Błądząc w labiryncie skał

Dominik Szmajda, Kasper Piasecki, Marcin Lajborek

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 28.12.2009 10:34

Szlak wokół gór był na tyle niedostosowany do jazdy rowerem, że jechaliśmy równolegle do niego przez czczą hammadę. Jej powierzchnię stanowiła krucha skorupa zaschniętego piasku pokryta niezliczoną masą ciemno-szarych kamieni. Koła naszych rowerów wrzynały się w tę strukturę niczym dziób lodołamacza w arktyczną krę.

Błądząc w labiryncie skał   afrykanowaka.pl Kazio :) Dzień 7, II etap; 15.12.2009; 2156 km

(Dominik)

Dystans – 81 km; Start – 13.00; Koniec jazdy – 17.35; Warunki – (ocena 5) początkowo bezwietrznie, następnie nasilający się wiatr w plecy – yallah!!! (dawaj!), szosa gładka, płasko

Najważniejsze wydarzenia:

  • Spraw w Murzuku kilka, w tym relacji do Was wysyłka.
  • Sprzedawca na stacji benzynowej, widząc nasze zaparkowane rowery, chwyta ze sklepowej półki puszkę oleju do silnika motoru. Długo nie daje się przekonać, że to są zwykłe rowery i nie da się im pomóc lejąc olej np pod siodełko.
  • Wieje w plecy - co za rozkosz! Jedziemy tak dwie godziny, osiągając stopniowo prędkość przelotową 35 km/godz. Pomimo końca dnia Fadel i Kasper cisną na pedały rozwijając 45 km/godz. na prostej. Ja natomiast ustanawiam skromny rekord Sztafety w kategorii jazdy bez trzymanki –12 km. Stopuje mnie zapadający zmierzch. Jutro postaram się go jeszcze bardziej wyśrubować.
  •  Ania podjada krążki marchewki z miski, w której Lajbor przygotowuje wieczorny posiłek. Dochodzi między nimi do drobnych utarczek na tym tle.

Rozmówki polsko - arabskie:

- Tybbi szai? (Chcesz herbaty?)

- Hybbi. (Chcę)

- Hak. (Masz)

- Szukran. (Dziękuję)

- Afuan. (Nie ma za co)

Błądząc w labiryncie skał   Wiatr na drodze nie jest już tak życzliwy jak dnia poprzedniego, ale wciąż nie sprawia nam problemu. W przeciwieństwie do nawierzchni – asfalt jest silnie spękany, co utrudnia nam zwarcie się w szyk i męczy silnie nasze opony. Dzień 8, II etap; 16.12.2009; 2266 km

(Kasper Piasecki)

Dystans – 110 km; Start – 09.15; Koniec jazdy –18.40; Warunki – (ocena 4) zmienne, szosa miejscami nowiuteńka, miejscami mocno spękana. lekki wiatr z tyłu, nasilający się popołudniu

Najważniejsze wydarzenia:

  • Pęknięcie dętki zafundowane przez wertepy
  • Wywrotka. Kasper wjeżdża w koło Ani, traci panowanie nad pojazdem i przetacza się z rowerem przez pobocze
  • Dłuższy przystanek w Zueila, przejażdżka przez medynę z ciekawym fortem, odwiedziny wczesno islamskich grobowców
  • Duże osiągnięcie: dostęp do internetu w prywatnym domu w Zueila, dzięki czemu udało się wysłać ważny materiał filmowy – rzutem na taśmę, bo być może nie będziemy mieli możliwości podłączenia się do sieci przez najbliższy tydzień.
  • Eksperymentalna konstrukcja "żagloroweru", zakończona sukcesem!
  • Etapowy rekord odległości dziennej - 110 kilometrów

 Poprzedniego wieczora zasnęliśmy spokojnym snem, wsłuchując się w skowyt szakali, objedzeni wspaniałą kolacją przygotowaną przez Marcina (symfoniczna kompozycja warzyw z marchewką grającą pierwsze skrzypce) i Fadela (pieczony nad ogniem kurczak). Rankiem na horyzoncie wciąż przesłoniętym kremową zawiesiną piasku, pozostałą po poniedziałkowej zawierusze, pojawiają się trzy stworzenia. Ania pospiesznie chwyta za aparat by podbiec i zrobić im zdjęcia. To psy, trzy kundle zwabione wonią resztek kurczaka. Czyżby to one, a nie szakale, były naszymi towarzyszami minionej nocy?

Wiatr na drodze nie jest już tak życzliwy jak dnia poprzedniego, ale wciąż nie sprawia nam problemu. W przeciwieństwie do nawierzchni – asfalt jest silnie spękany, co utrudnia nam zwarcie się w szyk i męczy silnie nasze opony. Skutki: jedna wywrotka (ja) i jedna dętka (Ania). Szczęśliwie duża część szosy jest nowiuteńka i suniemy po niej swobodnie. Libia jest olbrzymim krajem, który ma niewiele dróg, za to większość znakomitej jakości. Bardzo często też podczas naszego pobytu natykamy się na roboty drogowe. Praca wre i wkrótce świetnych dróg będzie jeszcze więcej. W południe docieramy do Zueila. Mijamy ruiny starego meczetu, który kiedyś ponoć był największy w Afryce, by dotrzeć do baru, w którym posilamy się kanapkami z mafrun – mielonym mięsem. Hammid (nasz kierowca)spotyka tu swojego znajomego, który następnie towarzyszy nam w drodze na starówkę. Nad medyną góruje ciekawy fort. Dostajemy się do jego wnętrza podążając za gromadką chłopców, wskakujących do środka przez dziurę w murze. Na zakończenie wizyty w mieście podjeżdżamy pod As-Sahaba – kompleks grobowców, postawionych tu w VII wieku n.e., na cześć siedmiu Towarzyszy Proroka Mahometa, którzy polegli w obronie miasta.

W Zeuila, tak jak się spodziewaliśmy, nie ma kawiarenki internetowej, jednak przyjaciel Hammida informuje nas o możliwości podłączenia się do sieci w domu jednego z jego kolegów. To duża szansa, gdyż wielce prawdopodobne, że przez najbliższy tydzień nie będziemy mieli możliwości podłączenia się do sieci. Mamy do wysłania ważny materiał filmowy, dlatego Dominik podejmuje strategiczną decyzję: na mój rower wskakuje kontuzjowany Marcin, a ja z Hamidem i Ahmedem udajemy się autem do domu ich znajomego. Jeden z domowników akurat się posila; zaproszeni dosiadamy się do niego i ze wspólnej miski jemy spaghetti, pomarańcze i banany oraz wypijamy po szklaneczce szaju. Gospodarz okazuje się niezwykle miły i bez żadnych pytań pozwala mi użyć swojego komputera. Odnajduję na nim prosty program wideo, którym wycinam fragment materiału do wysyłki. "Prywatny" internet, najwidoczniej uzyskiwany drogą satelitarną, okazuje się o wiele sprawniejszy niż w niejednej z napotkanych przez nas kafejkach internetowych, gdzie jakość połączenia doprowadzała nas do szewskiej pasji. Podczas gdy ja zanurzałem się w sieci, reszta drużyny pedałowała drogą do Timsah. Wiatr znów przyjaźnie wiał w plecy i w Ani obudziła się miłość do jej wielkiej pasji – żeglarstwa lądowego. Wraz z Dominikiem skonstruowali proste żagle i testowali tak powstałe "żaglorowery" osiągając prędkość 14 km/h. Żagiel Ani powstał z windstoperowej kurtki przywiązanej do znalezionych w przydrożnym rowie plastikowych tyczek, a Dominika – z ustawionej poprzecznie maty samopompującej, którą Dominik przytrzymywał na plecach jedną ręką. Z lekkim zdziwieniem oglądałem te pojazdy, gdy dogoniliśmy ich z Hamidem. Ostatnie kilkanaście kilometrów pokonaliśmy już jednak bez tych "usprawnień". Jazdę skończyliśmy z ostatnim promykiem zachodzącego słońca, osiągając dzienną odległość 110 km, mimo dość długiego przystanku w Zueila.

Błądząc w labiryncie skał   Docieramy do Timsah, gdzie spędzamy resztę dnia na przygotowaniach do etapu pustynnego. Zmieniamy w rowerach opony na terenowe, zdejmujemy łańcuchy i czyścimy je w benzynie, zakładamy zapinki przed założeniem ich z powrotem. Dzień 9, II etap; 17.12.2009; 2298 km

(Dominik)

Dystans –33 km; Start – 09.30; Koniec jazdy – 11.00; Warunki – (ocena 5) Krótki i przyjemny dojazd do Timsah, z powrotem piękne słońce na błękitnym bezchmurnym niebie.

 Najważniejsze wydarzenia:

  • Docieramy do Timsah – miejscowości, gdzie kończy się asfalt. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, gdzie spędzamy resztę dnia na przygotowaniach do etapu pustynnego. Zmieniamy w rowerach opony na terenowe, zdejmujemy łańcuchy i czyścimy je w benzynie, zakładamy zapinki przed założeniem ich z powrotem. Operacja ta przybiera formę krótkiego kursu mechaniki rowerowej – aby każdy z uczestników mógł sobie poradzić samodzielnie z najczęstszymi awariami i regulacjami roweru.Na koniec zaopatrujemy się w zapasy żywności i wodę na 5 dni – tyle czasu szacujemy na pokonanie 250 km odcinka do Al Fogha.
  • Wesoły pan z obsługi stacji wielce zainteresowany pojawieniem się sztafety na jego terenie, z radością korzysta z możliwości przejażdżki naszymi rowerami. Gdy pod dystrybutor podjeżdża klient, aby zatankować auto, Mohammed podjeżdża do niego naszym rowerem, parkuje z drugiej strony dystrybutora i z uśmiechem obsługuje zadziwionego kierowcę.
  • W przerwie przygotowań Ania wybiera się z Hamidem (naszym kierowcą) do jedynej knajpki w Timsah, aby przywieźć nam obiad. W oczekiwaniu na zamówione kanapki z jajecznicą, rozgrywają mecz "piłkarzyków". Odbywają się w sumie 4 mecze, w których Hamid zdecydowanie przeważa, pomimo (a jak twierdzi Ania - właśnie z powodu) przyłączenia się do niej lokalnego pomocnika. Wracają starą terenową Toyotą z uśmiechniętą od ucha do ucha Anią za kierownicą tego pięknego pojazdu.

Ostatecznie ok 17.30 wyjeżdżamy za miejscowość, aby rozbić obóz - pierwszy poza szosą.

Błądząc w labiryncie skał   Kwadrans po trzynastej, w wyniku niezwykłego zbiegu okoliczności, niebieski pojazd mechaniczny domniemanej marki toyota, pamiętający co najmniej czasy zielonej rewolucji, jadący z przeciwka z prędkością ok. 35 km/godz., napotyka na swej drodze cztery trzykołowe jednoślady... Dzień 10, II etap; 18.12.2009; 2360 km

(Dominik)

Dystans – 62 km; Start – 09.25; Koniec jazdy – 17.50; Warunki – (ocena 3+ (Ania daje 3–), jazda po piasku, w ciągu całego dnia stopniowo przechodzącego w hammadę. Płasko. Słońce, błękit nieba, początkowo bezwietrznie, popołudniu lekki wiatr w plecy.

Najważniejsze wydarzenia:

  • Rozpoczęliśmy etap pustynny – najbardziej oczekiwany przez nas wszystkich. Przed nami odcinek Timsah – Al Fogha, prowadzący przez góry Al Haruj al Aswad. To właśnie tu miały miejsce mrożące krew w żyłach przeżycia Kazimierza Nowaka. Błądząc w labiryncie skał natrafił w końcu na ślady ludzkich stóp. Te nieoczekiwanie zaprowadziły go do groty, w której odnalazł ciała trzech nieszczęśników.
  • Rankiem, zaraz po śniadaniu, wyruszyliśmy na podbój „naszej” Sahary. Zaczęło się od wysokiego „C" - na dzień dobry ugrzęźliśmy w piachu. Na szczęście ten momentami był na tyle twardy, że po spuszczeniu sporej ilości powietrza z opon dało się po nim jechać. Raz mozolnie posuwaliśmy się do przodu z wielkim wysiłkiem cisnąc na pedały, innym razem twarda powierzchnia „przeraźliwie płaskiego serir” – jak pisał Nowak – pozwalała nam na całkiem szybką i miłą jazdę. Często jednak nieoczekiwanie nasze koła zapadały się w zdradliwym piachu i pomimo najwyższych przerzutek (z Sahary), pomimo rozpaczliwych prób utrzymania się na rowerze owocujących piaszczystymi młynkami, musieliśmy w końcu kapitulować i zsiadać z rowerów aby pchać je sposobem Nowaka. Tym niemniej posuwaliśmy się do przodu po zanikającym szlaku, który nie wyglądał na zbytnio uczęszczany. Tymczasem...

KWADRANS PO TRZYNASTEJ, W WYNIKU NIEZWYKŁEGO ZBIEGU OKOLICZNOŚCI, NIEBIESKI POJAZD MECHANICZNY DOMNIEMANEJ MARKI TOYOTA, PAMIĘTAJĄCY CO NAJMNIEJ CZASY ZIELONEJ REWOLUCJI, JADĄCY Z PRZECIWKA Z PRĘDKOŚCIĄ OK. 35 KM/GODZ., NAPOTYKA NA SWEJ DRODZE CZTERY TRZYKOŁOWE JEDNOŚLADY DOMNIEMANEJ MARKI BRENNABOR (+ EXTRAWHELL). POJAZDY ZATRZYMUJĄ SIĘ, GAŚNIE SILNIK TOYOTY, OPADA KURZ Z ROWERÓW. CISZA. Z AUTA WYCHODZI ZDUMIONY TUARESKI KIEROWCA WRAZ Z TOWARZYSZĄCYM MU RÓWNIE ZDUMIONYM OJCEM – OBAJ W TURBANACH. NASTĘPUJE GRZECZNOŚCIOWE POWITANIE, KTÓRE OSTATECZNIE PRZECHODZI W POGAWĘDKĘ NA ZDERZAKU. SPOTKANIE KOŃCZY SIĘ NIEODPŁATNYM PRZEKAZANIEM PRZEZ TUAREGÓW DÓBR W POSTACI WODY I OPAŁU. OBYDWIE KARAWANY ROZJEŻDŻAJĄ SIĘ Z POCZUCIEM ZADOWOLENIA I JESZCZE DŁUGO ROZPAMIĘTUJĄ TO NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE.

Późnym popołudniem wiatr w plecy zaczął się wzmagać, a nawierzchnia terenowej drogi zrobiła się komfortowo twarda. Pomimo całodziennego zmęczenia, wykorzystaliśmy te warunki, aby dobić do 60 km i tym samym przekroczyć o 10 km zakładane na ten dzień minimum. O zachodzie słońca hammada przybrała delikatny różowy kolor. Tak też nazwaliśmy dzisiejszy obóz – Różowa Hammada.

Błądząc w labiryncie skał   Pokonywaliśmy teren wjeżdżając, a w zasadzie wpychając rowery na czarne skały, a następnie zjeżdżając z nich w piaszczyste dolinki. Kluczyliśmy tak całe popołudnie. Dzień 11, II etap; 19.12.2009; 2428 km

(Dominik)

Dystans – 68 km; Start – 09.15; Koniec jazdy – 18.30; Warunki – ocena 3+ (Ania nie zabiera głosu w tej sprawie), jazda po różnej nawierzchni, jednak większość trasy można określić mianem grząskiej. Słońce nie zawodzi. Lekki wiaterek z boku, pod wieczór nasilający się, ale wiejący w plecy.

Najważniejsze wydarzenia:

Dziś to był dzień! Po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do podnóża Harugów Białych. Co prawda na żadnej z dostępnych nam map nie ma takiej nazwy, są tylko Czarne. Jednak nasz zuch - Kazimierz – pisał wyraźnie, że jego trasa wiodła najpierw przez Harugi Białe, następnie przez Harugi Czarne. A pasmo kopulastych niewysokich gór, które znienacka wyłoniło się zza horyzontu płaskiej hammady prezentowało zdecydowanie jasne barwy. Uznaliśmy zatem, że to właśnie Harugi Białe.

Gdy tylko ujrzeliśmy te piękne kopuły, zboczyliśmy z kursu, aby nasycić się ich widokiem z bliska. Po drodze natknęliśmy się na całe pasmo małych pagórków, jakby miniaturek tych właściwych, oddalonych o kilkaset metrów. Zaczęliśmy po nich jeździć niczym w snowboardzie w snow parku. Tu nazywa się to desert-parkiem. Z wielką frajdą szusowaliśmy po tych gliniastych hopkach, radośnie przy tym kwicząc. Zajechaliśmy w końcu pod pierwszą większą górę, zeszliśmy z rowerów i wspięliśmy się na szczyt, aby po chwili cieszyć się zapierającą dech w piersiach panoramą.

Pojechaliśmy wzdłuż gór niewielkim uedem, którego wyschnięte dno utworzyło całkiem twardą nawierzchnię dla naszych kół. Dotarliśmy tak z powrotem do kamienistej drogi, która zawiodła nas na wielką płaską hammadę, ograniczoną prostą linią horyzontu z każdej strony.

Podczas całej dzisiejszej trasy znajdowaliśmy często piękne okazy kamieni, o kształtach i kolorach najrozmaitszych. Jedne ciemne, obłe, strukturą przypominające kawałki drewna, inne niczym kryształy soli, formą kojarzące się np. z mózgiem. Naprawdę najróżniejsze fantastyczne okazy.

Kończymy jazdę już po zachodzie słońca, docierając do pierwszych drzew kolczastych akacji, zwiastujących rychłą zmianę terenu.

Dzień 12, II etap; 20.12.2009; 2472 km

(Dominik)

Dystans – 44 km; Start – 9.15; Koniec jazdy – 18.00; Warunki – ocena 3=, bezwietrznie, za to teren przez większość dnia bardzo trudny do jazdy rowerem. Cieplej niż zwykle, temperatura odczuwalna w ciągu dnia ok. 30°C

Najważniejsze wydarzenia:

O świcie, podczas gdy wszyscy jeszcze śpią, Marcin i Ania ruszają wraz z Hamidem do oddalonego o 3 km od obozu bajorka, z wodą deszczową. Miejsce to znane jest lokalnie jako wodopój dla wielbłądów. Marcin – jako członek poznańskich morsów – wykąpał się w sadzawce beztrosko, chociaż po wyjściu dygotał niemiłosiernie. Temperaturę wody określił jako lodowatą. Ania koncentrowała się na robieniu zdjęć.

Tego poranka wszyscy wstaliśmy nieco wcześniej, ale gdy już po śniadaniu, spakowani, zakładaliśmy sakwy na rowery, okazało się, że 2 koła – Lajbora i moje mają flaka. Przyczyną tej niespodzianki są najprawdopodobniej towarzyszące nam na biwaku drzewka akacji. Nie ma rady – trzeba kleić dętki.

Zgodnie z przewidywaniami, teren od tego miejsca się zmienił, dotarliśmy na skraj Harugów Czarnych. Liczyliśmy na to, że zobaczymy wąwozy i jaskinie, o których pisał nasz bohater. Niestety nie mogliśmy jechać dalej w głąb gór, ponieważ towarzyszącemu nam autu groziło utknięcie w trudnym górskim terenie. Poza tym, droga do Al Fogha, do której dotarł Nowak, wiodła wzdłuż zachodniego krańca tych gór. Zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego obrał drogę przez góry, zamiast ominąć je z lewej. Jedynym wytłumaczeniem jest teza, że Kazimierz Nowak w ogóle nie planował wizyty w Al Fogha, tylko chciał dostać się bezpośrednio do Zellah. Jednak zabłądził w górach i ostatecznie dotarł właśnie do położonego na zachód od gór Al Fogha.

My nie mogliśmy sobie pozwolić na błądzenie po górach. Zdecydowaliśmy zatem, że pojedziemy ich zachodnim skrajem, a gdy nadarzy się okazja – zapuścimy się nieco głębiej; może uda nam się zobaczyć jakąś jaskinię czy wąwóz niejako przy okazji.

Szlak wokół gór był na tyle niedostosowany do jazdy rowerem, że jechaliśmy równolegle do niego przez czczą hammadę. Jej powierzchnię stanowiła krucha skorupa zaschniętego piasku pokryta niezliczoną masą ciemno-szarych kamieni. Koła naszych rowerów wrzynały się w tę strukturę niczym dziób lodołamacza w arktyczną krę. Bynajmniej nie ułatwiało nam to pokonywania drogi – posuwaliśmy się do przodu w iście żółwim tempie. Hammada – choć płaska – nie była jednak jednolita. Na niektórych odcinkach kamienie były dużo większe, a ich ostre krawędzie jakby tylko czekały, żeby przeciąć nasze opony. Nie dało się po nich jechać – musieliśmy je omijać, a to wymagało od nas nie lada ekwilibrystyki. Od czasu do czasu wpadaliśmy na wielkie wyschnięte kałuże, po których spękanej powierzchni jazda była prawdziwym odpoczynkiem. Cały czas po prawej stronie obserwowaliśmy ciemne pasmo niewysokich gór, obierając ich cyple za kolejne punkty orientacyjne i kierunek jazdy.

Zastanawialiśmy się kiedy i jak się „do nich dobrać”. Po ok. 20 km w końcu zboczyliśmy w ich stronę, aby wjechać na pierwszy pagórek, usiany czarnymi jak smoła różnej wielkości kamieniami, strukturą przypominającymi pumeks. Wydaje się, jakby dopiero co zastygły wyrzucone z wnętrza wulkanu. Pokonywaliśmy ten teren wjeżdżając, a w zasadzie wpychając rowery na czarne skały, a następnie zjeżdżając z nich w piaszczyste dolinki. Kluczyliśmy tak całe popołudnie. Jakkolwiek miejsca te miały swój urok, to niestety nie natrafiliśmy na żadne kaniony czy groty, o których pisał Nowak. Wieczorem, wyczerpani trudnym terenem, dotarliśmy z powrotem na skraj hammady, aby spędzić tam noc.

Z tym dniem wiązaliśmy duże nadzieje, liczyliśmy na to, że zobaczymy rzeczy niezwykłe, a tymczasem musieliśmy skapitulować w obliczu ograniczeń, jakie niesie ze sobą nasz projekt. Żeby dotrzeć do miejsc, o których czytaliśmy, musielibyśmy spędzić w tych górach przynajmniej 2-3 dni więcej. Nie byliśmy na to przygotowani logistycznie, nie mamy też tyle czasu. Dokładne podążanie śladami człowieka, który błądził wiele dni po tych górach okazało się dla nas niemożliwe.