Śmierć przyszła cicho

Roman Tomczak

publikacja 19.03.2018 22:51

Gigantyczne zwały śniegu zeszły ze stoku nagle. W niedalekim Karpaczu nikt ich nie usłyszał. 20 marca 1968 r. w w Białym Jarze w Karkonoszach lawina zabiła 19 osób. To największa tragedia w historii polskich gór.

Śmierć przyszła cicho Valerian Spusta, ze zbiorów Wiktora Szczypki Lawina miała ponad 110 metrów długości i wysokość ok. 20 metrów. Przy poszukiwaniu ofiar brało udział ok. 1000 osób

Wieść o tej tragedii rozeszła się po mieście lotem błyskawicy. Przez miasto zaczęły na sygnale gnać karetki, potem ciężarówki zaczęły zwozić żołnierzy z Jeleniej Góry. Ale pierwsi na miejscu byli żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza, ludzie ze schronisk: Strzecha Akademicka, Samotnia oraz górnej stacji wyciągu na Kopę.

Dzięki Romanowi Piątkowskiemu, ówczesnemu dowódcy strażnicy WOP pod Śnieżką, na miejsce w błyskawicznym tempie dotarli pogranicznicy czechosłowaccy. Razem z nimi ratownicy górscy i mieszkańcy Karpacza.

Był wśród nich 19-letni wówczas Andrzej Brzeziński. Brał udział w akcji ratunkowej jako ochotnik. Jak wspomina, ciągle „kręcił’ się koło goprowców.

Śmierć przyszła cicho   Valerian Spusta, ze zbiorów Wiktora Szczypki Codziennie służby zwoziły na dół kolejne zwłoki - O lawinie dowiedziałem się na mieście. Ludzie masowo i spontanicznie szli pomagać. Poszedłem i ja z dwoma, trzema kolegami. To, co zobaczyłem na miejscu... Tego nie da się opowiedzieć słowami. Tam trzeba było być. Potworne ilości śniegu. Nigdy czegoś takiego nie wiedziałem. Tego nie da się zapomnieć - opowiada.

Zima 1968 roku była śnieżna. Wiosna - kapryśna i mroźna. Na szczytach Karkonoszy szalał porywisty wiatr, nawiewając coraz więcej śniegu na granie i w kotliny. Pod Śnieżką i mniejszą od niej Kopą, zwłaszcza nad lejkowatym Białym Jarem, zebrał się ogromny nawis śniegu. Goprowcy doskonale wiedzieli, czym to grozi.

I rzeczywiście. 17 marca w Białym Jarze zeszła pierwsza tej wiosny lawina, zasypując wędrujących tamtędy turystów. Cudem przeżyli. Druga odsłona dramatu miała być tylko kwestią czasu.

Trzy dni później z samego rana trasą w górę Białego Jaru wyruszyła 24-osobowa grupa turystów, głównie ze Związku Radzieckiego i Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Warunki były paskudne. Choć to była sobota, wyciąg na Kopę tego dnia nie działał. Wiał zbyt silny wiatr.

Z Rosjanami i Niemcami na szlak zabrało się też kilku Polaków. Przed południem pilot wycieczki wybrał trasę marszu. Szli luźną grupą, śmiejąc się i rozmawiając, kiedy nagle z góry zaczęła pędzić na nich ściana rozszalałego śniegu. Lawina zabierała ze sobą wszystko - drzewa, leśne zwierzęta - i ludzi.

Impet śniegu wyrzucił w górę kilka osób z wycieczki i odgarnął ich poza biały jęzor. Pozostałych zabił niemal na miejscu, grzebiąc w tysiącach ton białej śmierci.

Po zejściu lawiny wszystko ucichło. Nawet ptaki nie śpiewały. Kiedy pierwsi ludzie przybyli na ratunek zasypanym, ich oczom ukazał się obraz jak z najgorszych snów. Lawina miała ponad 110 metrów długości i 30 szerokości. Gruba na 20 metrów, ciężka, śnieżna pierzyna, piętrzyła się na czole jeszcze wyżej. 770 metrów pokonała w zaledwie 48 sekund.

Na miejsce przybywało coraz więcej ludzi chcących za wszelką cenę dotrzeć do zasypanych. Najsprawniej pracowali ratownicy górscy, żołnierze i wopiści. W poprzek lawiny zaczęto kopać tunele - co dwa, trzy metry kolejny. Zrobili ich ponad 700.

W ruch poszły łopaty i sondy. Czechosłowacy przyprowadzili ze sobą szkolone psy. Wiosenne śniegi są ciężkie. Do wykopywanych tuneli czasami można było wejść wyłącznie w rakach.

- To było ciężkie kopanie. Teraz jest od tego sprzęt, wtedy używaliśmy łopat, sond, sztychówek. Było też bardzo mało wyszkolonych psów, głównie z czechosłowackiej strony.

Śmierć przyszła cicho   Valerian Spusta, ze zbiorów Wiktora Szczypki Lawina trwała zaledwie 48 sekund. To wystarczyło, żeby zabić 19 osób - Ratownicy to było pospolite ruszenie. Wojsko z Jeleniej Góry, pogranicznicy, ratownicy górscy, zwykli ludzie - wspomina Andrzej Brzeziński. Jednym z żołnierzy-ratowników był Wiktor Szczypka z Jeleniej Góry, wtedy na dwudniowej przepustce z wojska.

- Byłem już wtedy ratownikiem górskim. O lawinie dowiedziałem się z goprowskiej radiostacji. Na miejscu zdarzenia byłem przez cały pierwszy i drugi dzień poszukiwań. Widziałem wielkie poświęcenie wielu ludzi, którzy próbowali kogokolwiek uratować. Potem już tylko szukaliśmy ciał - opowiada.

Andrzej Brzeziński jest innego zdania. - Ratownicy, bez względu na to, czy górscy, wodni czy górniczy, zawsze do końca wierzą, że uda się kogoś uratować, nawet po kilku dniach - mówi. - My taką nadzieję mieliśmy do końca - wspomina.

W pierwszych godzinach akcji uratowano pięć osób. Miały ciężkie obrażenia, ale przeżyły. - W lawinach karkonoskich często się zdarza, że ludzie wydostają się sami spod śniegu, ale mają tak rozległe obrażenia, że nie udaje się im pomoc - mówi Andrzej Brzeziński.

Główną przyczyną śmierci w lawinie są urazy mechaniczne: złamania i zmiażdżenia. W katastrofie pod Kopą najwięcej było właśnie takich przypadków. Zmiażdżone głowy, ręce, nogi, tułowia. Czasami rozczłonkowane. Niektóre ofiary udusiły się wydychanym przez siebie dwutlenkiem węgla.

Lawiny występują m.in. wtedy, kiedy wiatr nawiewa śnieg na skraj góry. W końcu ciężar nawisu jest tak wielki, że sam nie zdoła się utrzymać. I spada w dół z ogromną prędkością. W Białym Jarze było to ponad 250 km/h.

- Biały Jar jest szczególnie niebezpieczny. Jego mechanika jest sławetna. Szeroki u góry, zwęża się ku dołowi, zwiększając siłę żywiołu - tłumaczy Brzeziński.

Śmierć przyszła cicho   Valerian Spusta, ze zbiorów Wiktora Szczypki Ofiar poszukiwano, wykopując prymitywnym sprzętem ok. 700 tuneli Dziś jest jednym z najbardziej doświadczonych ratowników Karkonoskiej Grupy GOPR. Odpowiada za służbę śniegowo-lawinową. Zapewnia, że dziś taka sytuacja nie mogłaby się wydarzyć.

- Wtedy były pod tym względem prymitywne czasy. Teraz jest stały monitoring zagrożenia lawinowego, codziennie aktualizowany w internecie. Od lat prowadzi się kataster lawinowy, a w nim szczegółowo opisane poszczególne formy lawin, usystematyzowane i skatalogowane - wylicza. Być może dlatego tamtej lawiny nie może zapomnieć, ani darować przyrodzie.

- To była największa lawina, jaką kiedykolwiek widziałem w życiu - mówi. Jak dodaje, Karkonosze to po Tatrach drugie góry o tak wysokim współczynniku zagrożenia lawinowego.

Przez cały czas trwania akcji ratunkowej o tragedii pisały wszystkie ogólnopolskie dzienniki. „Lawina lawin”, „Dramat w Karkonoszach” - pisano. Donoszono o postępach prac i... kolejnych ofiarach.

Najwięcej ciał odnaleziono w ciągu trzech pierwszych dni. W tej pierwszej fazie akcji pracowało najwięcej ludzi. Codziennie na dół ratownicy zwozili czyjeś zwłoki.

Całością akcji kierował specjalny sztab ulokowany w hotelu „Mieszko”. W mieście czuć było przygnębiającą atmosferę. Ostatnią ofiarę odgrzebano 5 kwietnia. Po 17 dniach akcji ratunkowej.

- Szkoda tych Rosjan. Wszyscy mieszkali w hotelu „Juventur”. Było ich widać na mieście - wspomina Wiktor Szczypka.

Śmierć przyszła cicho   Wiktor Szczypka Nieistniejący już obelisk ku czci ofiar lawiny, wystawiony w 1969 r.  W sprawie wypadku prokuratura nie wszczęła żadnego śledztwa. Panowała powszechna opinia, że zawinili sami turyści.

- Poszli w góry bez przewodnika, tylko z pilotem wycieczki. Gdyby mieli jakieś pojęcie o górach, wybraliby zimowy szlak zamiast letniego. Wtedy prawdopodobnie by żyli - mówi ratownik.

W pierwszą rocznicę tragedii w Białym Jarze postawiono obelisk ku czci tych, których zabrała lawina. Monument składał się z kilku bloków skalnych ułożonych jeden na drugim.

Na dole była tablica: „Tragiczną śmierć w zwałach śnieżnej lawiny poniosło w tym miejscu 20 marca 1968 roku 19 nieodżałowanych entuzjastów gór i przyrody. Cześć ich pamięci”.

Pięć lat później obelisk zabrała... lawina. Kilkutonowe bloki zaniosła tysiąc metrów dalej. Odnalezioną tablicę goprowcy przechowują w muzeum. 

- Może natura nie chciała, żeby upamiętniać jej zbrodnię - zastanawia się Wiktor Szczypka.

- E tam, był źle postawiony - uważa Andrzej Brzeziński.

Niedawno powstał pomysł odbudowania obelisku.