Cały wszechświat w czterech ścianach

KAI |

publikacja 01.02.2010 16:32

S. Teresa w liceum była „metalówą” i sympatyzowała z anarchistami. Dzisiaj jej życie to modlitwa i praca w ciszy. Mówi, że jest szczęśliwa i że nie ma piękniejszego życia niż w Karmelu.

Cały wszechświat w czterech ścianach Marek Piekara/ Agencja GN Karmelitanki bose z klasztoru w Ełku

Gnieźnieński klasztor sióstr karmelitanek bosych. Nieco na uboczu, ale wciąż w granicach miasta, niedaleko krajowej „piątki”, którą codziennie w kierunku Poznania i Bydgoszczy mkną tysiące samochodów. Mur, brama, duży ogród, schludne krużganki.

– Kiedy tu przyjechałam nikt nie umiał mi powiedzieć, gdzie to jest. W końcu jakiś ksiądz wziął mnie za rękę i przyprowadził. Weszłam do tego domu i wiedziałam, że to jest moje miejsce i koniec, że wreszcie jestem tu, gdzie powinnam. Nigdy wcześniej nie rozmawiałam z żadną siostrą zakonną, nie chciałam z nikim rozmawiać, o nic pytać – wspomina s. Teresa.

W świecie ciszy

Każdy dzień w klasztorze ma ściśle ustalony rytm. Godzina 5.15 pobudka, 5.45 jutrznia, potem do Mszy św. o 7.30 modlitwa, dalej śniadanie, praca, modlitwa, obiad, czas na odpoczynek, znowu modlitwa i znowu praca. Po południu i wieczorem modlitwa, czytania duchowe, kolacja, rekreacja i znowu modlitwa.

– Kiedy człowiek żyje w świecie, przyzwyczaja się do samodzielności. Decyduje o tym, co zrobi, jak się ubierze, umaluje, jakich kosmetyków używa. A tu trzeba się dopasować. Kosmetyki dają, swoje ubrania trzeba oddać. To nie jest łatwe. Mówią człowiekowi, co i kiedy ma robić. Plan dnia jest tak wypełniany, że nawet szpilki się nie wciśnie. My się tu nie snujemy po korytarzach, lekkie, błogie i spokojne. Nasz dzień jest od rana do wieczora szczelnie wypełniony – uśmiecha się s. Teresa.

Cisza nocna w klasztorze zapada o 22.30. Tak naprawdę jednak nie zapada, a trwa, w ciągu dnia bowiem nieczęsto jest przerywana.

– Zasadniczo rozmawiamy tylko w czasie rekreacji. W ciągu dnia nasze milczenie nie jest jednak absolutne. Kiedy trzeba o coś zapytać, albo ustalić coś w związku z pracą, to się mówi. Oczywiście nie ma pogaduszek o pogodzie, o tym, że mi ciężko i potrzebuję się wygadać. Cały porządek dnia jest tak zorganizowany, by to milczenie nam ułatwić. Pracujemy oddzielnie, podczas posiłków słuchamy lektury, a na modlitwę spotykamy się w kaplicy, tam możemy czuć swoją obecność i być razem, choć bez rozmawiania – tłumaczy s. Joanna.

Siostry przyznają, że taki porządek dnia bardzo ułatwia życie. W ciszy, w codziennym rytmie pracy i modlitwy dostrzega się rzeczy, które zabieganemu człowiekowi umykają. Czasami trzeba po prostu do tego dojrzeć, dać sobie trochę czasu na zrozumienie.

– Wejście w ten rytm to był prawdziwy kosmos i odlot – wspomina siostra Teresa. – Od pierwszego dnia wiedziałam jednak, że to jest moje miejsce. Oczywiście wielu rzeczy musiałam się nauczyć. Siostry zaprowadziły mnie do chóru. Nie wiedziałam, co one robią i co ja mam robić. Patrzyłam na sąsiadkę i powtarzałam. W celi to już byłam szczęśliwa. Szokowały mnie i jednocześnie zachwycały wszystkie te zewnętrzne formy, choćby to, że do refektarza nie idzie się osobno, ale w procesji, od najmłodszej do najstarszej, recytując Psalm 51. Albo cała oprawa liturgiczna, wszystkie te ukłony, wstawania, wychodzenia lub to, że w refektarzu swoje sztućce i kubek wyciąga się dopiero na znak przeoryszy, a nie kiedy kto chce – opowiada s. Teresa.

– To wszystko bardzo ułatwia życie – dodaje siostra Joanna. – Gdyby tego nie było, życie tutaj przypominałoby chaos i stałoby się nieznośne. Czasami jednak potrzeba trochę czasu na to, by człowiek dostrzegł piękno takiego życia.

I zrozumiał, że to ma sens, że to mu służy i że cały ten zewnętrzny bałagan już nie przeszkadza i nie rozprasza – wtrąca s. Teresa.

– Kiedyś wstąpiła tu jedna siostra – opowiada s. Joanna. – Poszła do swojej celi i mówi: ojej, chyba zapomniały mi firanek powiesić. I położyć dywan. Była w szoku, że siostry nic nie przygotowały. Minął tydzień i nic się nie zmieniło. Ta skromność i ubóstwo charakteryzujące nasze życie może w pierwszej chwili szokować. Później staje się jednak bardzo bliskie.

Nie miejcie skrupułów

Karmelitanki utrzymują się z jałmużny. Dla nich to nic nadzwyczajnego. Kiedy św. Teresa reformowała Karmel zależało jej na tym, żeby klasztory nie miały stałych dochodów. Mówiła: Wy się módlcie, a Pan Bóg będzie wam przysyłał ludzi. I nie miejcie skrupułów, że jesteście biedaczkami, które oni muszą wspierać, bo przez akt wspierania was dla nich otwiera się niebo. Jesteście ukochanymi Jezusa, On to widzi, więc jeśli ktoś pomaga Jego ukochanym, czy On może zostać obojętnym? Nie popadajcie w skrupułu, nie czujcie się gorsze dlatego, że jesteście zależne.

– Zawsze przychodzi ktoś z pieniędzmi lub z tym, co jest potrzebne, dokładnie w tym momencie i taką dokładnie kwotą – uśmiecha się s. Teresa.

– Pamiętam, że kiedyś nie miałyśmy pieniędzy na zapłacenie rachunku za gaz. Siedziałam przed Najświętszym Sakramentem i myślałam, co zrobić i ile nam potrzeba. I wtedy ktoś wszedł do kaplicy, wrzucił kopertę i uciekł. Nawet nie widziałam, kto. W kopercie była dokładnie taka kwota, jakiej potrzebowałyśmy. Pan Jezus prowadzi do tego, żeby człowiek zaczął prosić, błagać, żeby wiedział, że sam już nic nie może. I wtedy dzieją się cuda – przekonuje s. Joanna.

Ofiary pokrywają część potrzeb. Na resztę siostry starają się zarobić same, szyjąc sztandary i ornaty. Chciałyby kupić dużą maszynę hafciarską, ale jej cena znacznie przekracza ich możliwość. A bardzo by się przydała, bo zamówień nie brakuje. – Właśnie w tym potrzebujemy teraz pomocy – przyznają siostry.

– Człowiek który daje, otwiera się na dobro i włącza się w coś wielkiego. Poprzez ten konkretny akt włącza się w życie naszej wspólnoty, w naszą duchowość i modlitwę. Tu nie chodzi tylko o pieniądze. To coś znacznie głębszego. To otwarcie się na dobro ma dla tych ludzi większą wartość niż dla nas pieniądze, które od nich otrzymujemy – tłumaczy s. Teresa.

Cela – cały świat

Siostry opuszczają klasztor tylko w wyjątkowych sytuacjach – przy okazji wyborów prezydenckich, wizyty u lekarza, przyjazdu Ojca Świętego. Obowiązuje je klauzura papieska, z której zwolnić może tylko Ojciec Święty. Wszystkie konieczne sprawy na zewnątrz załatwia siostra furtianka.

Nie ma radia, ale siostry są bardzo dobrze zorientowane, co dzieje się na świecie. Czytają prasę, słuchają nagranych wcześniej wiadomości Radia Watykańskiego. Mają też telewizor, ale włączają go rzadko, tylko w nadzwyczajnych sytuacjach np. by obejrzeć papieską pielgrzymkę. Internet też jest, ale dostęp do niego jest ograniczony i możliwy wyłącznie za zgodą przeoryszy. Siostry mają też swoją stronę internetową, gdzie funkcjonuje skrzynka intencji. Jak mówią, próśb o modlitwę jest bardzo wiele.

Czy nie brakuje im świata za murem?

– Czasami brakuje – odpowiada s. Teresa. – Wciąż patrzy się na ten sam płot, na te same drzewa, a chciałoby się zobaczyć przestrzeń, horyzont. Są takie chwile. Pojawiają się w różnych momentach życia i różnie się je przeżywa. Klauzura to z całą pewnością wyrzeczenie, zwłaszcza, że większość z nas to kobiety dynamiczne, z charakterem, które wiedzą, czego chcą, które lubią podróżować i kiedyś podróżowały.

– Żyjąc w świecie człowiek nawet nie myślał, co ma, nie zastanawiał się nad tym. Żyjąc w zamknięciu rok, dwa, dziesięć, piętnaście lat staje się bardziej uważny, dostrzega więcej szczegółów i jest bardziej chłonny – i dlatego czasami bardziej boli ten brak – dodaje s. Joanna.

– Ludzie w świecie mają więcej bodźców, więcej ekscytacji, więcej napędu. A tu prostota i ubóstwo, ciemność wiary. Modlitwa jest niekiedy tak trudna, że zostaje tylko obecność Boga i obecność moja. I nic więcej. Żadnych słów – mówi s. Teresa i pyta z uśmiechem. – Ile fantazji trzeba, by przemeblować celę, jeśli jest w niej tylko biurko, łóżko, jeden stołek i półka na książki i jeszcze umywalka, która w tym przemeblowaniu przeszkadza? Tutaj nie ma wielu form, poprzez które można się wyrazić. Mogę pójść na spacer, poczytać książkę, poprosić o rozmowę, czasem podczas rekreacji pograć w coś z siostrami. Tutaj nie ma tych wszystkich bodźców, które bombardują człowieka na zewnątrz. Gdy się stąd wychodzi, to jakby się weszło do ula, wszędzie głośno i szybko – mówi s. Teresa.

Przyznaje również, że choć z użytkowego, konsumpcyjnego punktu widzenia życie za klauzurą wydaje się bezużyteczne, w istocie ma ono głęboki sens.

– Żyjemy tu bezużyteczne, ale wokół nas dzieją się cuda. Ktoś przychodzi i mówi, że ktoś wyzdrowiał, ktoś się nawrócił. Jest w Karmelu zaczyn dobra i miłości, który się rozprzestrzenia. Jestem przekonana, że jesteśmy pulsującym sercem, rozprowadzającym krew miłości w Kościele i w świecie. Jesteśmy podziemnym nurtem, który sprawia, że ludzie chcą żyć dobrze i czynić dobro – tłumaczy s. Teresa.

– To jest tak, że jeśli człowiek spotka się z Bogiem, to Bóg go przemienia. Stając się lepszy, oddziałuje na innych. To siła duchowa, która działa. Gdy wstępowałam do Karmelu, chciałam pomóc tak wielu ludziom, chciałam ewangelizować. Później zrozumiałam, że choćbym głosiła nie wiem jak wiele i w ilu miejscach, to i tak dotrę do ograniczonej liczby ludzi. A ilu z nich mnie wysłucha? Wtedy pojęłam, jaką siłę ma modlitwa. Modlitwa, która dociera do serc i której nie ogranicza ani czas ani miejsce. Pojęłam, że mogę pomóc ludziom i nadać sens mojemu życiu właśnie modląc się o przemianę ich serc – przyznaje s. Joanna.

Różne drogi – jeden cel

Może się wydawać, że kobiety decydujące się na wstąpienie do Karmelu to przygaszone, zamknięte w sobie osoby, które nie potrafią się odnaleźć w realiach współczesnego świata. Nic bardziej mylnego. Są energiczne, dobrze wykształcone, obyte w świecie i niekiedy mają za sobą burzliwą młodość. 


Siostra Teresa w liceum była „metalówą”. Chodziła w ramonesce i słuchała ciężkiej muzyki. Była zbuntowana i sympatyzowała z anarchistami. W liceum ksiądz zapraszał na Dni Młodzieży do Paryża. Było tanio więc pojechała. Na miejscu na konferencje i spotkania chodziła, ale głównie po to, by szlifować francuski. Aż usłyszała, że jeśli człowiek będzie szukał Boga w prawdzie, to On nigdy nie odwróci od niego swojego oblicza. Wtedy po raz pierwszy uświadomiła sobie, że Bóg ją kocha i mimo tego, jaka jest i ile grzechów popełniła, nie odwróci się od niej.

– To był przełomowy moment, płakałam i byłam taka wściekła, że nikt mi tego wcześniej nie powiedział – wspomina s. Teresa, przyznają, że niemały wpływ na nią miała również wspólnota Chemin-Neuf, z którą zaczęła utrzymywać stały kontakt.

– Chciałam do nich wstąpić. Chciałam pracować na misjach i robiłam wszystko, żeby się tam dostać. Ale wciąż coś się nie składało. W końcu zrozumiałam, że Pan Bóg wzywa mnie bardzo konkretnie, zrozumiałam, że chcę radykalnie oddać się Jezusowi. Rodzice przeżyli to bardzo, zwłaszcza, że od decyzji do jej realizacji upłynęło niewiele czasu. Nie mogli uwierzyć, że ich nie oszukiwałam, że tego nie ukrywałam, że naprawdę nie wiedziałam o tym wcześniej. Myśleli, że to mój kolejny kaprys, że mi przejdzie, ale nie przeszło. Dla rodziców to zawsze jest trudne, że już się do domu nie wróci, że nie ma możliwości przyjazdu, że się córka nie zaopiekuje, że nie będzie wnuków. To rozdzierające dla obu stron – my mamy powołanie i to rozumiemy, ale dla rodziców to niezrozumiałe, jak się można zamknąć za kratami i jeszcze mówić, że się kocha Boga. Nie da się tego wytłumaczyć – mówi s. Teresa.

Siostra Joanna urodziła się bardzo chora. Lekarze nie dawali nadziei, rodzice przez wstawiennictwo Maryi prosili Boga o zdrowie dla pierworodnej córki, na którą tak długo czekali. Po chrzcie nastąpiła znaczna poprawa, której medycznie nie dało się wytłumaczyć.

– Ludzie nie zdają sobie często sprawy, jak ważne są takie modlitwy zawierzenia, oddania, jakie one przynoszą owoce. Żyję i to żyję w zakonie maryjnym. Gdy wyzdrowiałam rodzice nie chcieli wpływać na moje decyzje odnośnie powołania i tego, co będę robić. Dlatego opowiadali mi o mojej chorobie bardzo ogólnie. Dopiero będąc w zakonie dowiedziałam się, jak było naprawdę. Wówczas dostrzegłam i zrozumiałam, jak Maryja w moim życiu była obecna, jak Jej opieka mnie strzegła, jak przeprowadzała mnie przez burzliwe sytuacje i wydarzenia, doprowadzając do odkrycia Boga Żywego – opowiada s. Joanna.

Siostra Joanna była bardzo blisko związana z Kościołem. Religijność wyniosła z domu. Potem był ruch Światło Życie, gdzie jak mówi, spotkała Jezusa konkretnie, w Słowie.

– To mnie też bardzo pociąga w Karmelu, żeby dzień i noc rozważać Boga w Jego słowie. Jak mówi nasza reguła Słowo zawsze oczyszcza i zbawia. Zmienia nasze myślenie i serce, choć czasem to słowo jest takie, że się czyta nic nie rozumiejąc. Pozostaje wówczas czytać i wierzyć, że to właśnie zbawia świat. I choć samemu niewiele się pojmuje, to warto to robić, bo diabły wiedzą, że ty robisz rzecz świętą i drżą. I właśnie o to tu chodzi, a nie o mistyczne uniesienia – śmieje się s. Joanna. – Kiedyś miałam wielki zapał misyjny. W miarę upływu lat nabierałam jednak przekonania, że choćbym była nie wiem, jaką erudytką, to ten drugi człowiek może mnie nie usłyszeć, moje słowa mogą go nie dotknąć, jeśli Bóg nie da mu łaski. Wtedy dotarło do mnie, że najważniejsze to modlić się o łaskę dla ludzi i taka jest właśnie misja Karmelu – modlić się za księży, za tych, którzy głoszą, żeby ich słowa padały na podatny grunt.

– Zdaję sobie sprawę, że nasze życie w jakimś stopniu promieniuje na zewnątrz, jednak najważniejszą rzeczą jest, czy ja kocham moje siostry? Bo co z tego, że będę deklarowała miłość do dzieci w Afryce, a dla sióstr będę nie do zniesienia. Modlitwa, jej autentyczność sprawdza się w życiu codziennym właśnie we wrażliwości na potrzeby tego człowieka, którego mam obok, w usłyszeniu siostry, w przyjściu jej z pomocą, chociaż samemu brak siły, w dobrym myśleniu o innym – mówi s. Joanna.

Siostry przyznają, że na pierwotnym zapale daleko się nie zajedzie. To musi być konkretny, codzienny wysiłek.

Siostra Joanna: „Jestem w Karmelu od 15 lat. Z każdym rokiem coraz bardziej czuję ciężar rzeczywistości. Jesteśmy jak świece. Doświadczamy tego, że się spalamy, że tracimy życie."

Siostra Teresa: „Doświadczamy też mocy Bożej. I to nasze życie jest szczęśliwe i nie ma piękniejszego."