Angola pełna kontrastów i niespodzianek

Radio Watykańskie/jk

publikacja 16.03.2009 07:00

Z s. Różą Gąsior SSpS pracującą w Caculamie - misji prowadzonej przez misyjne zgromadzenie Służebnic Ducha Świętego rozmawia Radio Watykańskie.

- Przebywa Siostra w Angoli od 1996 r. i jest pielęgniarką. Co było największym zaskoczeniem w tej pracy, z perspektywy tych 13 lat? S. Róża Gąsior SSpS: Przyjechałam tu z pewnym doświadczeniem, bo jako pielęgniarka pracowałam już trochę w Polsce. Spotkałam się tu natomiast z wieloma rzeczami, których nigdy wcześniej nie widziałam. W latach 1997-98 tereny te objęła wojna i właściwie byłyśmy odizolowane. Były okresy, kiedy nie miałyśmy możliwości wywiezienia chorego do miasta. Byłam wtedy zmuszona do leczenia metodami, których nie uczyłam się w Polsce. Na przykład jedną z moich pacjentek była kobieta, której po urodzeniu dziecka nie wyszło łożysko. Żeby ją uratować, musiałam je wydobyć ręczne. Było to dla mnie ogromnym przeżyciem, ale bardzo się cieszyłam, że się udało i przeżyła zarówno matka, jak i dziecko. Poza tym zajmowałam się zszywaniem i leczeniem ran od pocisków. Z takimi przypadkami w Polsce nigdy się nie spotkałam, chociaż pracowałam dwa lata na chirurgii. Czekało mnie jeszcze wiele podobnych niespodzianek. Od zakończenia wojny upłynęło już siedem lat. W tej chwili mamy już lepsze warunki, bo w pobliskim szpitalu, oddanym do użytku w tym roku, mamy pięciu lekarzy. Są to Kubańczycy. Jest wśród nich chirurg i ortopeda, więc trudniejsze przypadki kieruję teraz do nich. W czasie wojny jednak sama musiałam być lekarzem. - Wasze zgromadzenie jest zaangażowane w Angoli głównie w służbę zdrowia. Jakie według Siostry są największe wyzwania, stojące przed angolską służbą zdrowia? Wydaje mi się, że największym wyzwaniem jest kształcenie pielęgniarzy. W moim ośrodku mam dwóch pielęgniarzy, ale poziom ich przygotowania jest bardzo niski. Ostatnio odkryłam, że jeden z nich nie radzi sobie nawet z prostym dodawaniem, nie wspominając już o obliczaniu dawek leków dla dzieci. Dla mnie to jest szokujące. Jeden z tych pielęgniarzy nauczył się zawodu, chodząc z żołnierzami w buszu. Teraz sam udziela pomocy, ale czasami jestem przerażona, widząc, w jaki sposób to robi. - Zatem doświadczenie wojny, która skończyła się w 2002 r., praktycznie cały czas przekłada się na waszą pracę? Tak. Angola powstaje z ruin. Widać zresztą, jak się rozbudowuje, ale potrzeba jeszcze czasu. Mamy tu jeszcze bardzo mało lekarzy, dlatego wielu z nich to obcokrajowcy. Tutejsi ludzie nie mieli gdzie się uczyć, dlatego w naszym rejonie mamy wielu analfabetów. Pielęgniarze, którzy przychodzą pracować do naszej miejscowości, są albo z Malaje, albo z Luandy. Ale i ich poziom wyszkolenia nie jest najwyższy. To są wciąż konsekwencje wojny, w czasie której szkoły były zamknięte albo funkcjonowały bardzo źle. - A zatem brakuje personelu, choć są to przecież doskonale wyposażone placówki. Trzeba pamiętać, że w Malanje od 10 lat nie ma szkoły dla techników laboratorium. Poza tym państwo nie zapewnia pielęgniarzom mieszkania. Ci, którzy tu pracują, żyją w naprawdę godnych pożałowania warunkach. Często przyjeżdżają nowi pielęgniarze, ale widząc, jakie są warunki mieszkaniowe, po prostu rezygnują. To są ludzie z Luandy, skierowani tu, ponieważ pielęgniarz, składając przyrzeczenie pielęgniarskie, przysięga również, że pójdzie tam, gdzie go poślą. W praktyce jednak rezygnują, widząc, jaka jest tu sytuacja. Przed kilku laty zamknięto też szkołę pielęgniarską w Malanje, co również odbija się na braku personelu. Natomiast ludzie z Luandy niechętnie opuszczają stolicę. Są do niej przywiązani i nie chcą iść na prowincję, a zwłaszcza do nas, do buszu. - Malanje, dodajmy, to stolica prowincji. Do tej pory Siostra mówiła o problemach personalnych. A jeśli chodzi o choroby, to co jest największym wyzwaniem? Zacznę od podstawowego wyzwania, jakim jest edukacja o higienie. Podejmuje się działania w tym kierunku, wysyła ludzi na pogadanki. Również nasi pielęgniarze odwiedzają wioski i organizują spotkania. Choroby, z którymi się tu spotykamy, np. biegunka, są bowiem konsekwencją braku higieny. Ludzie przyzwyczaili się w warunkach wojennych do prostego życia i dlatego nie dbają o higienę. Nie ma też dostępu do środków społecznego przekazu, które mogłyby pomóc w edukacji. - Uczestniczy Siostra w programie walki z gruźlicą, wcześniej pracowała w ośrodku dla trędowatych. Są to choroby już trochę zapomniane przez europejską medycynę... Myślę, że gruźlica nadal istnieje nawet w Europie. Natomiast co do trądu, to na pewno liczba zachorowań już się zmniejszyła, ale wciąż, także w naszej prowincji, pojawiają się nowe przypadki. Gruźlica natomiast jest bardzo rozpowszechniona. Dzięki Bogu istnieje specjalny program walki z gruźlicą, przygotowany przez ministerstwo zdrowia. Dzięki temu w moim ośrodku mam bezpłatne lekarstwa dla chorych. Nie rozwiązuje to jednak problemu, bo leczenie jest długotrwałe, trwa prawie osiem miesięcy. Poza tym wielkim wyzwaniem stojącym przed nami jest walka z wierzeniami tradycyjnymi. Czasami nas to przeraża. Ludzie bowiem bardziej wierzą swoim tradycjom aniżeli temu, czego my nauczamy. Kiedy np. dziecko ma bóle brzucha, matka czy babcia przygotowuje lewatywkę, która składa się z soli, czosnku i herbatki o nazwie Santa Maria. Zwykle stosują tak duże dawki, że jest to po prostu trujące. Zdarza się, że dzieci po tym umierają. - A skąd tak wysoki poziom gruźlicy w Angoli? W naszych wioskach, a jeszcze bardziej w miastach, domy budowane są bardzo blisko siebie. Przy tym okna są bardzo małe, do pomieszczeń wpada więc mało słońca. Ludzie nie mają też urozmaiconej diety. Są biedni i rzadko mogą sobie pozwolić na mięso czy rybę. Zatem także złe odżywianie sprawia, że są bardzo podatni na zarażenie gruźlicą. - Jak są traktowani ludzie z trądem? Jak są przyjmowani w społeczeństwie, bo wiadomo, że przeważnie są spychani na margines, jak np. w Indiach? Trąd nadal jest trądem i ludzie nim zarażeni traktowani są bardzo źle. Spotkałam się z sytuacją tego typu, że zamożna rodzina przyjeżdżała luksusowym samochodem i oddawała swojego ojca do leprozorium, ponieważ się go wstydziła. Znam też takie przypadki, kiedy ktoś z rodziny trędowatego zajmuje nawet wysokie stanowisko w rządzie, a on sam przebywa w leprozorium. Zresztą ten sam problem dotyczy AIDS. Chorych mamy coraz więcej, ponieważ w Angoli, jak zresztą w innych miejscach Afryki, rozpowszechniona jest poligamia i stąd problem z tą chorobą. Inny problem to wirus Marburg, czyli rodzaj Eboli. Trzy lata temu w sąsiedniej prowincji wybuchła epidemia tej choroby. Było trochę paniki w ośrodku, bo nie wiedzieliśmy, jak się przed nią zabezpieczyć. Później znalazłam się w Melanje i tam zaproszono mnie na pogadankę, gdzie udzielono wskazówek, jak się bronić. - 13 lat w Angoli to kawał misyjnego życia. Czego one Siostrę nauczyły? ierwsza rzecz, której się nauczyłam, to cierpliwość. Na początku miałam niesamowite problemy z papierami. Nie chciano mi przyznać stałej wizy, niemalże mnie wyrzucono. Wtedy musiałam nauczyć się pokory, chodząc, pukając do drzwi i prosząc. Nawet w służbie zdrowia człowiek musi się uczyć cierpliwości. Gdy napotykam przypadki, kiedy dziecko jest niemal zatrute przez własną matkę, zdaję sobie sprawę, że ona zrobiła to nieświadomie. Chciała pomóc swojemu dziecku, a w niewiedzy go zatruła. Zawsze uczę się cierpliwości i pokory, próbując to zrozumieć. Najtrudniej jest mi zrozumieć ich wierzenia tradycyjne, tzw. fetyszyzm. Myślę, że my, obcokrajowcy, nigdy tego nie pojmiemy. Tymczasem w naszym rejonie wierzenia te są mocno zakorzenione. Kiedy np. umiera dziecko i wiem, że to z powodu bardzo silnej malarii mózgowej – rodzina poszukuje winnej osoby, która spowodowała tę chorobę. Musi się znaleźć jakaś ofiara. Często jest tak, że podejrzenie pada na kogoś z rodziny, osobę bardzo zamożną albo najstarszą. W ten sposób rodzina pozbywa się takiej osoby. I chyba jednak wierzą, że ten ktoś, jak mówią, „zjadł” to dziecko. Próbowaliśmy rozmawiać z ludźmi i tłumaczyć im, i teraz może jesteśmy w lepszej sytuacji, bo samo państwo próbuje temu zapobiec. Mamy np. obowiązek zgłosić w administracji tego typu przypadki. Zresztą, można to też zgłosić policji, która wtedy interweniuje, ale wciąż są przypadki, że ktoś ginie jako ofiara fetyszyzmu. To jest przykre, a dla nas, Europejczyków, chyba niepojęte. - Angola wciąż kojarzy się z wojną. Choć obecnie panuje pokój, to rządy wciąż znajdują się w rękach generała kojarzonego z komunizmem. Patrząc z tej perspektywy, jak układa się wasza współpraca z rządem i miejscową administracją? Jak jest widziany Kościół i jego zaangażowanie chociażby w służbę zdrowia czy działalność charytatywną? Ku mojemu zdziwieniu współpraca ta układa się bardzo dobrze. Jesteśmy bardzo przez rząd doceniani. Ostatnio np. zauważam, że rząd odbudowuje kościoły. Poza tym w naszej diecezji czterech misjonarzy dostało od rządu samochody. Administrator poprosił mnie o sprawowanie pieczy nad kolejnym ośrodkiem zdrowia. Podobnie ośrodek, w którym obecnie pracuję, rząd przekazał Kościołowi katolickiemu, żeby ten się nim opiekował. Władze mają do nas zaufanie, wiedzą, że pracujemy sumiennie. W czasie wojny zdarzyło mi się, że np. po ataku, kiedy miałam pełno rannych, bo to był jedyny szpital w okolicy, przybył dowódca partyzantki. W szpitalu miałam dziecko z wnętrznościami na wierzchu i jako pielęgniarka nie wiedziałam, co zrobić. Powiedziałam temu dowódcy, że potrzebowałabym chirurga. Obok niego stał jeden pan i powiedział: „Siostro, czy mogę pomóc? Jestem chirurgiem”. Był to dla mnie szok. On rzekł: „Siostro, będziemy operować”. I chociaż to dziecko po czterech godzinach zmarło i nie zdążyliśmy operować, to ten chirurg jeszcze siedem innych przypadków obejrzał i mi pomógł. Kiedy atak się zakończył, wszyscy ci ludzie przeżyli. Mogliśmy ewakuować ich do stolicy i wyszli oni cało z tej opresji. Ja podziwiałam tego chirurga, bo rzeczywiście znał się na swoim fachu. Tego doświadczyłam ze strony partyzantki, a kiedy weszły tutaj wojska rządowe i też było dużo rannych, otrzymałam pomoc ze strony wojska. To było niesamowite, że w tak nietypowej sytuacji Pan Bóg przysłał mi dobrych ludzi do pomocy. - Obecnie już siódmy rok panuje pokój. Czy Angola zmieniła się od zakończenia wojny? Kraj zmienia się nieustannie. Drogi się polepszają, jest już kładziony asfalt. W Caculamie niedawno został oddany do użytku bardzo ładny i wspaniale wyposażony szpital na 70 łóżek. Mamy trochę problemów z personelem. Jest zaledwie 20 pielęgniarzy, ale sam budynek jest dobrze wyposażony. Są lekarze obcokrajowcy, więc przynajmniej można zapewnić leczenie pierwszej potrzeby. Ciężkie przypadki wysyłamy do Malanje. - Do Angoli przyjeżdża Benedykt XVI. Będzie to druga wizyta papieża po 1992 r., kiedy to kraj ten odwiedził Jan Paweł II. Czy Angolczycy w ogóle o papieskiej wizycie mówią, czy o niej wiedzą? Ku mojemu zaskoczeniu niedawno otrzymałam materiały dotyczące wizyty Papieża, zawierające m.in. pytanie: „Kim jest Ojciec Święty?”. Z doświadczenia wiem, że niestety ludzie za bardzo tego nie wiedzą. Miałam kiedyś grupę powołaniową, przyszłych kandydatów na siostry zakonne i księży. Była to młodzież w wieku 15-16 lat. Kiedy zapytałam ich, jakiej narodowości jest Papież, nie potrafili odpowiedzieć. Przypuszczam więc, że wielu ludzi nie wie, kim jest Ojciec Święty. O jego wizycie mówimy w naszym kościele, zatem już o tym słyszeli, także telewizja bardzo dużo mówi o przyjeździe Papieża. Myślę jednak, że prości ludzie mieszkający w wioskach niewiele wiedzą na ten temat. - A jak tutejsze media prezentują tę wizytę? Bardzo pozytywnie. Moim pragnieniem byłoby, aby Ojciec Święty przyjechał też do naszej prowincji Melanje albo do innych. Wtedy więcej ludzi mogłoby się z nim spotkać. A ponieważ odwiedzi tylko stolicę, więc z powodu korków ciężko będzie z dojazdem. Tego się obawiam. Rozmawiała Beata Zajączkowska