To da się zrobić!

Piotr Legutko

GN 01/2015 |

publikacja 04.02.2015 06:15

Posłowie chcą ograniczyć dostęp do pornografii w internecie. Czas na ruch rządu i operatorów.

To da się zrobić! canstockphoto

Jest już gotowy projekt sejmowej uchwały. Przygotowała ją komisja administracji i cyfryzacji z inicjatywy posłanki Beaty Kempy (Solidarna Polska). Co ważne, w trakcie pracy nad projektem udało się uzyskać konsensus większości posłów, choć łatwo nie było. Spory w komisji trwały ponad rok. – Na początku najpopularniejszy był pogląd, że to operatorzy internetowi powinni domyślnie uruchamiać blokadę stron zawierających treści pornograficzne. Potem górę wzięło przekonanie, że trzeba obrać inną taktykę, bo jakiekolwiek twarde zalecenia dla prywatnych podmiotów świadczących usługi będą sprzeczne z unijnymi dyrektywami, strzegącymi wolności gospodarczej – relacjonuje Lesław Sierocki, szef Stowarzyszenia Twoja Sprawa, od lat walczącego z pornografią w sieci, który obserwował prace komisji.

Lepszy rydz niż nic

Na początku mówiono twardo i odważnie o „internecie bez pornografii”, by w końcu pragmatycznie zejść na poziom „ograniczania dostępu”. Taki cel ma uchwała, która wzywa rząd (a konkretnie Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji) do przygotowania odpowiednich wytycznych dla operatorów internetu. Sceptycy narzekają, że parlament daje w niej urzędnikom na to aż 18 miesięcy, co – biorąc pod uwagę rok wyborczy – można uznać za spychologię. Optymiści mówią: lepszy rydz niż nic. – Najważniejsze, by wyszedł z parlamentu wyraźny sygnał, że zmienia się klimat wokół pornografii. Że stanowi ona poważny problem i należy wreszcie zabrać się za jego rozwiązanie, zamiast powtarzać: „Tego się nie da zrobić” – mówi L. Sierocki.

Autorzy projektu uchwały proponują, by operatorzy i dostawcy internetu – jeśli nie zdecydują się na centralne blokowanie stron porno – przynajmniej za darmo udostępniali łatwe do pobrania oprogramowanie filtrujące. Miałoby się to wiązać także z kampanią społeczną zachęcającą użytkowników, by instalowali filtry na swoich komputerach. Niby niewiele, ale okazuje się, że nawet takie propozycje już na etapie prac w komisji spotkały się z protestami – na przykład Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych, zatroskanego „niekorzystnymi zmianami w sposobach gromadzenia informacji o osobach fizycznych”, jakie miałoby spowodować masowe wprowadzenie filtrowania treści. Inspektora wsparło Biuro Analiz Sejmowych, którego ekspert Piotr Waglowski ostrzegał przed „ingerencją w prywatność, ale też wolność pozyskiwania i rozpowszechniania informacji”. Lewicowa fundacja Panoptykon zagrała na podobnej nucie, wyrażając publicznie troskę o to, że uchwała może „posłużyć jako pretekst do wprowadzenia sieciowych mechanizmów cenzurowania treści”.

Porno jak wirus

Argumenty tego typu powracają za każdym razem, gdy tylko pojawia się pomysł wprowadzenia jakichkolwiek systemowych rozwiązań chroniących nas przed zalewem treści pornograficznych. Powraca też jak mantra apel o jasne zdefiniowanie granicy, od której zaczyna się pornografia (z podtekstem, że przecież nie jest to możliwe). Tylko na pozór są to argumenty racjonalne, w rzeczywistości całkowicie abstrahują od realiów. Talmudyczne rozważania nie mają sensu w sytuacji, gdy 66 proc. uczniów gimnazjów i 54 proc. uczennic miało już kontakt z pornografią. Co więcej, poszukiwanie jej definicji jest obecnie anachronizmem. Najwięksi na świecie producenci oprogramowania już dawno wprowadzili na rynek filtry z łatwością wyłapujące treści pornograficzne niczym wirusy. Bo wbrew pozorom nie są one trudne do „namierzenia”. – Straszenie, że takie programy będą blokować internautom na przykład dostęp do aktów Rubensa, to zwyczajna demagogia – wyjaśnia L. Sierocki. Faktycznie, sprawdzają się one już od lat, są napisane w ten sposób, by w sytuacjach wątpliwych – gdy mamy na przykład do czynienia z materiałami edukacyjnymi – pozostawiać ostateczną decyzję wejścia (lub nie) użytkownikom. Fundacja Panoptykon alarmująca, że filtry blokują dostęp do jej stron, tylko dlatego, że pojawia się tam słowo „seks”, sama się ośmiesza. Wielkie koncerny software’owe nie pozwoliłyby sobie na sprzedawanie internetowych „robotów” popisujących się taką ignorancją.

Jak w czasach Boya

Klimat wokół pornografii to rzecz ważna. I mamy z nim w Polsce problem. Wciąż w mediach pokutuje przekonanie, że „wszystko jest dla ludzi”, a poważne instytucje kształtowania opinii, zamiast bić na alarm i mówić o spustoszeniach, jakie pornografia ze sobą niesie, oswajają ją i próbują „cywilizować”. Przykładem takiej działalności była zorganizowana niedawno przez Uniwersytet Warszawski konferencja naukowa poświęcona różnym aspektom pornografii, przeciwko której protestowało wiele katolickich stowarzyszeń i instytucji. Dwa lata temu Stowarzyszenie Twoja Sprawa zorganizowało akcję wysyłania politykom, urzędnikom i dziennikarzom książki Gail Dines „Pornoland. Jak skradziono naszą seksualność”. W ślad za książką wysłano tysiące e-maili, w których internauci domagali się podjęcia stanowczych kroków przeciw pornografii. Reakcji polityków wówczas nie było. A książka zawierała wstrząsające dane pokazujące skalę problemu i siłę pornobiznesu, na całym świecie używającego dla obrony swoich interesów takich samych argumentów. W USA wielkie wpływy ma np. Koalicja na rzecz Wolności Słowa, finansowana wprost przez branżę porno i korzystająca ze wsparcia lewicowych środowisk. Zmiana klimatu powinna zacząć się właśnie od języka. Mówienie w kontekście pornografii o „krucjacie przeciw goliźnie” czy „zaglądaniu do alkowy” jest takim samym nadużyciem, jak powtarzanie rzekomo retorycznego pytania: „a co to jest pornografia?”. Zacieranie granic między subtelnymi kobiecymi aktami a stronami reklamującymi się hasłem „Dołącz do nas i doświadcz pełnej degradacji” praktycznie uniemożliwia jakąkolwiek dyskusję. Albo sprowadza ją do wniosku, że jedyną wartą ścigania jest pornografia dziecięca. A ta oglądana przez dzieci to już nie? Obrońcy swobodnego dostępu do wszelkich treści w internecie wciąż posługują się językiem rewolucji obyczajowej sprzed pół wieku. Wyraźnie umknęło im, co się w przemyśle pornograficznym wydarzyło od tamtego czasu. Otóż użytkownicy mają dziś do wyboru 4,2 mln pornoportali, a ponad 80 proc. pokazywanych tam obrazów zawiera brutalne sceny przemocy. Przemysł porno wchodzi do telefonii komórkowej, w sieci eksperymentuje z interaktywnymi symulatorami, a liberalni publicyści wciąż zachowują się, jakby żyli w czasach Boya-Żeleńskiego.

Blokada jako norma

Przeciwnicy jakichkolwiek blokad treści powtarzają, że odpowiedzialność za ochronę małoletnich spoczywa na rodzicach i nikt ich z tej odpowiedzialności nie możne zwolnić. Sęk w tym, że rodzice często nie są w stanie pokonać technologicznej bariery związanej z blokowaniem dostępu do stron pornograficznych. Poza tym takie blokady z poziomu operatora są o wiele skuteczniejsze. Innym argumentem przeciw ich wprowadzaniu jest kwestia łatwo dostępnego oprogramowania, które już z poziomu komputera zamyka dostęp do szkodliwych treści.

Tyle że najczęściej nie są to programy darmowe i nadal stawiają użytkowników w roli petentów, którzy muszą wykonać sporo zabiegów, by chronić się przed zagrożeniami. Tymczasem jedyna skuteczna strategia walki z pornografią w sieci polega na tym, by to dostęp do niej wiązał się z deklaracją woli, kosztował trochę zachodu i wymagał przynajmniej pokonania bariery wstydu. Blokada powinna być więc domyślna i naturalna, a jej zdjęcie możliwe jedynie na wyraźne życzenie użytkownika. Dziś sytuacja korzystających z internetu jest odwrotna. To o założenie blokady trzeba się postarać, domyślnie zakłada się zaś powszechny dostęp do pornografii.

Odpowiedzialny biznes w sieci

O cywilizowane regulacje w sieci zawalczył skutecznie w 2012 r. premier Wielkiej Brytanii. Nie zdecydował się na wprowadzenie surowego odgórnego prawa, za to użył autorytetu państwa, by wywrzeć nacisk na rynek usług internetowych. David Cameron zdawał sobie sprawę, że najskuteczniejsza będzie właśnie oddolna samoregulacja. Rozegrał sprawę „na miękko”, zapraszając operatorów na konsultacje i przekonując ich do nowych rozwiązań, czyli wprowadzenia domyślnej blokady treści pornograficznych, przekonując, by zrobili to w interesie obywateli, kierując się zasadą „odpowiedzialnego biznesu”. Stworzył tym samym klimat, w którym operatorzy niestosujący się do tych zaleceń wystawiają sobie jak najgorsze świadectwo, psują własną markę i stają pod pręgierzem opinii publicznej. W biznesie to poważniejsze zagrożenie niż grzywny i paragrafy. Zwłaszcza dla wielkich graczy, którzy zdominowali rynek usług internetowych. Efekt? Już od dwóch lat TalkTalk, Sky i British Telecom, trzej najwięksi dostawcy usług internetowych, domyślnie blokują dostęp do stron pornograficznych nowym klientom. Od roku podobne ograniczenia zaczęła stosować firma Virgin, w 2015 r. powinni to zrobić pozostali gracze na rynku brytyjskim. Identyczną strategię obrały kraje skandynawskie i Holandia. Lesław Sierocki nie traci nadziei, że uchwała sejmowa będzie jaskółką zwiastującą pójście Polski w podobnym kierunku. Jednoznaczny sygnał powinni usłyszeć właśnie dostawcy internetu. Dotąd bowiem wciąż byli przekonywani, że nadrzędną wartością jest wolność słowa, a przed pornografią każdy powinien się chronić we własnym zakresie. Optymizmem nie napawają jednak pierwsze komentarze dochodzące z Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji, które ma być wykonawcą uchwały. Wiceminister Roman Dmowski, zamiast iść śladem Camerona, martwił się na posiedzeniu komisji, że „każdy z dostawców, który będzie chciał zrealizować nasze zalecenia lub założenia, od razu zapyta, jaka jest definicja pornografii i jak do tego podchodzić”. Odpowiedzialnie, panie ministrze. Tak brzmi prawidłowa odpowiedź.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.