Co z oazą?

ks. Włodzimierz Lewandowski

Jak długo oaza będzie luksusem albo fanaberią, a nie programem na odnowę parafii, szkołą dojrzałości chrześcijańskiej, tak długo będziemy obserwować kolejne notowania w dół.

Co z oazą?

Pytanie na pozór niczym nie uzasadnione. W przemówieniu do polskich biskupów, będących w Rzymie z wizytą ad limina, papież zachęcił do pielęgnacji tej formy duszpasterstwa, Ruch zyskał oficjalną aprobatę Kościoła w formie zatwierdzenia statutów, a wakacyjne rekolekcje przeżyje w tym roku około trzydziestu tysięcy osób – dzieci, młodzieży i dorosłych. Ale te imponujące dane, w zestawieniu z liczbami sprzed dwudziestu lat, budzą niepokój. Bo to oznacza pięćdziesięcioprocentowy spadek. Jakie są tego przyczyny? Dobrze to, czy źle?

Zacznijmy od sprawy na pozór prozaicznej. Ksiądz Blachnicki pisał w podręczniku oazy, że uczestnicy mają być przyjęci przez zespół rekolekcyjny, jak w domu rodzinnym. Ten domowy klimat ma im towarzyszyć przez 15 dni, bo Kościół to wspólnota, rodzina dzieci Bożych. Dlatego poza jedną lub dwoma kucharkami w oazie nie ma osób zajmujących się przygotowaniem posiłków, sprzątaniem, zmywaniem naczyń. Poszczególne grupy mają dyżury, a ich wypełnianie jest częścią programu rekolekcyjnego. Z tego samego powodu najczęściej i najchętniej korzysta się z gościny w rodzinach, chcących udostępnić swoje domy. Tu zaczynają pojawiać się pierwsze problemy. Bo oaza jest traktowana jak letni wypoczynek dzieci i młodzieży, a ten regulowany jest całą masą przepisów. Znany sprzed lat widok grupy, obierającej przed kuchnią ziemniaki na obiad, jest nie do pomyślenia. Bo przepisy przewidują, że kuchnia powinna mieć dwa oddzielne pomieszczenia. Jedno do obierania warzyw, drugie do ich przygotowania. Czym różni się jedno od drugiego, zaiste nie mam pojęcia. Do tego dochodzi wymóg, by osoby przygotowujące posiłki, były przedtem poddane specjalistycznym badaniom lekarskim i miały odpowiednie zaświadczenia. I to jest pierwszy moment, kiedy odpowiedzialny za przygotowanie rekolekcji zadaje sobie pytanie: zaryzykować i jechać, czy zrezygnować.

Opracowując program pierwszych rekolekcji Ksiądz Blachnicki korzystał z doświadczeń harcerstwa. Chodzi konkretnie o zasadę wychowania rówieśniczego. Opiera się ona na założeniu, że najlepszym wzorem dla dziecka i człowieka młodego jest ktoś o kilka lat starszy. Stąd pomysł najpierw duktorów, później animatorów. Osób już w jakiś sposób uformowanych, mających być nie tyle opiekunami (a już z pewnością nie niańkami), co wzorami dla uczestnika rekolekcji. Tymczasem przepisy nie przejmują się, czy te osoby mogą być wzorcem osobowym, czy nie. (Ostatnio prasa podniosła larum, że większość mających uprawnienia opiekunów kolonijnych nie nadaje się do tej funkcji. Więcej, nikt nie sprawdza, czy nie są to na przykład osoby karane lub uzależnione.) Mają mieć ukończone osiemnaście lat i przejść specjalny kurs, po którym otrzymują państwowe uprawnienia do bycia wychowawcą wakacyjnym. Na rekolekcjach dla młodzieży nie stanowi to zbyt wielkiego problemu, bo z reguły tymi starszymi są studenci. Ale na rekolekcjach dla dzieci zasada wychowania rówieśniczego jest niewykonalna. Bo szesnasto-, siedemnastolatek nie może być animatorem. Nikt nie przyjmie go na kurs. Owszem, można wziąć kleryka. Ale ten po pierwsze będzie najemcą, bo nie jest w sposób naturalny związany ze wspólnotą, w której uczestnicy są przez cały rok i po rekolekcjach nie będzie prowadził dalej grupy. Po drugie niekoniecznie wszyscy młodzi uczestnicy rekolekcji muszę identyfikować się z klerykami. Mamy zatem drugi moment, kiedy to odpowiedzialny moderator zaczyna zastanawiać się, co robić.

Jeśli jest odpowiedzialny to będzie wiedział, że oczywiście powinien zacząć od ewangelizacji. Dotyczy to zwłaszcza oaz dla młodzieży i dorosłych. Niestety, doświadczenie podpowiada, że dość często zamiast ewangelizacji mamy zapisy na oazę i tłumaczenie, że to taka forma wypoczynku (oaza nie jest tanim biurem turystycznym!), po której nie ma kontynuacji w ciągu roku. Stąd u wielu uczestników można obserwować w pierwszych dniach rozczarowanie, a po zakończeniu rekolekcji spotkać się ze swoistą antyreklamą. Nie jedź, bo tam przez cały dzień trzeba się modlić.

Nasuwa się oczywisty wniosek. Rekolekcje wakacyjne są tylko częścią trwającej cały rok pracy formacyjnej. Czy tak jest rzeczywiście? Mam poważne wątpliwości. A chodzi nie tylko o stygnący po wakacjach zapał i entuzjazm, tłumiący chęć uczestnictwa w cotygodniowych spotkaniach. Również o to, że te spotkania w większości parafii traktowane są jako coś dodatkowego. Czasem jako luksus, czasem jako fanaberie zbyt gorliwego księdza, a czasem jako coś, co zakłóca spokój na plebanii. Jak długo oaza będzie luksusem albo fanaberią, a nie programem na odnowę parafii, szkołą dojrzałości chrześcijańskiej, tak długo będziemy obserwować kolejne notowania w dół.

Nie znaczy to, że należy się spadkiem ilości uczestników niepokoić. Gdy przed trzydziestu pięciu laty słuchałem na Kopiej Górce Księdza Blachnickiego, przecierałem ze zdumienia oczy i na początku nie wierzyłem własnym uszom. Mówił wtedy, że trzeba zatrzymać rozwój oazy. Bo na rekolekcje wakacyjne przyjechało cztery tysiące osób i Ruchowi grozi niebezpieczeństwo, że jakość zamieni się w ilość. Zdaje się, że pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku Ruch nie ustrzegł się tego niebezpieczeństwa. I to nie z winy Założyciela. Dlatego nie martwię się zbytnio o to, że liczba uczestników rekolekcji wakacyjnych na przestrzeni ostatnich lat spadła o połowę. Byle nie spadła jakość.