Wigilia na Saharze

z dziennika Anny Grebieniow

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 04.01.2010 06:55

Z żółtego piachu nagle wyrasta coś czarnego. Wygląda to tak, jak byśmy, jadąc polną drogą, nagle dojechali do wielkiej asfaltowej drogi, ale takiej dla olbrzymów. Oto docieramy do czegoś, co kiedyś wrzało, syczało, bulgotało i wypalało wszystko, co żyło i co żyć jeszcze nie zdążyło. Lawa! Czarna, przenajczarniejsza.

Wigilia na Saharze   Czas, czas, ciągle goni nas... Zaczynam się czuć jak Fileas Fogg w podróży dookoła świata. Każda minuta cenna.

21 grudnia

Budzi nas gwałtownie zrywająca się wichura, która szarpie śpiworami. Zbieramy się dziś wcześniej i szybciej. Na śniadanie resztki kuskusu z wczoraj.(...) 

Gubię okulary. Jaka szkoda, polubiłam je, a te zapasowe cisną za uszami. Jedziemy hamadą. Po obiedzie zostawiamy jak zwykle resztki pokarmu zwierzętom (których i tak nie ma). Jedzie się żmudnie, pod wiatr, wolno. Już wolę kamienie niż ten upiorny wiatr w oczy. Raz po raz któryś z kolegów robi mi zasłonę od nawietrznej swoim rowerem, wtedy jest trochę łatwiej. Robi się grząsko, zostaję trochę w tyle. Rower mnie nie słucha, ciskam go na ziemię. Mam dość! Po chwili jednak wstaję, przecież tu nie zostanę. Idę, bo przecież jechać się nie da. Za 3 dni Wigilia, a my gdzieś pośrodku niczego…

Tempo. Tempo jazdy uważam za szalone, no ale pojawiła się tak zwana presja. Wzbrania się przed tym każdy podróżnik, presja bywa frustrująca. Ja bym zmieniła nazwę „sztafeta” na „maraton”. Od pojutrza mamy codziennie jechać po 150 km, żeby zdążyć na przekazanie pałeczki „Egipcjanom” i na samolot z Kairu. Ja tak sobie myślę, że pan Kazimierz to musi się tam w niebie nieźle pukać w głowę, widząc nasz wyścig z czasem poprzez kraj ludzi, żyjących w rytmie „Insz Allach”. Czas, czas, ciągle goni nas... Zaczynam się czuć jak Fileas Fogg w podróży dookoła świata. Każda minuta cenna.

22 grudnia
Wiatr ustał, uff! Żwirową drogą dojeżdżamy do Al Foka – pierwszej miejscowości od kilku dni. Lokujemy się na stacji benzynowej (tradycyjnie) i nawiązujemy znajomość z Ahmedem Kadim, właścicielem obiektu, oraz remontujemy nadwerężone trudnym terenem rowery. Nieopodal jest kibelek z bieżącą wodą – bomba, będzie kąpiel!

– Chcecie zobaczyć starą medynę? – proponuje Ahmed. Co za pytanie, jasne, że tak! Po chwili pedałujemy ochoczo do starej części miasteczka, położonej w oszałamiająco pięknej dolinie. Niesamowity widok! Eldorado! Widzę w dole pasmo palm, soczystą zieleń pośród piaskowcowych klifów, skarp, pagórków. Po lewej na zboczu lepianki starego miasta. Nie ma wątpliwości – zostajemy tu na noc. Słońce już zachodzi, ale decydujemy się jeszcze na małą eksplorację lepiankowego labiryntu. Niektóre pomieszczenia są tak niskie, że trzeba się schylać, do innych prowadzą maluteńkie drzwi. Jedne domki są piętrowe, inne mają sklepienia wysoko, oparte na belkach, wypełnione liśćmi palmowymi i gliną. Znajduję skamieniałą muszelkę, potem jeżowca – dowody na to, że kiedyś było tu morze. Podobno kiedyś płynęła też tą doliną wielka rzeka, teraz pozostało tylko kilkanaście źródeł. Woda z nich częściowo wciąż zasila podziemne akwedukty starej medyny. Tubylcy twierdzą, że niektóre z korytarzy przechodzą na drugą stronę pobliskiej góry i że można nimi iść kilka kilometrów. Niesamowite. Tym bardziej że nie są to płytkie korytarze – widziałam takie na oko do 10 m głębokie (w wielu miejscach ku górze wyprowadzone są szyby studzienne).

Klucząc po labiryntach starego miasta, dochodzę w końcu do szerszej alejki. Słyszę psi skowyt. Skąd dobiega ten lament? Idę za głosem, tak, to gdzieś tutaj. Rozglądam się, jest tylko wysoka ściana i… dziura w ziemi. Niewielka, zasłonięta częściowo olbrzymim kamieniem – to stąd dobiega tajemniczy głos. Psiak jest na dole, w lochu, w labiryncie akweduktów! Wołam chłopaków – pies woła o pomoc, musimy go wyciągnąć! Dla wszystkich staje się oczywiste, że nie zostawimy zwierzaka w tej rozpaczliwej sytuacji. Dominik najpierw odrzuca kamień, zaglądamy do środka. Coś się tam rusza, ale niewiele widać.

Wigilia na Saharze   Studnia na oko ma 8-10 m wysokości Powoli zmierzcha, biegniemy po latarki, trzeba opracować plan działania. Studnia na oko ma 8-10 m wysokości. Mamy linę Hamida, używaną do wiązania bagaży (marna, ale zawsze), dysponujemy tez plecakiem, sakwami, wyobraźnią. Zbiera się paru lokalnych gapiów. Nie mogą się nadziwić, że chcemy ratować psa (pies nie cieszy się sympatią ludzi w krajach arabskich), potem jednak, gdy widzą naszą determinację, udziela im się nastrój i włączają się do akcji. Zaczynamy od plecaka spuszczonego na linie na dół, w środku jest przynęta – kawałek hobzy z serem. – Spójrzcie, to szczeniak! – krzyczę, widząc w nikłym snopku latarki małą nieporadną kuleczkę na dole.

Akurat w tym miejscu nie ma wody, całe szczęście. Plecak nie zdaje egzaminu, próbujemy tego samego ze sztywniejszą sakwą. Też nic, zwierzak nie wchodzi do środka, choć żywo interesuje się jedzeniem, po prostu jest za mały, by wdrapać się do środka. Hamid robi lasso i próbuje złapac szczenię. – Hamid, udusisz go, a co, jeśli złapie się za głowe?! – jestem przerażona tym pomysłem. Decyduję się zatem na zejście na dół zapieraczką z asekuracją w postaci liny. – Spróbujemy jeszcze z plecakiem, niech zejście będzie ostatecznością – przekonuje Kasper. Racja, próbujmy. Nie udaje się, nic z tego, schodzę! Wiążę górną uprząż, chłopcy i zestaw gapiów chwytają za drugi koniec liny, ja zaczynam schodzić w dół. Boję się, bo ściany się trochę osypują, a lina jest żałosna. Po kilku „stopniach” w dół robi mi się gorąco, spoglądam w dół, szczeniak płacze, pot spływa mi po plecach, lina wrzyna się w ciało. Jak straszno… Decyduję się na odwrót, to nie ma sensu, musi być inny sposób. Gotowość do kolejnego zejścia deklaruje Dominik. Tymczasem tubylcy przybywają z ok. 6-metrową drabiną, spuszczają ją w dół na linie, pomimo liny ledwo sięga dna, buja się, nie budzi zaufania. Wychodzę na powierzchnię. Jakiś chłopak pożycza moją czołówkę i biegnie gdzieś. Po chwili wraca z wiadrem i drugą liną (podobną do naszej). Pokazuje nam na migi, żeby wiadrem nabrać zwierzaka. Dobry pomysł. Obwiązujemy wiadro na dwóch końcach linami i spuszczamy tę „nabierkę”. Mija już trzecia godzina zmagań wydobywczych. W końcu zestaw ratowników się przerzedza, jednak razem z Marcinem nie dajemy za wygraną. Ostatnie podejście i nagle piesek jakby wyczuł, że to jedyna szansa dla niego – wspina się na brzeg wiadra. – Ciągnij niebieską! – Teraz zieloną! – krzyczymy do siebie w podnieceniu, bo wiadro zaczyna nabierać wagi. Jeeeeeest!!! Wydobywamy wielką grudkę ubłoconego psiego nieszczęścia. Wszyscy się cieszą, nawet tubylcy asystują nam w radosnym uniesieniu.

Wigilia na Saharze   Hurrra! Mamy psa! – To suczka, będzie miała na imię Medina – obwieszczam. Hurrra! Mamy psa! – Hamid, przygarniesz ją? – Tak, Ania, wezmę ją do siebie, mija, mija Medina, mija mija – śmieje się Hamid i wiem, że mówi poważnie. Dobry chłopak z tego Hamida. W obozie Medina otrzymuje na własność dwa rowerowe odblaski, aby się nam nie zgubiła, montuję je w coś w rodzaju szelek. Wciąż jednak pozostaje dla mnie niebywałą zagadką, skąd wzięło się to małe stworzenie głęboko pod ziemią…


23 grudnia

(...) Zaczynam nucić kolędy, jutro Wigilia! Zbliżamy się do ciemnego pasma Harugów Czarnych.

Z żółtego piachu nagle wyrasta coś czarnego. Wygląda to tak, jak byśmy, jadąc polną drogą, nagle dojechali do wielkiej asfaltowej drogi, ale takiej dla olbrzymów. Oto docieramy do czegoś, co kiedyś wrzało, syczało, bulgotało i wypalało wszystko, co żyło i co żyć jeszcze nie zdążyło. Lawa! Czarna, przenajczarniejsza. Pumeksowe smoliste jęzory stworzyły coś na kształt korytarzy i wąwozów. Po jakimś czasie droga wprowadza nas na te złowrogie kożuchy. Kryją one szczeliny, rozpadliny, niekiedy widać, gdzie pękł jakiś wielki bąbel. Śmiejemy się, że dbają tu na Saharze o ścieżki rowerowe, bo w niektórych miejscach „asfalt” jest całkiem równy i przyjemny do jazdy. Wyobrażam sobie, jak kiedyś musiało to płynąć, szaleć, istny żywioł. A dziś taki spokój, słońce zachodzi w malowniczej poświacie. Na jednym z mniej przyjaznych fragmentów uszkadzam linkę hamulca, na szczęście niegroźnie. Jestem zafascynowana przyczepką (extrawheelem) – zupełnie nie przeszkadza nawet na największych stromiznach i wybojach, rewelacja, jak to koło się zachowuje. Medina ma się dobrze, dziś została wykąpana. Ja czuję się zmęczona, idę spać, już jutro wszak Święta.

Wigilia na Saharze   Przy wigilijnym stole ; ) 24 grudnia, Wigilia

Dziś pędzimy jak szaleni. Chcemy przejechać jak najwięcej kilometrów, bo goni nas czas. Szkoda, że nie przesunęliśmy jednak wylotu z Kairu. Myślę że wiele tracimy, goniąc tak… No cóż, nie ma jednak co biadolić, dziś Wieczerza, czas pomyśleć o potrawach, choince. Droga wciąż kamienista, jedziemy przez podnóże Harugów. W Ojczyźnie pewnie za oknami będzie biało, u nas tymczasem – czarno. Hamada staje się coraz ciemniejsza. Zauważam dziwne kopce kamieni, wyraźnie ułożonych ludzką ręką. – Dead people – informuje Fadel, ja też podejrzewałam, że jedziemy skrajem jakiegoś zapomnianego cmentarza. Dolina ciągnie się i ciągnie, z uwagi na „zawartość” nazywam ją sobie roboczo Doliną Umarłych. W końcu pośród pumeksowych pagórków pojawia się mała kotlinka, pełna zielonych, krągłych roślinek, pośrodku stoi duża akacja, pod nią mały krzaczek. Tu spędzimy Wigilię, miejsce jest śliczne, radosna oaza pośród pozornie ponurej okolicy.(...)

Krzaczek akacji szybko przemienia się w piękną choinkę. Zawisają na niej owoce (jabłka i banany), korzenie imbiru (przypominają świąteczne pierniczki), parę drewnianych ozdób zabranych z Polski, dzwoneczek i bombki zrobione z małych pustynnych arbuzów, zebranych po drodze. Wieczka od konserw nadają całości blasku. Mamy nawet żywą szopkę w postaci Mediny:) Wszystkich wciąga świąteczna atmosfera wieczoru. Marcin zapowiada, że zrobi farsz do ruskich pierogów (znaleźliśmy serek feta w Al Foce). Potrzebne zatem pierogi. Dominik zakasa rękawy i rzuca się w wir produkcji ciasta. Wałkuje zamaszyście mączystą bryłę bidonem na masce samochodu Hamida. Do akcji włącza się przybyły gościnnie Mohamet (kuzyn Hamida).

Wigilia na Saharze   Krzaczek akacji szybko przemienia się w piękną choinkę Kasper kroi wiktuały na sałatkę, ja biorę się za kompot i… niespodziankowy barszczyk, który pichcę ukradkiem za autem. Wszystkim śmieją się buzie, nie pamiętamy już męczącego, przedpołudniowego etapu.

Fadel pomaga Marcinowi, Hamid udziela się, gdzie może. – Co gotujesz, Ania? – To niespodzianka, Hamid, nie znasz takiej zupy – śmieję się do niego. Widzę, że maska naszego „Deera” już pełna pierogów. Zapada zmierzch, pojawiają się pierwsze gwiazdki (one tu pojawiają się hurtowo). Tłumaczę Fadelowi i Hamidowi, dlaczego stawiamy pusty talerz na stole (w naszym wypadku na brezencie pod akacją). Wtem Mohamet wskazuje coś w oddali –jedzie samochód! Samochód? Tutaj? Teraz?!! Jesteśmy zdumieni, ale i patrzymy na siebie z blaskiem w oczach – mamy niespodzianych gości, nie będzie pustego talerza! Po chwili dwójka sympatycznych autochtonów przybyłych terenówką zostaje wtajemniczona w sytuację. Zdziwionym wzrokiem omiatają przybrany w owoce krzak akacji. Mimo że wyraźnie się spieszyli, zostają, aby uszanować naszą tradycję.

Stajemy wokół ogniska, śpiewamy „Cichą noc”. I jest to naprawdę cicha noc. Umilkł nawet wiatr. Podnoszę głowę. Dostojności świątecznej dodaje górom nawet księżyc, otoczony jasną, wyraźną łuną wielkiego „halo”. Wszystko staje się takie świąteczne, nawet natura podkreśla wzniosłość chwili. Łamiemy się hobzą – płaskim mącznym plackiem. Znów kolędy. – Ania, to barszcz! – chłopcy są zdumieni – skąd go wzięłaś?! Ja za to delektuję się fantastycznymi pierogami i sałatka, o smaku, jakiego do tej pory na pustyni nie zaznaliśmy. Nie brakuje nawet rybki, i to nie byle jakiej rybki, lecz przybyłego aż z Polski szprota ;-) Wszystko jest takie pyszne. Myślę o Domu, o Rodzinie, o Przyjaciołach. Życzę Wam, Kochani, wszystkiego dobrego, a tym, którzy się przemieszczają czymkolwiek i dokądkolwiek, życzę sprzyjających wiatrów, bo to bardzo ważne w podróży.

Kawałek hobzy kładę na choince, symbolicznie dzieląc się nią z Tymi, których mam w sercu. Znów patrzę w niebo – jest takie wyraziste i błyszczące, zlewa się z okolicznymi pagórkami, przykrywa nas swoją czarką błyszczących gwiazd. I oto nagle pojawia się… Święty Mikołaj! Nasz przyjaciel Fadel w stosownej czapce częstuje wszystkich czekoladkami. – Kochane Dzieci, Wesołych Świąt – wyrzuca jednym tchem. Radości co niemiara! Czas na nocny spacer, trochę kolęd i zasłużony sen. Przesypiam północ, nie załapuję się na opowieści Mediny, skąd wzięła się w lochu; może uda się innym razem:-)

Trzymajcie kciuki, jeszcze spory kawał trasy przed nami. Jest gorąco.