Podniesiony z posadzki

Ks. Włodzimierz Lewandowski

publikacja 28.05.2009 10:35

Włocławski okres życia Prymasa Tysiąclecia uczy, jak Kościół może i powinien odnajdywać się w rzeczywistości trudnej i złożonej, czym jest opcja na rzecz ubogich i tzw. wyobraźnia miłosierdzia.

Gdy 3 sierpnia 1924 roku Stefana Wyszyńskiego prowadzono do włocławskiej katedry, gdzie miał przyjąć święcenia kapłańskie, nikt nie wróżył mu długiego życia. Biskup Stanisław Zdzitowiecki postanowił przyspieszyć święcenia, by chory mógł choć jedną Mszę św. odprawić, a kościelny przed aktem święceń miał szeptać do ucha, że bliżej mu do trumny, niż do ołtarza. Miał prawo tak sądzić, bo po Litanii do Wszystkich Świętych przyszły prymas nie mógł o własnych siłach powstać z marmurowej posadzki bocznej kaplicy Matki Bożej, gdzie udzielano mu święceń. Mylił się i biskup, i kościelny. Pięć lat później młody ksiądz Wyszyński wrócił ze studiów z doktoratem pod pachą, a następnie wyruszył w podróż po Europie, by obserwować rozwój Katolickiej nauki społecznej. Zebrane doświadczenia zaowocowały później nie tylko wykładami w seminarium duchownym. Młody profesor podjął dwie ważne inicjatywy. Stworzył Chrześcijańskie Związki Zawodowe i Chrześcijański Uniwersytet Robotniczy. Ich znaczenie można dostrzec patrząc na specyfikę przedwojennego Włocławka. Było to miasto niezwykle zróżnicowane. Bogaci kupcy, związana z rozwijającym się przemysłem klasa średnia (dzięki niej w kilkunastotysięcznym mieście funkcjonowały trzy kina i jeden teatr), bogate centrum z zachwycającymi secesyjnymi kamienicami i Grzywno. Dzielnica opisana w słynnej „Pamiątce z celulozy”, oddzielona od miasta pasem ogrodów, bocznicą kolejową i placem do korowania drewna. Miejsce osiedlenia ściągającej w poszukiwaniu chleba biedoty, kilka hektarów ziemianek i prymitywnych siedlisk. Zróżnicowanie nie tylko materialne. To we Włocławku była – jak pisali historycy – „najuczeńsza kapituła”, obok której funkcjonowało jedno z najstarszych w Polsce seminariów duchownych. Jej członkowie wydawali pierwsze w Polsce czasopismo teologiczne i rozciągali patronat nad prezentującym wysoki poziom lokalnym szkolnictwem. Ale już kilka ulic dalej, naprzeciw fabryki Mizama i w graniczących z miastem lasach nad jeziorem Łuba, powstawały – również pierwsze w Polsce – organizacje lewicowe. Kościół w tym środowisku nie zasypywał przysłowiowych gruszek w popiele. Ściągnięto duchowych synów Alojzego Orione. Ci zamieszkali na Grzywnie (założyciel kazał im iść tam, gdzie nikt nie będzie chciał iść), tworząc na wzór włoski cottolengo – ośrodek pracy z najuboższymi. Przy najstarszej parafii funkcjonowała wydająca kilkaset obiadów dziennie kuchnia dla ubogich. Brakowało tylko organizacji upominających się o prawa robotników, troszczących się o ich edukację i – co najważniejsze – odwołujących się do katolickiej nauki społecznej. Tym właśnie zajął się młody ksiądz Wyszyński. Na tyle skutecznie, że w powojennej rzeczywistości, w drugiej połowie lat czterdziestych, to właśnie Włocławek był miejscem pierwszych strajków robotniczych. Władze komunistyczne, kreując obraz czerwonego miasta, skutecznie zacierały ślady tamtych wystąpień, wywożąc organizatorów i uczestników wystąpień do obozów pracy. Skuteczne na tyle, że dziś większość z nas pierwsze wystąpienia robotników kojarzy z poznańskim czerwcem. Nie mam wątpliwości, że strajkujący wywodzili się również z szeregów przedwojennych Chrześcijańskich Związków Zawodowych. Historycy rzadko zajmują się tym okresem jego życia. Szkoda, bo włocławski okres życia Prymasa Tysiąclecia uczy, jak Kościół może i powinien odnajdywać się w rzeczywistości trudnej i złożonej, czym jest opcja na rzecz ubogich i tzw. wyobraźnia miłosierdzia. Pokazuje też, że do wielkich dzieł Bóg nie potrzebuje ludzi mocnych. Niekiedy, albo najczęściej, są to – jak młody Wyszyński – dosłownie i w przenośni podniesieni z posadzki. Latem 1974 roku, jako kilkunastoletni ministrant, miałem szczęście uczestniczyć w niezwykłej uroczystości. Kardynał Wyszyński przyjechał do Włocławka bez zapowiedzi, by w kaplicy swoich święceń dziękować Bogu i Matce Najświętszej za pięćdziesiąt lat posługi kapłańskiej. Uroczystość miała charakter kameralny. Kilkanaście osób, w tym część, jak ja, znalazło się przez przypadek. Tylko dlatego, że akurat weszli do świątyni na modlitwę. Ujrzeliśmy nie księcia Kościoła, lecz sługę pokornego. Wszedł lekko pochylony. Przez moment wpatrywał się w posadzkę kaplicy, potem ubrał się w przygotowane na stoliku szaty. Msza była cicha, bez kazania. Na końcu ktoś (prawdopodobnie p. Mirka Hankiewicz z Prymasowskiego Instytutu Maryjnego) wręczył mu wiązankę czerwonych róż. Nie było wierszyków, przemówień i jubileuszowych koncertów. Nie chciał, podobnie jak nie życzył sobie, by kazania przerywano mu oklaskami. Miał świadomość, że daje to, co niezasłużenie otrzymał.