Cichy bieg „Goryla”

Mariusz Majewski

GN 06/2015 |

publikacja 05.02.2015 00:15

Niespełna 25 lat. W tym połowa naznaczona chorobą. Z tego powodu nie tracił czasu. Po śmierci Grzegorza Mroczki widać, jak przykład jego wiary, przeżywanej w kontekście cierpienia, mocno dotyka wielu ludzi.

„Nie wystarczy iść. Trzeba biec” – powtarzał Grzegorz Mroczka (1990–2015) archiwum domowe grzegorza mroczka „Nie wystarczy iść. Trzeba biec” – powtarzał Grzegorz Mroczka (1990–2015)

Przez ostatnie 12 lat bywało różnie. Dobre okresy, w których mógł żyć i robić to, co rówieśnicy, przeplatały się z pobytami w szpitalu. Nieraz rutynowymi, ale często też związanymi z różnymi komplikacjami. Gdy opuszczał szpital, to i tak gdziekolwiek się ruszał, zawsze musiał mieć ze sobą pokaźne pudełeczko lekarstw. A zaczęło się w VI klasie podstawówki. Młody chłopak mieszkający w Sarzynie na Podkarpaciu wyczuł palcami, że na brzuchu ma jakiegoś guza. Nic złego nie przeczuwał. Ale jego mama, która jest pielęgniarką, od razu wiedziała, że nie ma na co czekać, tylko trzeba to medycznie sprawdzić. Szybka seria badań w Rzeszowie nie pozostawiała złudzeń: nowotwór na wątrobie. Dodatkowe badania w Warszawie potwierdziły to i pokazały dodatkowo, że guz jest tak umiejscowiony, że nie można go wyciąć. Konieczny jest przeszczep wątroby.

To wszystko rozgrywało się niedługo po tym, jak młody chłopak zaczął chodzić na spotkania Ruchu Światło–Życie. – Zacząłem poznawać, czym tak naprawdę jest Eucharystia, modlitwa, przekonałem się, że jeśli otworzę Bogu swoje serce, to naprawdę doświadczę Jego żywej obecności. To były dla mnie wielkie odkrycia, do których stopniowo dochodziłem. Zapowiadało się pięknie i… nagle taka wiadomość! Był we mnie bunt. Może jakoś niemanifestowany na zewnątrz, ale ciągle zadawałem pytanie sobie i Bogu, po co to się stało i dlaczego w takim momencie – mówił w lipcu ubiegłego roku w ewangelizacyjnym Radiu Profeto.pl.

Światło–Życie

Po takiej diagnozie ks. Daniel Trojnar, który zapoczątkował wspólnotę oazową w swojej parafii, zabrał go razem z rodziną do pobliskiego sanktuarium Matki Bożej w Jodłówce. – W ręce Maryi ofiarowałem całe swoje życie. Zwłaszcza to, co przede mną. Operacje, szukanie właściwej wątroby, rehabilitację – opowiadał Grzesiek. Szybko znalazł się odpowiedni dawca. Gdy trzy tygodnie po przeszczepie wychodził do domu, lekarze śmiali się, że jest jednym z rekordzistów, jeśli chodzi o tempo rekonwalescencji. Dobrze było przez około 2–3 lata. Później zaczęły się schody. Najpierw żyły wątrobowe zaczęły mu się zrastać do wewnątrz. Statystycznie zdarza się to co dziesiątemu pacjentowi po przeszczepie. Potrzebny był zabieg. Gdy lekarz go przeprowadzał i zobaczył, w jakim stanie jest jego przeszczepiona wątroba, dziwił się, jak to możliwe, że on jeszcze normalnie funkcjonuje, bo w takim stanie w ogóle nie powinien wstawać z łóżka.

Od tego czasu dwukrotnie wpisywany był na listę do drugiego przeszczepu, ale za każdym razem wykreślano go, bo badania tak znacznie się poprawiały. W chorobie kończył gimnazjum, szkołę średnią. Jednocześnie formował się na animatora Ruchu Światło–Życie. Gdy jego koledzy w centrum oazowym w Krościenku nad Dunajcem przeżywali uroczystość błogosławieństwa i nałożenia animatorskiego krzyża, on leżał w szpitalu. Krzyż otrzymał nieco później, na placu Piłsudskiego, gdy Ruch Światło–Życie zjechał do Warszawy w 30. rocznicę pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II. Jako animator poświęcił się oazie całym sobą. Jego specjalnością była liturgia. Kochał ją, poznawał i starał się nią żyć. Zanim umarł, zdążył jeszcze przygotować kurs ceremoniarza dla diecezji przemyskiej. Zresztą wśród oazowiczów tej diecezji mało było takich, którzy nie znaliby Grześka, nazywanego przez wszystkich „Gorylem”. Bez cienia przesady można powiedzieć, że służbie liturgicznej poświęcił całe życie. Do Mszy św. służył od wczesnej podstawówki aż do śmierci. Kojarzony będzie również z patriotyzmem i wieczorami poświęconymi historii, które zawsze przygotowywał podczas wakacyjnych rekolekcji. Na pytanie, jaki serial zabrałby na bezludną wyspę, odpowiedziałby pewnie, że „Czas honoru”.

Skryte cierpienie

Światło–Życie nie było dla niego wyłącznie nazwą wspólnoty. Było konkretną drogą, którą znalazł dla siebie w Kościele. Było też jego metodą na przyjmowanie cierpienia. Gdy przeprowadził się do Warszawy, żeby studiować geodezję, bardzo szybko wpisał się w kraj- obraz akademickiej wspólnoty przy kościele św. Anny. Jego oazowi przyjaciele i znajomi podkreślają, że zawsze chętnie angażował się w organizację różnych wydarzeń. Nie pytał, czy coś trzeba zrobić, pytał raczej, kiedy spotykamy się, żeby to zrobić. Jednocześnie swojej pomocy, podobnie jak i dużej wiedzy liturgicznej, nikomu nie narzucał. Jeden z księży z tej wspólnoty, żegnając go podczas pogrzebu, zwracał uwagę na jego skromność. Skromny był również w cierpieniu, którego nie celebrował. Praktycznie nie mówił o tym, jak przeżywa swoją chorobę. Nawet z przyjaciółmi niezbyt często o tym rozmawiał.

A jeśli już, nie wchodził w szczegóły. Raczej lakonicznie informował, jak się czuje i co mówią lekarze. Gdy słyszał od nich, że nie jest dobrze, nie wahał się prosić o modlitwę. Kiedyś powiedział, że człowiek w pewnym sensie musi być kowalem własnego losu, ale musi jednocześnie pamiętać, że ostatecznie i tak zależy od Kogoś innego. Najwięcej o cierpieniu i samotności syna wiedziała mama. Ale i ją zatrzymywał na progu swojego serca. – Próbowałam mu pomóc, mówiłam: „Grzesiek, ja cię rozumiem”. W odpowiedzi słyszałam: „Mamo, co ty wiesz, co ty z tego możesz zrozumieć” – wspomina Janina Mroczka. Pełne zrozumienie odnajdywał wśród tych, którzy mają podobną historię jak on. Przyznawał, że kontakt z ludźmi znajomymi ze szpitala jest mu potrzebny. Z tego, co Grzesiek mówił podczas różnych rekolekcji, wyraźnie widać, że przeszedł drogę od buntu przeciwko chorobie do jej akceptacji i przeżywania jako krzyż, który jest mu potrzebny, nawet jeśli tego do końca nie rozumie. Kilka miesięcy temu przyznawał, że miał i ma momenty ciemności, w których z pola widzenia niknie sens wszelkich działań.

Chwytał się wówczas swojego ulubionego Benedykta XVI, za którym powtarzał, że „istnieje ostateczna racja, dla której warto żyć, to znaczy Bóg i Jego niezgłębiona miłość”. – Mam nadzieję, że kiedyś Pan Jezus mi to wytłumaczy albo chociaż przytuli. I to mi wystarczy – mówił. Sam przytulał się do Jezusa zwłaszcza w Eucharystii i słowie Bożym.

Ewangeliczny pośpiech

Siostra Jadwiga Sobola, która kilka razy była z nim na rekolekcjach, wspomina, że zawsze było widać jego specyficzne zabieganie. Specyficzne, bo niewynikające z nerwowości czy słabego planowania. Raczej z pośpiechu wynikającego ze świadomości, że czas jest krótki. Chciał go więc jak najlepiej wykorzystać. Nie tylko dla siebie. Z kolegami założył serwis Deosfera, w którym zamieszczają blogowe wpisy. Grzegorz Mroczka, podpisujący się tam jako „Goryl”, nie zasypywał czytelników wpisami. Pisał za to jasno i konkretnie. Ci, którzy go znali, mogli widzieć, że to, co pisał, przerabiał swoim życiem. Filtrował modlitwą i słowem Bożym. Oczyszczał cierpieniem. Jesienią 2013 roku w jednym z wpisów przywoływał Forresta Gumpa. „W ostatnim czasie powstaje coraz więcej pomysłów ewangelizacji, a papież Franciszek mówi nam, byśmy »wyszli i zrobili raban«.

Szukamy jak najdoskonalszych metod do przekazania Dobrej Nowiny, by dotrzeć do jak największego grona odbiorców. A tak naprawdę chyba czegoś cały czas nam brakuje. Czego? Z odpowiedzią przychodzi nam Forrest. Nie wystarczy iść, trzeba biec!” – zapisał. Na ostatnich etapach swojego cichego biegu wreszcie zdecydował, żeby związać się z dziewczyną. Wcześniej trzymał dystans, bo nie chciał obarczać nikogo swoją chorobą. Z Grażyną Łyko znali się od dawna, pochodzą z jednej miejscowości. Ona cierpliwie czekała, aż on będzie gotowy. – Granica dystansu została przekroczona, gdy powiedziałam mu, że musi zrozumieć, że kocham go i akceptuję takim, jaki jest, razem z chorobą. I doskonale zdaję sobie sprawę, że w każdej chwili może umrzeć, i nie wiemy, czy to będzie po zaręczynach, po ślubie, czy jak będę w ciąży – mówi Grażyna.

Weselny pogrzeb

Okazało się, że śmierć przyszła wcześniej. 12 stycznia Grzesiek trafił do szpitala. Pojawiły się krwotoki. Okazało się, że śledziona produkuje przeciwciała, które zabijają płytki krwi wytwarzane przez wątrobę. Kiedy wydawało się, że wszystko zaczyna być pod kontrolą, przyszedł kryzys i Grzesiek zapadł w śpiączkę. Dobę później już nie żył. Umierał tak jak żył, otoczony wspólnotą. Do Warszawy spontanicznie zaczęli zjeżdżać się jego przyjaciele, z którymi jeździł na rekolekcje. Przyjechało trzech księży i diakoni z przemyskiego seminarium. W szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie wspólnie uwielbiali Boga. Prosili o łaski dla Grześka, który spał, ale bardzo niespokojnie. Miotał się na łóżku. Próbował wstawać. Uspokajała go modlitwa i Grażyna, która szeptała mu do ucha: „Jestem przy tobie, kochany”, i głaskała go po twarzy. Gdy umarł, jego przyjaciele płakali. Ale był to zupełnie inny płacz niż szloch beznadziei. Taki był też pogrzeb, z którego – jak podkreślają uczestnicy – biła wielka nadzieja. Zresztą tak Grzesiek chciał, żeby było paschalnie.

Żegnało go dwóch biskupów w asyście ponad 30 księży i dużego tłumu, który tworzyli ludzie z wielu miejsc Polski. Przez ludzki smutek przebijały radosny śpiew i modlitwa uwielbienia. Bardzo szybko okazuje się, że to, jak Grzesiek żył i przechodził do innego życia, dotyka ludzi. Ci, którzy od kilku lat nie mogli ze sobą spokojnie porozmawiać, nagle nie mają z tym większego problemu. Ludzie po dłuższym czasie niechodzenia do spowiedzi wędrują do konfesjonałów i zaczynają się modlić. Chcą poprawiać relacje rodzinne, które długo zaniedbywali. A ci, którzy uciekali od wspólnoty i woleli iść własną drogą, na nowo odkrywają swoje prawdziwe tęsknoty i wracają. Wszystko dzięki młodemu człowiekowi, który pokochał swoje życie i Kościół. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.