Dzikie mangowce

GN 16/2018 |

publikacja 19.04.2018 00:00

– To historia dzieci tułaczy z największego polskiego osiedla w Indiach, Valivade--Kolhapur, gdzie w latach 1943–1948 mieszkało 5 tys. ludzi ­­– mówi Andrzej Jan Chendyński.

Andrzej Chendyński (w kółku) z koleżankami i kolegami z klasy w Valivade-Kolhapur. archiwum Andrzeja Jana Chendyńskiego Andrzej Chendyński (w kółku) z koleżankami i kolegami z klasy w Valivade-Kolhapur.

Byliśmy wygnańcami, deportowanymi z Kresów Wschodnich. Ja jestem lwowiakiem. Ojciec był oficerem w pierwszych Legionach Piłsudskiego. Ożenił się i zamieszkali z mamą we Lwowie. Kiedy wybuchła II wojna światowa, ojca zmobilizowali. Poszedł na front. Mamę i mnie z braćmi Ziukiem i Michałem 13 kwietnia 1940 r. NKWD wywiozło na Sybir.

Wtedy się dowiedziałem

Miałem 3 lata, kiedy nas wywozili. Wspomnienia ze Lwowa są nikłe. Bomba i błysk. Okiennica spadła i przygniotła mi rękę. Podróży na Sybir nie pamiętam. Nie pamiętam nawet, jak zmarł mój starszy brat Ziuk na początku 1942 r. Potem w kwietniu zmarła mama. To było w Kattakurganie w Uzbekistanie. Tam pojechała z Semipałatyńska, na wieść o organizującej się armii gen. Andersa. Wielu Polaków tam jechało, licząc na polepszenie doli. Po śmierci mamy mnie i młodszego brata Michała wzięto do sierocińca. Wiecznie płakaliśmy. Odwiedzała nas niania ze Lwowa. Któregoś dnia wpadliśmy na pomysł, że uciekniemy do tej niani. Pamiętam drogę, morwy z dwóch stron. Na drzewie siedział polski żołnierz. Ominęliśmy go, ale w uzbeckiej wiosce napadnięto na nas, więc wróciliśmy do tego żołnierza. Dostaliśmy czekoladę i odesłali nas do sierocińca.

Dostępne jest 15% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.