W głąb siebie

Szymon Zmarlicki

publikacja 02.10.2014 13:47

O 6433 km przejechanych na rowerze i nocy spędzonej w oborze z krowami opowiada o. Tomasz Maniura OMI, przewodnik grupy NINIWA Team.

W głąb siebie Szymon Zmarlicki /Foto Gość O. Tomasz Maniura OMI rozpoczyna w Kokotku pierwszy kilometr Wyprawy w Nieznane Szymon Zmarlicki: Przez sześć tygodni byliście razem praktycznie bez przerwy. Po powrocie i przywitaniu w Kokotku każdy tak po prostu pożegnał się i pojechał w swoją stronę?

O. Tomasz Maniura OMI: Ludzie często pytają, jak wyglądają nasze relacje po wyprawie. Są duże ograniczenia wynikające z odległości, w jakich od siebie mieszkamy, ale dzisiaj dzięki komórkom i Facebookowi ten kontakt jest możliwy. Mimo to często odwiedzamy się i już tydzień po powrocie spotkaliśmy się na wyścigach Tour de Kokotek, na których pojawili się uczestnicy wyprawy z Mogilna, Olkusza, Siedlec, Elbląga... Ci, którzy mogli, przyjechali. W tej chwili łączy nas też to, że przygotowujemy książkę o Wyprawie w Nieznane. Każdy porządkuje zdjęcia, pisze wspomnienia i świadectwa, więc to także okazja do duchowej więzi. Mimo że nie jesteśmy już razem, wykorzystujemy każdą możliwą okazję, żeby się spotkać, dlatego bardzo czekamy na listopadowy weekend, kiedy znów wszyscy zjedziemy się do Lublińca na prezentację książki.

Wsiądziecie jeszcze kiedyś wszyscy razem na rowery?

Wiemy, że już nigdy ekipa w takim samy składzie nie pojedzie, ale mamy świadomość wspólnego doświadczenia. Osobiście jestem wdzięczny każdemu z tych, którzy byli, za jego wkład, bo ta wyprawa była taka, jaką ją tworzyli jej uczestnicy. To jest nie do powtórzenia. Co roku jedzie inny skład – w połowie ten sam, w połowie nowy. Za rok część z nich będzie trochę innymi ludźmi, w ich życiu coś się zmieni i zacznie się inny etap. Noszę w sobie doświadczenie tej wyprawy i bogactwa jej uczestników.

W głąb siebie Szymon Zmarlicki /Foto Gość Charakterystycznym znakiem każdej wyprawy NINIWA Team jest ogromna polska flaga przymocowana na długiej tyczce do jednego z rowerów Pierwsza noc we własnym łóżku była…

...dziwna.

A może wymarzona?

Właśnie nie. Pozornie, patrząc z zewnątrz, większość może tak pomyśleć – że każdy marzył o swoim łóżku. Ale już kolejnego dnia wszyscy pisaliśmy sobie w SMS-ach: Gdzie wy jesteście, czemu o 5. rano nikt nie krzyczał "Kochani, wstajemy!" i nie trzeba było jechać?. Szczęścia nie daje ani wygodne łóżko, ani ciepło w pokoju, ani noclegi na dziko też nie. Tęsknimy przede wszystkim za obecnością ludzi i za tym, co razem można z kimś przeżywać. Brakuje zwyczajności życia, bo na wyprawie troszczy się tylko o to, co podstawowe – żeby mieć co zjeść i gdzie się wyspać, a co parę dni gdzieś się umyć. Teraz życie jest już bardziej skomplikowane. Wróciliśmy do swoich prac i obowiązków i zabrakło takiej prostoty.

Jak z perspektywy czasu oceniacie formę wyprawy, czyli „w Nieznane”? Zwłaszcza pierwszy tydzień był bardzo zakręcony… dosłownie. Powrót przez góry do Polski, wieczorny Apel na Jasnej Górze, a potem kierunek na Kraków. Coś nie zagrało?

Nie żałuję ani decyzji o prowadzeniu nas przez internautów w głosowaniu, ani pierwszego tygodnia. Czy to było dobre? To było bardzo dobre! Każdy przeżywał to inaczej, może nie dla wszystkich okazało się to takie łatwe. Obiektywnie, wszyscy uczestniczyliśmy w tym samym wydarzeniu, ale każdy ma inne serce i inny umysł. Ktoś mógł być gotowy na wszystko, nawet żeby ciągle kręcić się w kółko po Polsce. Ktoś inny nastawiał się na dalekie podróże. Ale tak naprawdę to była dla nas próba wiary. Podczas powrotu do Polski, do Kokotka i pobytu na Jasnej Górze, w każdym z uczestników dokonała się nowa decyzja i nowy wybór – jako aktu wiary. Pierwszy wyjazd na pewno także był takim zawierzeniem, ale potrzeba go ciągle odnawiać. Kiedy jest jakaś nowa sytuacja w życiu, trzeba spytać samego siebie: wierzę Panu Bogu, czy nie wierzę? Ponowny wyjazd z Kokotka, bardziej w samotności – już bez ludzi, którzy nas witali i żegnali, bez całej oprawy i oklasków – był szansą dużo głębszej decyzji, by dać się Bogu prowadzić w Nieznane. To było bardzo potrzebne, by ta wyprawa nabrała dużo głębszego charakteru. Ktoś mógł traktować to w sensie geograficznym czy przyrodniczym, ale Nieznane było wyprawą w głąb siebie i odkrywaniem prawdy o sobie. A sytuacja w pierwszym tygodniu była też dobra dla ludzi z zewnątrz, bo potwierdziła naszą autentyczność i wiarygodność. Niektórzy mogli myśleć, że całe głosowanie jest ustawiane. Ale czegoś takiego byśmy sobie nie ustawili.

W głąb siebie Jan Maniura /Foto Gość Powrót Niniwa Team do Kokotka po sześciu tygodniach Wyprawy w Nieznane Co podczas wyprawy szczególnie okazało się tym Nieznanym?

Najbardziej nieznany był sam człowiek dla samego siebie. Zewnętrznie podróżnicy są przygotowani na każde warunki. To jest fajne i przygodowe, jak na przykład spanie pod jednym dachem z krowami w oborze we Francji, co rzeczywiście wcześniej było dla nas nieznane (śmiech). Jednak miało to w sobie pewną oryginalność i piękno, w tym było naprawdę dużo radości!

Wspomnienie, które szczególnie zapadło w pamięć?

Było dużo okazji do refleksji, jak choćby przeprawa nocą na północy Holandii. Wieczorem dojechaliśmy do Morza Północnego. Na brzegu odprawiliśmy Mszę, podczas której był czytany fragment Ewangelii: „Nie bój się, wypłyń na głębię!”. Kolejne 30 kilometrów jechaliśmy wałem drogowym przez morze. Z żadnej strony nie było widać brzegu. Wyjechaliśmy o zachodzie słońca, potem zrobiło się już całkiem ciemno i pedałowaliśmy tylko przy świetle księżyca. To było totalne Nieznane – jesteś na środku morza na rowerze! Wieje, wiadomo, jak to na morzu. Ciemno… To był czas głębokiej osobistej modlitwy. Każdy jechał osobno w ciszy zastanawiając się, co dla niego znaczą słowa Jezusa „Wypłyń na głębię!”. Okoliczności pomagały nam te słowa przeżywać – co nie pozwala mi wypłynąć, co powinienem zostawić na brzegu? Po tylu tygodniach jazdy i poznawania siebie, każdy widział, jaki jest w relacjach z innymi – co mu przeszkadza kochać, co go wiąże, jakie grzechy obciążają jego życie. Było wiele momentów, które dawały prawdziwe odkrycia w sobie, bo celem nie jest wyprawa sama w sobie. Celem jest to, żeby potem zmienić swoje życie, bo to ono jest tym Nieznanym. Wyprawa jest tylko miniaturką życia, a często coś nie pozwala nam iść przez nie do przodu. Co zrobić, żeby jechać dalej? Nie można skupić się na noclegach czy innych rzeczach zewnętrznych. Żeby jechać, trzeba kochać. Jeśli nie będę przyjmował tych, z którymi jadę, nie będę obdarzał ich miłością ani tej miłości czerpał, to nie pojedziemy dalej razem.

Jakie plany na kolejny rok?

To pytanie, które zawsze wszyscy nam zadają, a na które jest bardzo trudno odpowiedzieć. Czasem się wie, czasem się nie wie. Żartobliwie cały czas mówimy, że jedziemy do Wietnamu, ale ten żart zawiera w sobie obawy, że stanie się rzeczywistością. Jak wróciliśmy z wyprawy do Rzymu, w identyczny sposób żartowaliśmy, że pojedziemy do Jerozolimy, co wtedy wydawało się kompletnie nieosiągalne. Mówiliśmy o tym z kpiną i żartem, a za rok rzeczywiście dotarliśmy do Ziemi Świętej.

Dlaczego akurat tam?

Bo „Górnik” (Sławek Kunicki, jeden z uczestników wyprawy – red.) przez całą wyprawę mówił, że w Wietnamie jest super. Kiedyś widział w telewizji jakiś program o tym kraju i nie było dnia, żeby nie mówił o Wietnamie. Dlatego, gdy zaraz po powrocie wszyscy pytali się nas gdzie jedziemy za rok, było czymś zupełnie naturalnym, że wskazywaliśmy Wietnam.


Prezentacja książki o Wyprawie w Nieznane odbędzie się 22 listopada w Domu Kultury w Lublińcu. Z tej okazji zaplanowano także festiwal wypraw rowerowych Together 2014 połączony z warsztatami dla chętnych do podjęcia dwukołowego wyzwania.

Wszystkie relacje z Wyprawy w Nieznane znajdziesz na stronie NINIWA Team.