Wy w kurii donosicie

Przemysław Kucharczak

publikacja 04.11.2015 11:25

"Co tam słychać w seminarium? Powiedzieli wom już, że Boga ni ma?" - pytał młodego kleryka ks. Antosz. Wspominamy największych kawalarzy wśród śląskich farorzy.

Wy w kurii donosicie Archiwum parafii w Miotku Ks. Sylwester Antosz

Biskup Herbert Bednorz budził duży respekt zarówno u swoich przeciwników z partii komunistycznej, jak i u wielu swoich podwładnych w sutannach. Jednak nie u wszystkich... Prawie zawsze biskupa Herberta umiał rozśmieszyć ksiądz Sylwester Antosz, proboszcz z Radoszów pod Rybnikiem, jeden z największych kawalarzy w 90-letniej historii diecezji katowickiej.

Farorz jest gupi

Po jednej z męskich pielgrzymek do Piekar księża, którzy brali w niej udział, przeszli na probostwo. Ksiądz Antosz jadł przy stoliku z młodymi księżmi, wciąż gadając. Jego towarzysze chyba niewiele zjedli – tak się śmiali. Potężne salwy śmiechu zwróciły też uwagę biskupa Herberta, który po skończonym posiłku podszedł i zapytał: „Antosz, czamu żeś sie nie prziszoł zy mnom siednyć?”.

Ksiądz Sylwester zareagował błyskawicznie: „Jo z wami, ekscelyncjo, nie godom, bo wy późnij w kurii donosicie”.

Ks. Antosz rozśmieszał też ciągle swoich wikarych i parafian. Kiedyś, po pierwszym roku seminarium, na wakacje do rodziców przyjechał młody kleryk. Poszedł przywitać się na probostwo w Rydułtowach-Radoszowach. Ksiądz Sylwester zagadnął go: „Edek, co tam słychać w seminarium? Powiedzieli wom już, że Boga ni ma?”

W tej chwili ksiądz Antosz z przestrachem uderzył się po ustach i jęknął: „O niii... Oni to teroz dopiyro na piątym roku godajom!”.

Innym razem ks. Sylwester w swoim stylu tłumaczył ministrantom różnicę między grzechem ciężkim i lekkim. „Grzech lekki jest wtedy, jak powiecie: »Wikary jest gupi«. A jak powiycie: »Farorz jest gupi«, to już mocie grzech ciężki” – powiedział. Po czym, po chwili zastanowienia, dodał: „A właściwie, jak powiycie: »Farorz jest gupi«, wcale ni mocie grzechu, bo to jest prowda”.

Krowa jest ewangeliczkom?

Innym śląskim proboszczem, który na rzeczywistość patrzył z humorem, był ks. Jan Ślązok, nazywany przez przyjaciół „Hanysem”. Podobnie jak ksiądz Antosz rozładowywał śmiechem trudne sytuacje, w których kto inny wikłałby się w awantury. Został proboszczem w Lipowcu pod Ustroniem, gdzie spora część mieszkańców jest protestantami. Wkrótce jedna z parafianek przyszła do niego z pretensjami za to, że „biere mlyko od ewangeliczki”. Ksiądz Ślązok zrobił wtedy zdziwioną minę i odpowiedział: „A jo nie wiedzoł, że jeji krowa jest ewangeliczkom”.

Kiedyś poszedł do biskupa Herberta Bednorza po pozwolenie na wyjazd zagraniczny. „Hanys, nie jedziesz”– oświadczył mu początkowo biskup. Ksiądz Ślązok nie dawał jednak za wygraną, aż w końcu biskup zapytał, dlaczego tak się upiera. „Bo tam pod kurią w aucie siedzi mój tata i rzyko, żeby mie ksiądz biskup puścił. Jak mie ksiądz biskup nie puści, to on straci wiara”. Podobno biskup Herbert skwitował to krótkim: „Hanys, jedź”.

Ksiądz Ślązok potrafił też żartować sam z siebie. Pod koniec życia przeszedł amputację nogi. W rozmowie z odwiedzającymi go, zaprzyjaźnionymi księżmi podobno skomentował to wesoło: „Jo sie Matce Najświyntszej oddoł cały, a Ona mie po konsku biere”.

Rozmnażajcie się

Wszystko to jednak blednie przy wyczynach niejakiego księdza Jana Kubotha, Ślązaka, który nie zdążył się załapać na pracę w diecezji katowickiej, bo w 1918 r. przeszedł na emeryturę. Był wikarym m.in. w Rudzie, Siemianowicach i w Królewskiej Hucie (Chorzowie), a później proboszczem w Miechowicach, dzisiejszej dzielnicy Bytomia. O jego kawałach często opowiadali sobie księża w pierwszych latach istnienia diecezji śląskiej. Błogosławiony ks. Emil Szramek, dawny wikary ks. Kubotha, poświęcił mu jeden ze swoich tekstów.

Ks. Kuboth spotkał kiedyś w tramwaju w śląskiej aglomeracji młodego wikarego, jadącego z walizką na swoją nową placówkę. „Bardzo księdzu współczuje, bo tam jest kompletnie głuchy proboszcz, trzeba do niego krzyczeć. Na księdza spadnie większość pracy duszpasterskiej, słuchanie spowiedzi... No, ale ja już tutaj wysiadam, a ksiądz pojedzie jeszcze dwa przystanki” – powiedział i zniknął.

Młody ksiądz wysiadł tam, gdzie mu ks. Kuboth polecił i tylko dziwił się, że musi taki kawał drogi drałować z powrotem. Na miejscu bardzo donośnym głosem przedstawił się nowemu proboszczowi. Proboszcz odkrzyknął mu jeszcze głośniej. I tak przez chwilę rozmawiali, krzycząc, aż wikary zwrócił się do kogoś z boku: „Słyszałem, że jest głuchy, ale nie sądziłem, że aż tak”.

Na to proboszcz, normalnym tonem: „Jak to? Ja dobrze słyszę, ale powiedziano mi, że dostanę głuchego jak pień wikarego”.

Okazało się, że chwilę wcześniej na probostwo wpadł z tą informacją ksiądz Jan Kuboth. To dlatego kazał wysiąść młodemu księdzu dwa przystanki dalej...

Jak każdy wielki kawalarz, ks. Kuboth żartował też z siebie. Na łożu śmierci, po przyjęciu sakramentów świętych, zwrócił się do wychodzącego już księdza: „Muszę jeszcze wyznać, że nie wypełniłem ważnego nakazu Bożego”.

„Jakiego?” – zdziwił się spowiednik.

– „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się”.