Edukacyjne nagłe zwroty akcji

Jan Drzymała

Rodzice niby mają wolny wybór i jeśli chcą, mogą posłać sześciolatka do szkoły. Tymczasem w Opolu chcą, by rodzice chcieli bardziej. Dlaczego?

Edukacyjne nagłe zwroty akcji

Pojawiła się informacja, że w Opolu urzędnicy chcą zachęcić rodziców, by wysyłali swoje sześcioletnie dzieci do szkół. Prawo tego nie zabrania. Daje wolny wybór tym. Kto chce, może tak zrobić. Żeby mieszkańcy Opola chcieli "bardziej", miasto ma zaproponować na każde dziecko 1000 złotych wyprawki. Oczywiście, propozycję musi jeszcze zatwierdzić rada miasta. Szczegóły pewnie trzeba będzie doprecyzować itd, itp. Póki co pojawiła się tylko ogólna informacja, że jest taki pomysł. Wcześniej w Łodzi wiceprezydent deklarował, że szkoły będą prowadzić intensywną kampanię promocyjną na rzecz wysyłania do szkół sześciolatków.

Problematyczna okazuje się bowiem sytuacja w przeludnionych przedszkolach. Jeśliby teraz całe roczniki sześciolatków zostały, to zwyczajnie zacznie brakować miejsca - szczególnie dla młodszych dzieci - 3-letnich, których rodzice czekają, żeby zorganizować dla nich przedszkolną opiekę.

Można powiedzieć, że to obecna ekipa narobiła zamieszania, dając rodzicom możliwość wyboru, ale można też przyznać, że jak zwykle lepsze jest wrogiem dobrego i niepotrzebnie poprzednie rządy uparły się wysyłać polskie dzieci wcześniej do szkół. Teraz trudno zgadnąć, jak się to zamieszanie skończy, a jego ofiarami będą oczywiście te dzieci, o których dobro przecież tak się każda władza troszczy. Bo przecież to władza wie najlepiej, kiedy dziecko ma iść do szkoły, kiedy ją kończyć, czego się uczyć i tak dalej.

To trochę oczywiście populistyczna paplanina - mówienie, że zawsze rodzic wie najlepiej, co dobre dla jego dziecka. Kto ma dziecko, ten wie (a przynajmniej powinien wiedzieć), że tak naprawdę nic nie wie. Dziecko odkrywa się każdego dnia. Ono się zmienia z tygodnia na tydzień i szczególnie na tym wczesnym etapie jest jedną wielką zagadką.

Problemem są różne koncepcje wychowawcze lansowane przez różne środowiska - w tym również ekipy rządzące. Co gorsze, te koncepcje nieraz są względem siebie całkowicie przeciwne. Być może każda z nich by zadziałała, gdyby konsekwentnie się jej trzymać przez dłuższy czas. A jak jedni postulują coś, drudzy z kolei przewracają to do góry nogami i tak co jakiś czas buduje się wszystko do nowa, to trudno się dziwić, że zamieszanie narasta.

Wyobraźmy sobie sytuację, że w rodzinie matka mówi jedno, po czym ojciec przychodzi, twierdzi, że to bzdury i wprowadza własne porządki. A po nim jeszcze przychodzi teściowa i domaga się, by robiono tak, jak ona każe. Marny los takiej rodziny. Kto ma trochę oleju w głowie i komu zależy na dobru dziecka, ten nie prowadzi na maluchu podobnych eksperymentów.

Tymczasem mam wrażenie, że w polskim systemie edukacji tak właśnie się eksperymentuje. Dobro dzieci gdzieś tam może jest w tle różnych dyskusji. Ale jakie interesy są na pierwszym planie?

Zamieszanie z sześciolatkami już właściwie trwa. Boję się pomyśleć, co by było, gdyby faktycznie zostały zlikwidowane gimnazja. Nie dlatego, że mam jakiś dziwaczny sentyment do tego typu szkół. Obawiam się, że taki krok będzie tak naprawdę krokiem w kierunku pogłębienia się chaosu. W procesie wychowawczym to niewiele pomoże, a organizacyjnie będzie katastrofą. Naprawdę, chciałbym się mylić w tej kwestii, jednak obserwując nieoczekiwane zwroty akcji w systemie edukacji, obawiam się takiego właśnie scenariusza.