Oddać życie

Beata Zajączkowska

Wirus eboli zbiera śmiertelne żniwo nie tylko wśród pacjentów, ale i ludzi ratujących im życie.

Oddać życie Beata Zajączkowska

W Demokratycznej Republice Konga trwa proces beatyfikacyjny sześciu włoskich zakonnic, które zmarły zaraziwszy się wirusem Ebola od chorych, którymi opiekowały się podczas epidemii w 1995 r. Należały do Instytutu Sióstr Ubogich. Zostały przy potrzebujących mimo toczącej się wojny domowej, przemocy, napadów i epidemii. Do końca powtarzały, że są w Kongu, by służyć ubogim i potrzebującym. Pamięć o nich jest wciąż żywa wśród ludzi, którym niosły pomoc.

W ostatnich tygodniach w stolicy Liberii ebola zabiła całą wspólnotę bonifratrów, którzy prowadzili tam szpital. Zmarło także sześcioro świeckich pracowników placówki: lekarz, pielęgniarki i personel paramedyczny. I tak już trudna sytuacja chorych, którym ze względu na brak leków skutecznie walczących z wirusem nie można wiele pomóc, stała się jeszcze bardziej dramatyczna. Nie zabrakło jednak ludzi dobrej woli, którzy wyjechali do Liberii, by zastąpić zmarłych. Zapas najpotrzebniejszych leków wzięło ze sobą dwóch bonifratrów, siostra zakonna i świecki technik. Pomagają na ile są  w stanie. Wkrótce dołączą do nich kolejni świeccy wolontariusze. Po dokonaniu dezynfekcji szpital będzie mógł zostać ponownie otwarty.

Dlaczego o tym przypominam? Otóż przekazom o sytuacji w Afryce Zachodniej towarzyszy niezdrowa sensacja. Ludzi potrzebujących pomocy przedstawia się prawie jak broń biologiczną zagrażającą Europie, czy Stanom Zjednoczonym. Jakaś psychoza strachu przetoczyła się przez media gdy z Liberii do Hiszpanii przewieziono chorego misjonarza (zmarł), a do USA zarażonego lekarza (wyzdrowiał). Przeważa postawa - odizolować i zapomnieć. To daleko, oby nas nie dotknęło. Na szczęście tylko w mediach. Nie brakuje bowiem tych, dla których ludzkie życie jest największą wartością i którzy niosąc pomoc potrzebującym gotowi są nawet oddać za nich swe życie.

Amerykański lekarz Kent Brantly po wyjściu ze szpitala w Atlancie wyznał, że jak tylko wrócą mu siły pojedzie do Afryki, by znów nieść pomoc potrzebującym. Gdy wybuchła epidemia odesłał do domu żonę z dwojgiem dzieci, które mu towarzyszyły, by niepotrzebnie ich nie narażać. „Gdy przewożono mnie z Afryki specjalnym samolotem modliłem się, bym w tej trudnej chwili wytrwał i nie odwrócił się od Chrystusa” – wyznał na konferencji prasowej. Dodał, że krańcowe sytuacje pozwalają w całej rozległości dostrzec, co w życiu jest najważniejsze. „Lekarze się cieszą, że eksperymentalny lek zadziałał i, że jestem pierwszym w historii człowiekiem wyleczonym z Eboli. Wierzę w pomoc medycyny, wiem też jednak że modliło się za mnie wiele ludzi na całym świecie” – dodał Brantly. Prezydent Sierra Leone wezwał cały naród do obchodzenia dnia postu i modlitwy w intencji oddalenia epidemii. Nie wiem co musiało by się wydarzyć w Europie, by któryś z prezydentów zdecydował się na taką niepoprawnie politycznie inicjatywę.

„Nie jestem zaskoczony, że nie wycofał się w tym czasie zagrożenia, choć boli mnie, że odszedł. Chciał być blisko chorych do końca, w duchu braterstwa, które jest sercem naszego powołania” – mówi jeden ze współbraci zmarłego w Monrovii bonifratra. Mieli wybór. Mogli wyjechać. Zostali. Nie dlatego, by zostać bohaterami, czy męczennikami. Zostali, bo wciąż są tam ludzie potrzebujący ich pomocy.

 

TAGI: