy o ubóstwie księdza. Parafia też nie jest bogata. Na stronach Kurii Archidiecezji Łódzkiej można przeczytać, że utrzymuje ją 250 osób. Pani w gminnej świetlicy, mieszczącej się naprzeciwko kościoła, mówi, że w kościele jest zimno, bo nie ma pieniędzy na ogrzewanie piecami akumulatorowymi. „Właśnie dzisiaj chodził inkasent, na pewno przyniósł proboszczowi spory rachunek” - dodaje. Opowiada, że w Dalikowie większość ludzi żyje z rolnictwa. Jest też filia Wojtexu. Uprawia się tu głównie żyto i ziemniaki, hoduje bydło i trzodę chlewną. W jednym z dwóch sklepów spożywczych jakaś młoda kobieta tłumaczy stojącemu w kolejce mężczyźnie, że aby jakoś wyjść na swoje, trzeba mieć minimum piętnaście krów. „Inaczej lepiej w ogóle sobie nie zawracać głowy”. Pani ze świetlicy mówi, że mieszkańcy Dalikowa jeżdżą do pracy do Poddębic i do Łodzi. Na przystanku busa czeka kilka osób. Na pytanie o jakąś restaurację, gdzie można by coś zjeść, wskazują bar gastronomiczny „Bajbus”, przy ulicy Wschodniej, prowadzącej na cmentarz. „Może tam będzie coś do jedzenia” - mówi z powątpiewaniem kobieta. „U nas restauracji nie ma, za daleko od głównej drogi, ale za to jest sensacja” - dodaje kobieta. Nie wie, że rozmawia z dziennikarzem. Tak reaguje na widok obcego. - I co zrobicie, jak plebanię zlicytują i ksiądz proboszcz nie będzie miał gdzie mieszkać? - No to będzie ksiądz z Poddębic dojeżdżał - pada odpowiedź. To chyba nie jest żart. Oni napra- wdę tak myślą. - Ten wasz proboszcz nie wygląda na bogatego... - No bo nie jest. On nigdy do pieniędzy nie przywiązywał wagi. U nas są pogrzeby ludzi z Łodzi, bo ksiądz mało bierze - mówi ktoś z boku. - A sam ksiądz to chyba starą faworitką jeździ. Podobno Agnieszka bywa w Dalikowie, ponoć sama przyjeżdża do swoich krewnych samochodem, ale nikt z zebranych na przystanku jej osobiście nie widział. Jedna z lokalnych gazet napisała, że „Dalików jest wkurzony na proboszcza, który ani wspomniał, że szykują się kłopoty”. Ci spotkani na przystanku na wkurzonych nie wyglądają. Raczej na rozczarowanych, że z całego tego zamieszania Dalików nie ma żadnych korzyści. Tak jakby strata, którą może ponieść parafia w rezultacie egzekucji wyroku sądowego, ich bezpośrednio nie dotyczyła. W Trzech Króli samobójstwo popełnił związany od czterdziestu lat z parafią organista. „Niektórzy mówią, że tak się przejął tą całą sprawą, ale to chyba jednak z innej przyczyny”. Organistówka jest jednym z budynków, którymi interesował się komornik. Obecnie nikt w niej nie mieszka, bo organista wybudował dom, w którym mieszka jego rodzina. Podjeżdża bus. „To problem Kościoła, a nie Dalikowa” - rzuca ktoś i wszyscy wsiadają do pojazdu, który zmierza do Poddębic.
Agnieszka M. to ja W Aleksandrowie Łódzkim na terenie parafii Zesłania Ducha Świętego budynki oznaczone są widocznymi z daleka napisami: „Bl 15”, „Bl 10”. Tu mieszka mama Agnieszki. Mieszkanie na czwartym, najwyższym piętrze. Drzwi otwiera sympatyczna dziewczyna. - Szukamy Agnieszki M. - To ja - odpowiada niepewnie. Dzięki przypadkowi nie rozmawiamy za pośrednictwem domofonu, lecz od razu twarzą w twarz. Proszę, żeby mnie wpuściła do środka, a powiem, kim jestem. Niezbyt chętnie otwiera szerzej drzwi. Rozmowa toczy się w przedpokoju. Pojawia się jakiś młody mężczyzna, który na pytanie, kim jest, odpowiada: „Mniejsza z tym”. Na wiadomość, że rozmawia z dziennikarzem, w dodatku z księdzem, Agnieszka sprawia wrażenie przestraszonej. Prosi, żeby wyjść. Mówi, że nie chce mieć nic wspólnego z mediami i nie chce się wypowiadać. - To dlaczego dopuściła pani do nagłośnienia całej sprawy? - pytam. - To nie ja. To Kościół nagłośnił. - odpowiada. - A jaka jest prawda? Jest pani chora czy nie? - nie ustępuję. - Jestem chora. Jak jest naprawdę, wiedzą moi najbliżsi, przyjaciele, i to wystarczy. Nie chcę rozmawiać z dziennikarzami - irytuje się. Potwierdza, że jestem jedynym dziennikarzem, który ją widział. Przez cały czas krótkiej rozmowy stoi tuż przy drzwiach, najprawdopodobniej się o nie lekko opiera. Wyjaśnia, że myślała, iż to ktoś z administracji. W przeciwnym razie nie otworzyłaby drzwi. Agnieszka nie pozwala sobie zrobić zdjęcia. Chętnie podaje numer telefonu, aby dalszą rozmowę prowadzić z jej mamą. Uprzejmie, chociaż z naciskiem, prosi, aby opuścić mieszkanie. Byłam katoliczką Proboszcz parafii Zesłania Ducha Świętego w Aleksandrowie Łódzkim, ks. Piotr Bratek, nie chce odpowiedzieć na pytanie, czy na przykład w tym roku rodzina Agnieszki wpuściła księdza z odwiedzinami duszpasterskimi. Mówi, że to tajemnica. Wspomina, że po wypadku przeprowadzono przed kościołem dwie zbiórki pieniężne. W sumie zebrano 15 tysięcy. Według mamy Agnieszki te pieniądze zebrali w Szkole Podstawowej nr 1 koledzy i koleżanki jej córki. Mama Agnieszki w rozmowie telefonicznej dziwi się, że komuś chciało się jechać taki kawał drogi do Aleksandrowa i do Dalikowa. Podniesionym głosem wypowiada pretensje, że jak Agnieszka była w szpitalu, to się żaden ksiądz nie pofatygował do szpitala, „nikt nie zapytał, czy nie trzeba pomocy”. Zarzuca, że odwiedzając jej córkę, wtargnęliśmy do mieszkania. Mówi, że księża i Kościół „przekłamują”. To nie ona nagłośniła sprawę. „To Kościół”. Mówi tonem osoby, która nie zamierza zrezygnować z tego, co uważa, że się jej słusznie należy. Rozmowa z nią jest trudna, mówi dużo, powtarza obiegowe zarzuty pod adresem Kościoła. Mówi, że ostatnio nie wpuszczała kolędy, bo zwykle była wtedy w pracy. Nie chce podać numeru telefonu do swojego adwokata. Nie chce odpowiedzieć na pytanie o siostrę Agnieszki. Według niej wszyscy księża kłamią. Zapisuje moje imię i nazwisko. Straszy, że jak coś w „Gościu” „przekłamiemy”, to odda sprawę do sądu. Pytana, czy jest katoliczką, odpowiada: „Byłam”.
Na sugestię, że parafii w Dalikowie po prostu nie stać na zapłacenie odszkodowania, mówi, że przecież parafia ma dochody, bo się odbywają pogrzeby, śluby, a za darmo tego ksiądz nie robi. A poza tym parafia jest częścią wielkiej instytucji, której nie brak pieniędzy. Na pytanie, dlaczego nie posłała Agnieszki po odbiór 100 tysięcy złotych, które udało się po nagłośnieniu całej sprawy zebrać łódzkiej kurii, odpowiada, że przecież dziewczyna była w samochodzie i nikt nie chciał się z nią spotykać. Natomiast ks. dr Andrzej Dąbrowski, kanclerz Kurii Archidiecezji Łódzkiej, twierdzi, że od razu sprawa została postawiona jasno - zgromadzone pieniądze może odebrać tylko Agnieszka, ponieważ jest osobą pełnoletnią. To był dziwny proces W łódzkiej kurii jest czysto i schludnie. Pomiędzy piętrami w przeszklonym szybie kursuje nowoczesna winda. Na stolikach sporo tytułów prasy katolickiej. Na jednej ze ścian tablica upamiętniająca wizytę w budynku Ojca Świętego Jana Pawła II. Ksiądz kanclerz Andrzej Dąbrowski przynosi teczkę z dokumentacją sprawy. Pokazuje, w którym miejscu w czasie rozmowy siedziała mama Agnieszki, na którym krześle pani adwokat. Opowiada o staraniach podjętych przez Kościół w związku z wypadkiem. O wizycie delegacji parafii dalikowskiej, w której między innymi znalazł się potomek rodziny Wardęskich, z pomysłem, że on wystąpi z roszczeniami wobec parafii, aby uchronić dobra kościelne przed zlicytowaniem. Przypomina propozycję wysłania dziewczyny do któregoś ze znanych ośrodków rehabilitacyjnych w Polsce, mówi o stu tysiącach, które udało się zebrać. Sam Agnieszki nigdy nie widział. Sugeruje, że pod adresem zamieszkania jej mamy dziewczyna raczej się nie pojawia. Zwraca uwagę na to, że do poszkodowanej nie dotarł dotychczas żaden dziennikarz. O roli mediów w całej sprawie mówi z zakłopotaniem. To na pewno nie kuria ją nagłośniła. Przypuszcza, że to ktoś z rodziny Agnieszki zawiadomił dziennikarzy, ale nie jest tego pewien. Opowiada o agresywności niektórych dziennikarzy przy równocześnie faktycznej nieznajomości istoty problemu. Nie byli nastawieni na szukanie prawdy, lecz na sensację i „dołożenie” Kościołowi. Z drugiej strony ksiądz kanclerz ma świadomość, że powinien z mediami rozmawiać. Doradza przeczytanie artykułu w „Naszym Dzienniku”, zawierającego opinię lekarza, prof. Andrzeja Radka, który twierdzi, że uchronił Agnieszkę przed kalectwem i jest ona „osobą całkowicie przystosowaną do życia w społeczeństwie i poza drobnymi defektami sprawną fizycznie”. Prof. Radek sugeruje wykonanie nowych badań, które pokazałyby aktualny stan zdrowia Agnieszki. Obecnie ze strony kościelnej sprawę prowadzi Marek Markiewicz. Mówi, że proces był dziwny, że za dużo mówiono o drzewach, a za mało o rzeczywistej sytuacji Agnieszki i o tym, czy parafia jest w stanie wypełnić wyrok. Zamierza podjąć próbę wznowienia sprawy w sądzie. Pojawiły się informacje, że istnieją wyniki badań Agnieszki po wypadku, których sąd nie znał, podejmując się prognozowania stanu jej zdrowia w przyszłości. To trzeba sprawdzić. Podobnie jak prasowe wiadomości o tym, że Agnieszka otrzymała już jakieś odszkodowanie. Matka stanowczo zaprzecza, że córka otrzymała jakieś pieniądze. Mecenas Markiewicz wystąpił do ZUS i PZU o stosowne dane, ale może je otrzymać tylko sąd. Podobno był również świadek wypadku, którego sąd nie uwzględnił. Jeżeli nie uda się wznowić sprawy, mecenas Markiewicz zamierza wnieść o nowe badania lekarskie, uwzględniające upływ czasu. Chciałby też wyjaśnić, jaką rolę w całej sprawie odgrywają różne osoby i komu zależało na nagłośnieniu jej właśnie teraz. Nie chce natomiast doprowadzić do anulowania odpowiedzialności za nieszczęście, nie zamierza dowodzić, że nic się nie stało. Stało się. Chodzi jednak o to, aby sprawie przywrócić właściwą miarę.