AfrykaNowaka.pl |
publikacja 05.12.2009 22:43
23-26 dzień, 27-30 listopada. I po co to wszystko? Po co przez 13 dni zarzynamy się na pustyni? W palącym słońcu, w szalejącym i wyjącym przeraźliwie przednim wietrze, na podłożach kompletnie nie nadających się do jazdy na rowerze, usłanych kamieniami i głazami wszelkiej maści, po kostki w piachu lub grzęznąc w piaskowych pułapkach zapadniach.
Kolarze na Saharze
Po co nocna gonitwa za odlatującym w wichurze namiotem? Po co codzienne pisanie kroniki wycieczki na klawiaturze zasypanej piachem? Po co tysiące zdjęć wykonanych wiecznie majtającym się na piersi rowerzysty aparatem? Po co mordujemy własne ciała i umysły w zderzeniu z nieustępliwą naturą? Po co marzniemy wieczorami na kość – jak w epoce lodowcowej? Po co popękane usta i poobcierane stopy? Po co te wszystkie trudy?
Po to właśnie, żeby zrozumieć istotę wielkości czynu nieprawdopodobnego w swym wymiarze. Po to, żeby nie przejść obojętnie obok tej wielkości. Po to, żeby dogłębniej zrozumieć jej strukturę i istotę.
Kazimierz Nowak, sam, ze stalowym rowerem bez przerzutek, tobołami z jedzeniem i ekwipunkiem, zdany tylko na siebie, z olbrzymią wiarą w opatrzność, z pałatką jakąś lichą zamiast namiotu, siekany deszczami i wichurami, skuwany porannym lodem, śpiący na rozgrzanym na żarze ogniska kamieniu, kierując się gwiazdami, przez przestworze ziemskie tak wspaniałe, jak okrutne – podążał, by wypełnić swoje przeznaczenie.
W miesiąc pokonał odcinek Ghadames–Ghat, odcinek, gdzie wszystkie planety układu słonecznego mają swoje pejzaże. Przez wybetonowane solą dna pradawnych jezior, przez sierpowate przepaście gór piaszczystych, przez niekończące się żużlowiska hamad i serirów, w piaszczystych korytach rzek z epoki trzeciorzędu, poprzez skaliste wzniesienia i urwiska. Szedł sam i zachwycał się łykiem gorącej wieczornej herbaty i rozbijał kolejne pustynne obozowiska, radując się zapachem woniejącego ogniska. Szedł sam namaszczony, pchany jakąś potworną siłą, jakąś pewnością niewyjaśnioną. Niezłomnie parł do przodu, taki obrał w życiu kierunek i taki cel sobie wytyczył, za który właśnie życiem przyszło mu zapłacić.
Czy zrozumieliśmy? Wątpię. Otarliśmy się zaledwie o czyn ten nieprzeciętny. Konwojowani przez samochód, korzystający z udoskonaleń cywilizacyjnych w postaci profesjonalnego ekwipunku globtroterskiego.
Wiemy już, jak wonieje palone po zmroku ognisko z suchych jak wiór kolczastych raniących dłonie krzaków. Wiemy też, czym jest po ciężkim znoju dnia łyk gorącej, mocnej i słodkiej herbaty, przyrządzanej na żarze ogniska w mocno sfatygowanym metalowym imbryczku. Dowiedzieliśmy się, co to znaczy brnąć przez piach z rowerem wyładowanym tobołami. Wiemy też, jak to jest zasypiać pod gołym niebem usłanym tysiącem gwiazd. Znamy widok martwego wielbłąda i jego leżącego na piasku szkieletu wysuszonego ze skórą, mięśniami i ścięgnami. Znamy też refleksje, które się wtedy nasuwają. W naszych umysłach rozszerzyliśmy zakres pojęcia „bezmiar po horyzont”. Znamy uczucie pustki i osamotnienia, gdy przy księżycowej poświacie wyjdzie się z piaskowego zagłębienia na kamienisty płaskowyż i odejdzie na tyle daleko, by stracić z oczu wszelkie punkty odniesienia. Wrócimy bogatsi. Bogatsi o kolejną kartę życia, choć tych nie przeczytanych zostało tak wiele jeszcze. A Kazik? Cóż. Kazik nas cały czas bacznie obserwuje. Niechętnie wpuszcza do swojego królestwa. Już w Boruszynie pokazał, że musimy się liczyć z licznymi przeciwnościami aury. Pociera swoją zmierzwioną przez wichury brodę i śmiejącymi się oczami pobłażliwie roztacza przed nami takie zjawiska i widowiska, jakie tylko dusze niespokojne oglądać mogą.
A gdzieś tam na hamadzie, niewzruszony przez wieki, leżący samotnie, fioletowy głaz do połowy wbity w piach i żwir, pamięta jeszcze łysawą, przygarbioną postać pochyloną nad rowerem. Pamięta i tajemnicy tej pamięci zazdrośnie strzeże. Bo to jest właśnie tajemnica istnienia. Niezbadana ani przez Kazika, ani tym bardziej przez nas.
Piaszczyści cykliści
24-27 listopada 2009, Ramla Al Atshan
(mojej mamie dedykuję - Piotr Sudoł)
Środkiem szlaku piaszczystego szli cykliści maszerując.
Pośród kształtów rozproszonych śladów śmiałka poszukując.
Pośpieszali jednoślady rozproszeni w świecie ciszy.
Pieśń o szczęściu nieśli w duszach, gdzieś, gdzie radość śpiewną słyszysz.
Szurał, trzeszcząc, szum ich podeszw. Rowerzyści zamaszyście
wśród piaszczystych płaszczyzn światła przemieszczali się ziarniście.
Wśród nicości szlifowali szczodrze szprychy ci cykliści
Saharzyści w świecie baśni! Myśli w szeszach szumny wyścig!
Przez ukośnych szczytów pościel i przepaście sierpowate
siedem wzniesień ukołysze, szklisty muślin da poświatę.
W suszy strasznej ośki piszczą, sztyce szarpią ekstremiści.
Świat uniesień szepce wiersze. W nich piaszczyści szli cykliści.
Kolarze na Saharze
(uczniom Gimnazjum im. Kazimierza Nowaka dedykuję - Piotr Sudoł)
W morzu żużlu żwawo dąży trzech kolarzy na Saharze.
W wirze żaru, w burzy wietrznej, ogorzałe patrzą twarze.
Płaskowyżem, gołoborzem rzutko bieży trzech kolarzy.
Każdy podróż w żyłach dzierży. Każdy przygód żądny wrażych.
W morzu krzemu bieżnik grzęźnie, żółty krążek żarem praży.
Na rowerze i z bagażem. W skwarze wrzącym żywioł smaży.
Ciężkozbrojni, krzepcy w krzyżach, jak rycerze, trzej kolarze.
Żaden życia nie przemierzy, wyrzekając się swych marzeń.
W morzu żwiru przemierzają ścieżki, wzgórza i wiraże.
I wjeżdżają, jak żaglowce, w starożytnych rzek pasaże.
Rowerzyści przestrzeń drążą. Drżące płożą się miraże.
Przez przestworza wyobrażeń. Trzej kolarze na Saharze.