Laluś

Ks. Włodzimierz Lewandowski

publikacja 05.06.2009 00:45

Nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o dziecięce aspiracje. Również dziś nastoletni chłopak nie chce być lalusiem. Chce rozwijać się, być coraz bardziej samodzielny i osiągać sukcesy.

W szczęśliwych latach mojego dzieciństwa i młodości było jedno określenie, którego chłopak bał się bardziej, niż przysłowiowy diabeł wody święconej. Laluś. Nie myśl, czytelniku, że chodziło tylko i wyłącznie o przesadnie elegancki strój. O takowym rzadko kto w tamtych czasach marzył. Laluś zawsze siedział w domu. Nie bawił się z rówieśnikami na podwórku. Jeśli już tam się pojawił, to w towarzystwie matki lub babki, pilnujących, by obiekt rodzinnych uwielbień przypadkiem nie ubrudził się w piaskownicy albo nie został przewrócony przez lecącą zawsze nie w tę stronę piłkę. W wieku sześciu lat o awansie na lalusia decydowała nieumiejętność pływania. Bo trzeba wiedzieć, że w rozłożonej nad Wisłą dzielnicy każdy chłopak powyżej tej granicy wieku musiał umieć pływać. Stawali więc ojcowie na głowie, by honor własny uratować, a syna przed wątpliwym awansem uchronić. Gdy stawanie na głowie nie pomagało, w desperacji wyrzucali dziecię z łódki na głębię, czego i niżej podpisany doświadczył. Pomogło. Lalusiem nie zostałem i pływać potrafię. Kolejną okazją zostania lalusiem było rozpoczęcie nauki w szkole podstawowej. Biedny, kogo drugiego września koledzy zobaczyli w drzwiach szkoły z rodzicem. Chłopak miał być samodzielny. Do szkoły można było odprowadzać tylko lalusia. To samo tyczyło późniejszych wyjazdów na wakacje. Chwytało się tekturową walizkę albo brezentowy plecak, całus i krzyżyk na drogę. Do drzwi najwyżej odprowadzili. Raz matka wpadła na pomysł, że rodzina pójdzie ze mną na dworzec. Nie rób mi wstydu, co za poruta, lalusiem mnie okrzykną, zaprotestowałem, czując ciche poparcie ojca. Z tymi wakacjami też różnie bywało. Drew narąbać, w piecu rozpalić, naczynia pozmywać i co trzeci dzień dyżur po chleb wypadał. Droga w obie strony dziesięć kilometrów. Powrót pod górę z piętnastoma kilogramami na plecach. Tam na szczęście lalusiów nie było, dzięki czemu niejeden rekord udało się ustanowić. Zresztą na ulicy mojego dzieciństwa też ich nie było wielu. Na palcach jednej ręki można policzyć. Właściwie trzeba mówić o wielkim szczęściu. Godzinami mogłem budować zamki z piasku, włazić na drzewa, chodzić po dachach, bawić się na nadwiślańskich łąkach w chowanego, pić wodę prosto z rzeki, potłuc kolana i ubrudzić ubranie, bez obawy, że zatroskany pracownik socjalny zrobi rodzicom awanturę i zarzuci brak troski o dziecko. Od czasu do czasu najwyżej matka straciła cierpliwość. Ale na krótko. Nie tak dawno odwiedziła mnie bratowa z wnuczkiem. Przywieźli ze sobą książki, jakieś gry komputerowe, odtwarzacz CD i parę innych bajerów, mających zapełnić czas jedynakowi. W pewnym momencie zelektryzował mnie krzyk bratowej. Szybko odkryłem powód. Dziecię na psiej budzie ułożyło kostkę sprasowanej słomy i usiłowało po niej wejść na dach budynku gospodarczego. Musiałem interweniować, oczywiście stając w obronie kuzyna. Daj mu spokój, prosiłem bratową. Co to za chłopak, który na dach i na drzewo nie potrafi wchodzić? Po czym udzieliłem malcowi pierwszej lekcji wspinaczki. Bratowa niezbyt była z niej zadowolona, bo potem nie mogła oglądać swojego ulubionego serialu. Dumny z siebie dzieciak całe popołudnie przesiedział na śliwce. Przygoda z kuzynem uświadomiła mi, że nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o dziecięce aspiracje. Również dziś nastoletni chłopak nie chce być lalusiem. Chce rozwijać się, być coraz bardziej samodzielny i osiągać sukcesy. I potrzebuje przewodników, którzy będą mu w tym pomagać. Przekonałem się o tym w ubiegłym roku. Na teren parafii przyjechała grupa uczniów pierwszej klasy jednego z renomowanych gimnazjów. Pogoda była kiepska, towarzystwo – jak to się mawia – rozlazłe. W pewnym momencie zaproponowałem, żeby rozeszli się po lesie i naściągali drewna na ognisko. W międzyczasie przyniosłem od leśniczego siekierę i zająłem się pilnowaniem sterty, przygotowanej przez niego na zapas zimowy. Wiadomo, chcieli iść po najmniejszej linii oporu. A ten wzmagał padający deszcz. Zanim jednak doszliśmy do układania ogniska, trzeba było nauczyć panów posługiwania się siekierą. Wreszcie zaczęli szukać kanistra z benzyny, boć drwa mokre, a rozpalić jakoś trzeba. Jakież było ich zdziwienie, gdy udało się to zrobić bez wspomagania łatwopalnymi płynami, w dodatku za pomocą jednej zapałki. Upłynęło dwa miesiące. Uczniów zapytano kogo zaprosić do prowadzenia wielkopostnych rekolekcji. Zdecydowana większość pierwszaków odpowiedziała, że księdza, który w deszcz rozpalił ognisko. Przed kilkoma laty uczestniczyłem w kursie, po którym miałem otrzymać państwowe uprawnienia do kierowania wypoczynkiem dzieci i młodzieży. Oprócz stosownego papieru wyniosłem z niego jedno przekonanie. Że dziś twórcy skautingu nie mieliby żadnych szans na realizację swojej idei wychowania rówieśniczego. Bo jak, w takich np. Gorcach, zrobić nocny bieg patrolowy, nie dołączając do każdej grupy posiadającego stosowne uprawnienia wykwalifikowanego przewodnika górskiego? Toć to w świetle obowiązujących przepisów jest przestępstwem. Takich absurdów można wskazać więcej. A wszystko podobno w trosce o standard, zdrowie i bezpieczeństwo. Być może. Ale Zośki i Parasola tak się nie wychowa. Laluś murowany.