Perła antycznej Cyranejki

dominik szmajda

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 11.01.2010 12:16

Zgodnie z planem poświęcamy większość dnia na zwiedzanie perły antycznej Cyrenajki – ruin starożytnego miasta Cyrene. Założone już w VII w. p.n.e. przez Greków, miasto to szybko rozkwitło i stanowiło najsilniejszy ośrodek w regionie Cyrenajki. Patrząc na okolicę, na dzisiejszą rzeczywistość, biorąc pod uwagę kolejne dokonania człowieka na tym terenie, trudno oprzeć się wrażeniu, że wraz z końcem ery starożytnej skończył się tu okres tzw. kultury wysokiej

Perła antycznej Cyranejki afrykanowaka.pl Późnym popołudniem ruszamy dalej, szosą pięknie wijącą się serpentynami w dół płaskowyżu, w kierunku rozległej niziny ograniczonej błękitną wstęgą morza

Dzień 27, Etap II; 4 stycznia 2010 r.

Dystans: 60 km; Start: 9.20; Koniec jazdy: 22.15; Warunki: (ocena 4) sprzyjający wiatr, teren górzysty – zjazdy i podjazdy.

Ten poranek zapamiętamy smakiem miodu. Wczoraj rano bowiem, gdy przystanęliśmy, żeby obejrzeć żółwia spacerującego po szosie, zatrzymał się obok nas samochód. Jego kierowca wysiadł i natychmiast wyciągnął z bagażnika kilka słoiczków miodu. Witając się, wręczył nam je, mówiąc, że pewnie nam się przydadzą. No pewnie! Podziękowaliśmy, wrzuciliśmy je do sakwy i dopiero grubo po kolacji, gdy już prawie wszyscy poszli spać, przypomniałem sobie o tym słodkim fakcie. Choć nie jestem koneserem miodów, to ten zasmakował mi wyjątkowo. Choć był klarowny, to jednak tak gęsty, że nie sposób wydobyć go ze słoika bez pomocy łyżki. Tej nocy wraz z Marcinem zjedliśmy niemal cały słoik, a wrażeniami z uczty podzieliliśmy z resztą Przerzutek rano. Nietrudno się domyślić, że na śniadanie opróżniliśmy wszyscy kolejne słoiczki. A okoliczności, w których śniadanie to przyszło nam jeść, były wyjątkowe: kawałek za miasteczkiem Qasr Libia, na schodach dawnego tureckiego fortu – obecnie muzeum z unikatowymi bizantyjskimi mozaikami – w otoczeniu soczystej zieleni i kwiatów, zajadaliśmy pyszny, ciepły jeszcze, bo kupiony w piekarni, chleb z naszym złocistym przysmakiem. Westchnień zachwytu nie było końca, tak więc po obejrzeniu mozaik i sąsiadujących z muzeum ruin dwóch kościołów bizantyjskich udaliśmy się w dalszą drogę z mocnym postanowieniem zakupu miodu. Jak na zawołanie, przy drodze pojawiły się stoiska ze sprzedawcami miodu. Widać, że okolica z niego słynie. Niestety, miód okazał się dość drogi (30 zł za średniej wielkości słoik), więc kupujemy z Anią po jednym słoiku z zatopionymi w miodzie kawałkami pszczelego kitu do zawiezienia do Polski.

Po kilku kolejnych kilometrach docieramy do Uadi Al Kuf – słynnego wąwozu, będącego wielką turystyczną atrakcję regionu. Miejsce to ma także związek z libijską historią. Tu bowiem przez wiele miesięcy ukrywał się wraz ze swoimi towarzyszami broni Omar Mokhtar – przywódca ruchu oporu przeciwko włoskim kolonialistom.

Obecnie przeciwległe krawędzie wąwozu łączy wielki nowoczesny most, z którego rozpościera się przepiękna panorama. Jednak aby lepiej poznać to niezwykłe miejsce, trzeba zjechać starą drogą w dół wąwozu. Po przejechaniu na drugą stronę mostu zostawiamy rowery przy posterunku policji i ładujemy się na pakę samochodu, aby następnie zjechać nim serpentynami na samo dno Uadi el Kuf. Oczom naszym ukazują się majestatyczne pionowe skały tworzące zbocza wąwozu, a w nich liczne groty. Wszystko tonie w zielonej roślinności, co nasuwa nam skojarzenie ze znanymi dolinami naszych Tatr. Brakuje tylko szumu potoków, które spływają tu tylko bezpośrednio po opadach deszczu.

Późnym popołudniem docieramy do dużego miasta Al Beida. Po załatwieniu wszystkich spraw (wysyłka relacji, obiad, bankomat, zakupy prowiantu) wyjeżdżamy już całkiem po ciemku z miasta. Ale tuż przed odjazdem dołącza do nas oficer lokalnej jednostki policji turystycznej, aby popilotować nas. Asysta się bardzo przydaje, ponieważ ruch w Al Beidzie jest o tej porze bardzo duży, a wyjazd z miasta nie taki prosty. Po wydostaniu się z miasta policjant cały czas jedzie przed nami, aż do samego Szahat, gdzie zamierzaliśmy znaleźć miejsce na rozbicie namiotów. Tam zostajemy przekazani kolejnemu lokalnemu policjantowi, który za najbardziej odpowiednie miejsce do kampingu wskazuje nam park w bezpośrednim sąsiedztwie ruin najsłynniejszego w Cyrenajce starożytnego miasta – Cyrene.

 

61-62 dzień sztafety, 4-5 stycznia

Dzień 28, II etap, 5 stycznia 2010 r.; Dystans: 44 km; Start: 15.30; Koniec jazdy: 20.00; Warunki: (ocena 4) piękny zjazd z Cyrene do samej Susy, następnie wieczorna jazda po górach pod wiatr do Ras al Hilal.

Zgodnie z planem poświęcamy większość tego dnia na zwiedzanie perły antycznej Cyrenajki – ruin starożytnego miasta Cyrene. Założone już w VII w. p.n.e. przez Greków, miasto to szybko rozkwitło i stanowiło najsilniejszy ośrodek w regionie Cyrenajki. Zwiedzanie zaczynamy od muzeum z marmurowymi rzeźbami. Tu pierwsza niespodzianka – kustosz, widząc, że podróżujemy rowerami, postanawia docenić wysiłek, jaki wkładamy w poznawanie tego kraju, i wpuszcza nas do muzeum za darmo (normalnie wstęp kosztuje 15 zł od osoby). Dobra passa trwa nadal, bowiem towarzyszący nam od wczoraj oficer turystyczny załatwia nam także darmowe wejście na teren słynnych ruin miasta.

Podziwiamy świetnie zachowany gimnazjon, który w czasach rzymskich pełnił funkcję forum. Z przewodnikiem w ręku, czytając o funkcjach kolejnych części starożytnych ruin, przechadzamy się, depcząc po piętach jedynej dużej zorganizowanej grupie niemieckich turystów. Zanim zejdziemy do drugiej części miasta, malowniczo położonej na zboczu płaskowyżu, zabieramy nasze rowery i prowadzimy je po wyznaczonych na zwiedzanie ścieżkach pomiędzy kolumnami, murami i rzeźbami. Każdy z nas, patrząc na świadectwa tej odległej cywilizacji, w wyobraźni widzi dawną świetność miasta. Fadel, przysiadając na kamiennym stopniu amfiteatru, zatapia się w lekturze Lonely Planet, a następnie dzieli się z nami refleksją, że to niezwykłe, jak wysoką kulturę prezentowała społeczność, która aż dwa i pół tysiąca lat temu wybudowała to miasto.

Patrząc na okolicę, na dzisiejszą rzeczywistość, biorąc pod uwagę kolejne dokonania człowieka na tym terenie, trudno oprzeć się wrażeniu, że wraz z końcem ery starożytnej skończył się tu okres tzw. kultury wysokiej. Z pewnością dotyczy to nie tylko Cyrenajki, ale także wielu innych regionów basenu Morza Śródziemnego. Nawet gdy przyglądam się resztkom tej niegdysiejszej metropolii, urzeka mnie estetyka klasycznej architektury i rzeźby, która przez całe wieki i po dziś dzień stanowi punkt odniesienia i inspirację dla artystów.

Późnym popołudniem ruszamy dalej, szosą pięknie wijącą się serpentynami w dół płaskowyżu, w kierunku rozległej niziny ograniczonej błękitną wstęgą morza. W dół zawsze jedzie się wspaniale, szczególnie gdy przy okazji można podziwiać zapierające dech w piersiach widoki. Jedziemy więc w zwartym szeregu, jeden za drugim, zachowując bezpieczne odległości pomiędzy nami. Po jednym z licznych wiraży pojawia się długa wstęga prostej szosy. Ach, jak pięknie! Rozwijamy coraz większą prędkość.

Prowadząc kolumnę, staram się zawsze uważać na czyhające na drodze niebezpieczeństwa, aby w porę ostrzec o nich pozostałych. Tym razem droga wydaje mi się na tyle bezpieczna, że pozwalam rozwinąć Brennaborowi prędkość ponad 50 km/godz. I gdy jest już naprawdę przecudnie, kiedy popiskujemy wszyscy z radości takiej jazdy, nagle czuję potężny wstrząs i słyszę towarzyszący mu huk. Żeby tylko nie stracić równowagi! W ułamku sekundy dociera do mnie, że stało się coś bardzo niedobrego i muszę się zatrzymać, jednak ostre hamowanie przy tej prędkości mogłoby się skończyć bardzo źle zarówno dla mnie, jak i dla pozostałych sztafetowiczów jadących za mną. Jakimś cudem udaje mi się opanować rozdygotany po zaliczeniu wielkiej wyrwy w szosie rower i bezpiecznie wyhamować przy stalowej bandzie pobocza. Pozostali mijają mnie nieświadomi tego, co się wydarzyło. Ja natomiast zsiadam z roweru i przysłuchuję się cichnącemu sykowi powietrza z opon – flaki we wszystkich trzech, łącznie z przyczepką. Ale to mnie mniej martwi niż widoczne uszkodzenie felg.

Wrzucamy rower na pakę, podjeżdżamy do najbliższej zatoczki. Miejsce jest przepiękne – widok na rozpadlinę pomiędzy dwoma majestatycznymi skałami, a pomiędzy nimi lazur morza. Podczas gdy wszyscy ruszyli do pozowania i robienia zdjęć, ja zabrałem się za diagnozowanie stanu kół. Wgniecenie w obręczach przedniego i tylnego koła niemal identyczne. Wszystkie szprychy całe. Spróbuję wyklepać felgi w najbliższej miejscowości. Ale niezależnie od tego trzeba się zabezpieczyć. Niestety kolejna grupa sztafetowiczów właśnie dziś wyleciała do Kairu, ale okazuje się, że jeden z nich leci dopiero jutro i zdąży zabrać koła z kraju z zapasowego roweru. Procedura awaryjna zostaje uruchomiona…

Pakujemy uszkodzony rower na pakę i ruszamy czym prędzej w poszukiwaniu warsztatu mechanicznego, gdzie będą warunki do naprawy kół. Pozostała trójka rowerzystów kontynuuje zjazd samodzielnie. W Susie trafiamy szybko na zakład wulkanizacyjny. Udaje mi się jako tako wyklepać obręcze, oddaję też przy okazji dętki do sklejenia. Ich uszkodzenia wydają się być poważne, jednak wulkanizator zapewnia mnie, że je naprawi. Martwi mnie tylko, że, podobnie jak w innych miejscach w Libii, tutejsza technologia naprawy dętek opiera się na klejeniu na zimno, co nie jest zbyt trwałe, szczególnie gdy zaczną się upały.

W międzyczasie nadjeżdżają rowerzyści, a wraz nimi niespodzianka – ojciec Piotr, franciszkanin, misjonarz działający w Al Beidzie, z którym nie udało nam się wczoraj skontaktować. Zupełnie przypadkiem dostrzegł nasze rowery, gdy jechał sprawdzić, jaki jest stan morza tego dnia (ksiądz jest zapalonym nurkiem). Rozmawiamy chwilę, umawiamy się na jutrzejsze wspólne śniadanie. W tym czasie wszystkie dętki zostają już zaklejone i nie „bąbelkują” w wannie wystawionej przed zakład, tak więc płacę sympatycznemu wulkanizatorowi „co łaska” niewielką sumę i ruszamy dalej, aby kilka kilometrów za miastem znaleźć miejsce na rozbicie obozu. Nasze plany krzyżuje towarzyszący nam oficer turystyczny – już trzeci z kolei – który zdecydowanie nie zgadza się, żebyśmy nocowali na dziko, argumentując to oczywiści względami bezpieczeństwa. Proponuje nam do wyboru: kemping tutaj, kilometr przed Susą, nad morzem, albo dopiero 25 km dalej.

W takich sytuacjach decyzję podejmuje część rowerowa naszej grupy. Ania, Kasper i Fadel, pomimo zapadnięcia zmroku, zgodnie postanawiają kontynuować drogę przez kolejne 25 km. Obserwuję ich zmagania z podjazdami i silnym przeciwnym wiatrem przez okno samochodu, szczerze współczując im tej wątpliwej przyjemności. W końcu docieramy na miejsce, do wyznaczonego dla nas przez policjanta noclegu. Okazuje się nim być Rainbow Resort tuż przed miasteczkiem Ras Al Hilal. Na szczęście udaje się nam wynegocjować darmowy nocleg w zdewastowanej przeszklonej sali na końcu ośrodka, która niegdyś pełniła funkcję świetlicy. Brak dwóch szyb nie bardzo nam przeszkadza, zwłaszcza że nieopodal mamy do dyspozycji łazienkę z ciepłą wodą (!).

Na ten wieczór mam jeszcze ważne zajęcie – centrowanie koła. Znałem ten temat tylko w teorii, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Dwie godziny kręcenia szprychami (a tak naprawdę tzw. nyplami) i już wiedziałem co i jak. Wycentrowałem, jak umiałem, hamulec działa bez zarzutu, obręcz jest znów okręgiem, prawie doskonałym. Prawie, bo pozostaje wyraźne spłaszczenie na ok. 10-centymetrowym odcinku. Jechać się da, ale z wyczuwalnym podskokiem.

W nocy rozpętuje się silna wichura, podmuchy wiatru szamoczą kawałkami słabo przymocowanej dykty, mającej zasłaniać dziury po wybitych oknach. Huk okropny, ale po ciężkim dniu, pełnym wrażeń, zasypiamy bez problemów. Jedynie Medina, już tradycyjnie, w środku nocy budzi się i zaczyna zabawę w podgryzanie każdego z nas po kolei.