Wołanie nadziei, nie rozpaczy

ks. Tomasz Horak

Ludzie!! Zacznijcie wreszcie w tym pięknym, zasobnym, z wielorakimi tradycjami kraju, w Polsce porządek robić.

Wołanie nadziei, nie rozpaczy

Ten temat tkwił na dysku już jakiś czas. Były bardziej aktualne. Choć... Choć ten temat w Polsce, a w mojej okolicy jest od lat szczególnie palący. Emigracja tych najmłodszych – 19 lat, matura (nie zawsze) – i w świat. Kilka lat temu to z całego rocznika do połowy sierpnia wymiotło prawie wszystkich. Została jedna (!) osoba. Teraz na „dobrych” studiach. Bo przecież znam młodych z licencjatem sterczących „na kasie” w... (zamilczę ). Albo panią magister opuszczającą i podnoszącą rogatki na przejeździe kolejowym. „Zły kierunek wybrała na studiach”. Być może. Ale większego wyboru wśród tych „dobrych” to nie ma.

Naszkicowałem tło, teraz do felietonowego faktu. Przyleciała z Anglii dziewczyna na pogrzeb babci. Pogodna – zawsze taka była, pewna siebie – nooo, taka to nie była. Mimo raczej smutnej okoliczności – uśmiechnięta przyszła oddać klucz od pogrzebowej kaplicy. Pogadaliśmy trochę, do matury ministrantka. I zaraz potem spakowała niewielką torbę i poleciała w brytyjski świat. „No i jak tam, Angielko?” – zapytałem. „Czemu Angielko. Jestem Polka”. I tak się trochę przekomarzamy, jak kiedyś. Nagle buzia zmieniła wyraz – na poważny i nieco zadziorny. „Rodzice przyjadą do mnie na dwa tygodnie... Teraz rodzice mogą do mnie przyjechać”. Z naciskiem na słowa „do mnie”.

Nic nie odpowiedziałem. Bo zobaczyłem tych, co to zostali. Jak użerają się w nierównej walce z urzędem pracy. Jak najpierw na czarno, potem na pół czarno gdzieś „pracują” za nieco więcej niż cena biletu na dojazd. Jak wreszcie załapali się na pełnoprawny staż w... (znowu zamilczę) i są traktowani jak niewolnicy. Jak dostali się na studia, bo mieli ambicje. Zgłębiają dietetykę (bez szans na pracę w niepotrzebnym zawodzie). Albo wkuwają kulturę śródziemnomorską zgoła nie wiadomo po co (jakby polskiej nie było). Albo jeszcze lepiej – zdobywają szlify w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego. Potem dostaną patyk do ręki, żeby w razie powodzi patykiem rzekę  zawracać – bezpieczna powódź, nieprawdaż? I każdy z nich będzie w jakiejś mierze długo od rodziców uzależniony. Mieszkaniem. Groszem. Jedzeniem. Ubraniem. No i terminem ślubu, bo nic nie wiadomo. W międzyczasie jakieś „we dwoje” się zawiązuje, dzieci nie ma, rodzice milczą, proboszcz też. No bo cóż ma powiedzieć?

Szary i gniewny mój felieton. Wszelako nie po to, by tylko ponarzekać. Ale po to, by krzyczeć na cały głos: Ludzie!! Zacznijcie wreszcie w tym pięknym, zasobnym, z wielorakimi tradycjami kraju, w Polsce porządek robić. Zanim nam ostatnie roczniki młodych nie uciekną. Czekam na te czasy, kiedy rodzice będą mogli liczyć na bliską obecność dzieci i wnuków w Polsce. I to niekoniecznie w wielkiej metropolii, skąd można „przyskoczyć” najwyżej raz w tygodniu. Ale blisko. Póki co pomiędzy metropoliami z przeceny a naszą szarą, biedną, obskurną prowincją przepaść jest wielka.

Wołam: Politycy! Zajmijcie się Polską i Polakami, nie sobą i swoimi urojeniami! Naprawiajcie – wołam do jednych. Na prochy naszych ojców proszę drugich – nie przeszkadzajcie, nie demolujcie, nie spychajcie w błoto. To jest wołanie nadziei, jaką chciałbym obudzić i obudzoną podtrzymywać.