Życia nie zmarnowałam, dzięki Bogu

Tomasz Gołąb

publikacja 12.03.2018 15:14

Całe życie poświęciła chorym i potrzebującym. Siostra Józefa Słupiańska, szarytka, skończyła 106 lat.

Życia nie zmarnowałam, dzięki Bogu Muzeum Powstania Warszawskiego - Ja miałam chyba powołanie od dziecka, ale raczej do klauzurowego klasztoru - wspominała trzy lata temu w rozmowie dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.

Urodziła się 12 marca 1912 roku w Wieluniu, mieście, które jako pierwsze zostało zbombardowane w czasie II wojny światowej. Siostra Józefa Słupiańska, szarytka, kończy dziś 106 lat.

- Ja miałam chyba powołanie od dziecka, ale raczej do klauzurowego klasztoru - wspominała trzy lata temu w rozmowie dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.

Gdy nauczycielka pytała ją w szkole: „Czym ty będziesz?”, zawsze mówiła: „Albo zakonnicą, albo nauczycielką”. - Trzy lata po skończeniu szkoły urządzono różne kursy PCK w naszym szpitalu, w Wieluniu. Ja chodziłam jako stażystka. Byłam na sali opatrunkowej. Z początku nie mogłam się przyzwyczaić, bo tam były różne takie opatrunki, bardzo przykre, zwłaszcza jeden, jak mnie siostra prosiła, żebym jej pomogła, żebym spróbowała. Nie mogłam z początku, ale potem się przemogłam i zaczęłam to robić. I po pewnym czasie siostra mówi tak: „O, z pani byłaby pielęgniarka”. Ja mówię: „Proszę siostry, ale pielęgniarstwo dzisiaj, gdzie tu skończyć?”. Przecież nie było szkół pielęgniarskich. „No to może do zgromadzenia?” I proszę, rybka chwyciła haczyk. A ponieważ wtedy nas wychowywano w szkole, nie tylko uczono, ale naprawdę wychowywano..., ja do dziś dnia pamiętam moich nauczycieli i wychowawców. Jeszcze dziś jak któryś mi się przypomni, to za nich się modlę i dziękuję za to, że nas tak wychowali, i w domu, a potem w szkole. Było cały czas wychowanie w szkole - wspomina siostra.

Czytaj także:

2 listopada 1934 r., z kołdrą pod pachą, wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo. Dwa lata później została posłana przez szarytki do Warszawskiej Szkoły Pielęgniarstwa na ul. Koszykowej, którą ukończyła... 2 września 1939 r. Dwa miesiące później rozpoczęła pracę w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie. Całą wojnę służyła chorym i rannym, mieszkając w szpitalu razem z ponad dziewięćdziesięcioma siostrami. Pamięta ciągły strach. 

- Miałyśmy polecenie, że w razie nalotu, to bez namysłu zostawiamy wszystko, lecimy do chorych, każda na swój odcinek. Bo pamiętam, poleciałam do chorych, jak był nalot... „O, siostra jest, to już dobrze” - chorzy się uspokajali, bo ktoś przy nich był. A moim zadaniem to było: „Panowie, co będziemy robić? Modlimy się”. Klękałam na sali, na środku. Wszyscy jak jeden mąż, bo jak trwoga to do Boga. I nikomu nie przyszło na myśl, że będą go kolana boleć czy coś takiego. I tak się modliliśmy aż do końca nalotu - wspominała siostra Słupiańska dla Archiwum Historii Mówionej. - Boże kochany, jak był taki straszny nalot tu przed samym poddaniem Warszawy, w 1939 r. Jak się zaczął rano o godzinie siódmej, to skończył się o trzeciej po południu. A myśmy byli akurat wszyscy na Mszy Świętej. I proszę sobie wyobrazić, że myśmy nie wstali z kolan przez tyle godzin, tylko żeśmy na tych kolanach wszyscy się modlili. Ja pamiętam, że ja się tylko oglądałam, czy za mną jeszcze są, czy już nie ma nikogo. Bo to wtedy właśnie cały ogród był zbombardowany.

Klasztor odwiedziła dopiero w 1945 r. 

- Jak weszłyśmy na podwórko, były tylko zgliszcza. Tylko mury zostały, a tak wszystko zniszczone. Podeszłyśmy z drugą siostrą do okna, stały tam jakieś takie małe puszeczki. Zupełnie jak zabawka. Postawiłam, odeszłam parę kroków, a to wybuchło. Gdybym miała w ręku… Pan Bóg ocalił. W kaplicy cały sufit na ziemi, góra gruzów. Na bocznej nawie rosła brzózka. Tak wyglądał cały klasztor - wspominała po latach.

Siostra gotowa była umrzeć razem z chorymi. Po nakazie ewakuacji towarzyszyła pacjentom, wielu ratując przed rozstrzelaniem, w drodze do Milanówka. Wróciła do szpitala, aby zająć się pozostawionymi tam chorymi w najcięższym stanie. 

- Mnie uczono, że co zrobię bliźniemu, to robię Panu Bogu. I tym żyłam cały czas i do dzisiejszego dnia. Odeszłam od łóżka chorego mając 84 lata. Bo ja sobie nie wyobrażałam życia bez chorych. A jak już odeszłam, to miałam jeszcze inną pracę: poszłam do ogrodu i kwiatki im sadziłam, żeby mieli na co popatrzeć, jak wyjdą na spacer. Żebym miała siły, to i dziś jeszcze bym poszła to robić. Ale moje siły niestety kończą się.

W 1950 r. komuniści usunęli siostry ze szpitala. Siostra Józefa do 1956 r. prowadziła Dom Małego Dziecka im. Ks. Gabriela Boduena przy ulicy Nowogrodzkiej. Po tym, jak na krótko wróciła jeszcze do pracy w szpitalu, podjęła pracę przy parafii Św. Jakuba. Przy pl. Narutowicza organizowała opiekę domową chorych. Przez kilka lat pracowała w szpitalu dla ciężko chorych na nowotwory w Wyrozębach koło Siedlec. Przez osiem kolejnych lat była odpowiedzialna za pracę sióstr w warszawskich parafiach, a następnie z księdzem Stanisławem Orlikowskim SAC organizowała wczasorekolekcje dla chorych w Łaźniewie. Kilka lat pracowała jeszcze wśród chorych i ubogich w parafii Św. Krzyża, a następnie wśród chorych sióstr szarytek w Domu Prowincjalnym. Przez prawie 20 lat wspomagała Wspólnotę Zgromadzenia w opiece nad chorymi w naszym Domu w Chylicach – Anielinie. W 2012 roku obchodziła tam stulecie swego życia.

- Panu Bogu dziękuję, że nie zmarnowałam mojego życia. Że moje życie poszło w takim kierunku, w jakim może nawet nie przypuszczałam, że będzie. Panu Bogu jestem wdzięczna za powołanie, za to, że mogłam przy chorych pracować. To dawało mi zawsze radość. Dziś mam sto trzy lata i jestem szczęśliwa, że służyłam Panu Bogu i chorym - mówiła siostra Józefa Słupiańska trzy lata temu Małgorzacie Rafalskiej-Dubek.

Od 2014 roku siostra Józefa Słupiańska przebywa w Domu Prowincjalnym w Warszawie przy ul. Tamka 35. Wciąż chętnie dzieli się swoim doświadczeniem z chorymi i potrzebującymi pomocy.

Czytaj także: